Pariasów się nie odwiedza, z pariasami się nie rozmawia. Po morderstwie Jamala Khashoggiego, saudyjskiego dysydenta i amerykańskiego dziennikarza, w saudyjskim konsulacie w Stambule w 2018 roku, Joe Biden, wówczas jeszcze kandydat demokratów na prezydenta Stanów Zjednoczonych zapowiedział, że tak właśnie będzie traktował Arabię Saudyjską. Przyczyna była jasna: ani narzeczona dziennikarza, ani „Washington Post” dla którego pisał, ani CIA nie miały wątpliwości, że morderstwo popełniła przybyła do Stambułu specjalna państwowa saudyjska ekipa morderców. Działała ona, co kandydat Biden publicznie powtórzył, na osobiste zlecenie poirytowanego artykułami Khashoggiego następcy tronu, księcia Mohammeda Bin Salmana, zwanego MBS. Dlatego też zdjęcie z powitania prezydenta Bidena w saudyjskiej Dżeddzie, na którym zbija on żółwia z tymże MBS, zszokowało nawet zaprawionych w cynizmie obserwatorów.
Nie ma mowy pariasach
Ale na przykład Barack Obama też obiecał uznać tureckie ludobójstwo Ormian, a potem przez obie kadencje tego nie zrobił – odwagi starczyło dopiero Bidenowi. Prezydent oznajmił wprawdzie na Twitterze, że „powiedział MBS, iż zdania w kwestii Khashoggiego nie zmienił” – ale już nie powtórzył, jak zdanie to brzmiało. O pariasach też nie było już ani słowa, bo pariasów się nie prosi, by zwiększyli wydobycie ropy, ocieplili formalnie nieistniejące stosunki z Jerozolimą, pozostawali wrodzy wobec Iranu, z którym wszak za irackim pośrednictwem negocjują, czy ochłodzili całkiem niezłe stosunki z Moskwą. Z taką listą oczekiwań Biden przybył do Dżeddy – nie wydaje się jednak, by ją w jakimś znaczącym stopniu zrealizował.
Za to z saudyjskiego przecieku – niezdementowanego przez żadną ze stron – wynika, że MBS odpowiedział Bidenowi, że jest winny mordu na Khashoggim dokładnie tak samo, jak prezydent Bush był winien tortur dokonywanych przez amerykańskich żołnierzy w irackim więzieniu Abu Ghraib. W obu wypadkach wykonawcy niskiego szczebla przestępczo przekroczyli swe uprawnienia – i zostali zresztą za to ukarani, o co cały szum?
Co więcej, mówił MBS, tylu amerykańskich dziennikarzy zginęło, na przykład Shireen Abu Akleh, o której pisałem na łamach „Kultury Liberalnej”, więc dlaczego akurat sprawę Khashoggiego się „upolitycznia”? Saudyjski przeciek przysporzył księciu natychmiastowej popularności – i wśród arabskiej opinii publicznej, i wśród tak lewicowych, jak i prawicowych krytyków Bidena. No bo najwyraźniej co najwyżej przyganiał kocioł garnkowi.
Porównanie kwestii nieporównywalnych
Nie. Akceptując stosowanie przez CIA tortur, Bush, na zasadzie odpowiedzialności dowódcy, jest odpowiedzialny za wszystkie spowodowane tym zbrodnie, w tym za śmierć przynajmniej jednego więźnia Abu Ghraib. Nie jest to jednak tym samym, co wydanie przez drugą osobę w państwie polecenia zamordowania konkretnego człowieka, który udał się do saudyjskiej placówki dyplomatycznej, by przedłużyć sobie paszport. No i trudno oczekiwać, by w monarchii absolutnej proces wykonawców takiego polecenia spełniał wymogi praworządności.
Porównanie ze sprawą Abu Akleh, choć była ona amerykańską obywatelką, będąc zarazem palestyńską dziennikarką, także jest fałszywe. Jej śmierć wywołała niemniejsze oburzenie niż zamordowanie Khashoggiego – i słusznie. Pomijając już oczywiste względy moralne oraz prawne, protesty takie są polisą ubezpieczeniową dla dziennikarzy, których praca umożliwia przełamywanie oficjalnych kłamstw – ot, choćby takich, jakie szerzy MBS.
Tyle że Khashoggi po prostu nie wyszedł żywy z saudyjskiego konsulatu, a jego ciało zniknęło. Nie ma tu wątpliwości co do odpowiedzialności i winy. Shireen Abu Akleh zginęła podczas strzelaniny między wojskiem izraelskim a palestyńskimi bojówkarzami, najprawdopodobniej od izraelskiej kuli, wystrzelonej zapewne bez celowania w nią. Odpowiedzialność Izraela wydaje się na bazie znanych poszlak przekonująca, choć ewentualna wina izraelskiego żołnierza pozostaje do ustalenia.
Bałagan w politycznej kuchni
Ale nic nie świadczy, by to premier Izraela, a już zwłaszcza nie prezydent USA, wydał polecenie, by zabić niewygodną dziennikarkę. Odpowiedzialności za jej śmierć nie da się zaś ustalić bez rozