Latem spotkałem się w Warszawie z grupą Rosjan, którzy krótko po rozpoczęciu wojny uciekli z własnego kraju i trafili do Polski na podstawie wizy humanitarnej. Wszyscy wykształceni, zajmujący aktywną postawę obywatelską w Rosji, doświadczeni przez represje ze strony Kremla.

W polskiej stolicy znajdowali się od kilku dni, teraz zastanawiają się, co dalej. Po opuszczeniu Rosji dowiedzieli się, jak wielu dalszych znajomych zdecydowało się na podobny krok. Oczywiście, to jedynie wycinek rzeczywistości. I to reprezentujący zresztą specyficzną grupę Rosjan, którzy mimo wszystko mogli sobie na emigrację pozwolić oraz konsekwentnie domagali się zmian w coraz to duszniejszym kraju, niejednokrotnie narażając się na prześladowania. 

Wiedzieli, że dalszy sprzeciw wobec systemu w czasie rosyjsko-ukraińskiej wojny będzie się równać z realnym zagrożeniem dla nich samych. Trudno stwierdzić, jak dużą część społeczeństwa stanowili w kraju. Skala protestów na przestrzeni lat zmieniała się w nieregularny sposób, zaś sama populacja Rosji wynosi według oficjalnych statystyk ponad 140 milionów. W ostatecznym rozrachunku, nawet milion opozycyjnych Rosjan to niewiele.

Emigrować chce co piąty Rosjanin

Tak samo trudna do oszacowania pozostaje skala obecnej fali emigracji, zainicjowanej pod koniec lutego, jeszcze przed rozpoczęciem agresji na Ukrainę. Według szacunkowych ocen rosyjskich naukowców z maja, od początku wojny z Rosji mogło wyjechać na stałe od 150 do 200 tysięcy obywateli. Odpływ może się powiększać, skoro jeszcze rok temu chęć emigracji deklarowało blisko 30 milionów obywateli – o ile wierzyć przeprowadzonym wówczas badaniom sondażowni Centrum Lewada. W najmłodszej grupie wiekowej – od 18 do 24 lat – chęć wyjazdu zgłosiło 48 procent ankietowanych.  

Porównując to z poprzednimi falami emigracji, te liczby nie są zatrważające. Wraz z liberalizacją zasad wyjazdu dla mniejszości narodowych – Żydów, Niemców czy Greków – jeszcze za czasów Związku Sowieckiego, terytorium Rosji w latach dziewięćdziesiątych opuściły ponad trzy miliony ludzi. Co więcej, śledząc współczesną statystykę, można dostrzec dodatnie saldo migracyjne, jeśli chodzi o Federację Rosyjską. Rosja jawi się jako atrakcyjny cel wyjazdu, ale głównie dla pracowników najemnych ze Środkowej Azji czy północnego Kaukazu, którzy przyjeżdżają tam, żeby zaspokoić zapotrzebowanie na tanią siłę roboczą. Z kolei rosyjska młodzież chce z kraju po prostu uciec, zabierając przy tym to, co najcenniejsze: kapitał ludzki. 

Jeszcze przed wojną rosyjski urząd statystyczny alarmował – na każdego urodzonego obywatela przypadają dwa zgony. Niekorzystną demografię częściowo równoważyły poszczególne republiki narodowe, chociażby te na rosyjskim Kaukazie, gdzie na świat przychodzi o wiele więcej ludzi niż w Rosji centralnej. Teraz jednak to właśnie mężczyźni o nierosyjskim pochodzeniu etnicznym stanowią gros żołnierzy walczących i ginących w Ukrainie, a chęć emigracji młodych Rosjan dodatkowo napędza demograficzny regres. 

Z Putina żaden Piotr I

Z perspektywy historycznej, rosyjska klasa rządząca czyni precedensową wyrwę w dotychczasowym sposobie utrzymywania rozwoju kraju. Rosyjscy carowie chętnie korzystali ze wsparcia zagranicznych doradców, podług zaleceń których reformowano oblicze Rosji. Stąd zresztą tak duży wpływ zrusyfikowanych Niemców, osób pochodzenia żydowskiego czy Polaków na kształt kraju i ich zaszczytne miejsce w annałach rosyjskiej państwowości. Kremlowscy decydenci, zafiksowani na punkcie czasów minionych – czego wyrazem ma być konieczność walki z rzekomym ukraińskim nazizmem – powinni więc wyciągać z nich lekcje. 

Dla samego Putina historia stanowi ponoć znaczący punkt odniesienia. Dał temu wyraz wielokrotnie – krytykując politykę narodowościową bolszewickiej Rosji, uderzając retorycznie w przedwojenną Polskę czy forsując retorykę przedstawiającą Krym jako kołyskę rosyjskiego chrześcijaństwa ze względu na to, że to właśnie według jednej z wersji legendy na tym półwyspie ochrzczono Włodzimierza Wielkiego, kijowskiego księcia. Choć tych nawiązań jest sporo, nie mają one jednak wiele wspólnego z rzeczywistością. Ponadto zadają kłam obiegowej opinii o tym, że historia stanowiła ulubiony szkolny przedmiot rosyjskiego satrapy. Jeżeli zaś tak było, to był on najpewniej dość kiepskim uczniem. 

Świadczy o tym chociażby sposób, w jaki w czerwcu selektywnie podszedł on do postaci Piotra I, kiedy odwiedzał wystawę poświęconą pierwszemu rosyjskiemu imperatorowi z okazji 350-lecia jego urodzin. Putin, wspominając toczone przez cara wojny ze Szwedami, podkreślił zdobycze terytorialne, wykazując, że obecne władze robią to samo – „przywracają oraz wzmacniają” ziemie odwiecznie rosyjskie. Wystarczy jednak mieć dość oględną wiedzę o Rosji, aby wiedzieć, że to właśnie Piotr I zreformował kraj za pomocą zachodniego know-how, o które zabiegał podczas swoich rządów. O tym rosyjski prezydent już się nie zająknął. Zamiast tego forsuje wciąż niezmienny przekaz o zgniłym Zachodzie, krytykując – w jednej wypowiedzi! – kulinarne upodobanie do foie gras i ostryg, posiadanie nieruchomości w Miami czy na francuskiej Riwierze oraz równouprawnienie płci. To zresztą dość wybiórcze podejście, bowiem Putin w marcu wyszedł na scenę moskiewskiego stadionu podczas koncertu z okazji rocznicy aneksji Krymu ubrany w kurtkę włoskiego producenta, której cena sięga 12 tysięcy euro. Dyktator pozwalał zresztą, by jego poplecznicy posiadali luksusowe nieruchomości na Zachodzie, co nigdy nie stanowiło tabu, a raczej przykład podwójnych standardów w myśl powiedzenia – co wolno wojewodzie…

Wojna ułatwiła emigrację

Dociskany do maksimum aparat represji, wraz z coraz bardziej absurdalnym i konfrontacyjnym przekazem wyłaniającym się w Rosji zewsząd, zmuszają nieprawomyślnych do ucieczki. Nieustające ataki rosyjskiej elity na jakąkolwiek próbę przeprowadzenia modernizacji zakrawają na komediodramat. Obrazuje to wezwanie Nikołaja Patruszewa, jednego z zaufanych zauszników Putina, do odejścia ojczystych uniwersytetów od systemu bolońskiego, co utrudniłoby rosyjskim uczelniom nawiązywanie współpracy z ich odpowiednikami na Zachodzie. 

Wtórował mu inny decydent, już pomniejszy, ale z jeszcze bardziej dalekosiężnymi ambicjami – przewodniczący lokalnego parlamentu na okupowanym Krymie stwierdził, że należy po prostu zakazać w rosyjskich szkołach nauki angielskiego. W jaki sposób dzieci oligarchów będą rozmawiać ze sprzątaczkami w swoich willach na Zachodzie – nie wiadomo. Tak czy siak, drenaż mózgów będzie postępować. Na pomoc emigracyjnym zamiarom przychodzi platforma YouTube – wciąż niezakazana w Rosji, choć zdemonetyzowana dla twórców z tego kraju – na której aż roi się od filmików dotyczących tego, jak będąc rosyjskojęzycznym, odnaleźć się za granicą. Katalog krajów jest szeroki jak w biurze podróży: Finlandia, Stany Zjednoczone, Polska.

Paradoksalnie, to przez wojnę emigracja stała się łatwiejsza – co podkreślali w rozmowie ze mną ci Rosjanie, którzy w ostatnim czasie uciekli z kraju. Przez to, że życie aktywnych społecznie jest wprost zagrożone, zachodnie organizacje ponoć chętniej udzielają pomocy, a rosyjska antyputinowska emigracja również nie stoi z założonymi rękoma. Nie trzeba być przy tym prawdziwym kombatantem w walce z reżimem, żeby otrzymać wsparcie. 

I być może to dobrze, że kremlowskiej elicie zabraknie rąk do pracy, a ona sama w dłuższej perspektywie zadławi się swoją krótkowzrocznością również i w tej sferze. Jednak wypchnięcie poza kraj tych, którzy choć w minimalnym stopniu współdzielą podobny horyzont myślowy co zachodnie społeczeństwa, zmniejsza prawdopodobieństwo jakichkolwiek głębokich przemian w kraju. W Rosji zostaną ci, którzy podzielają putinowską wizję świata bądź są co najwyżej bierni wobec tego, co się dzieje w polityce – to zaś rodzi zagrożenie, że reżim jeszcze długo będzie prowadzić politykę agresji zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz. Demografia jest nieubłagana i zapewne przesądzi o tym, że system w końcu ugnie się pod własnym ciężarem. To jednak nie nastąpi ani dziś, ani jutro, pozostając procesem rozpisanym na dekady.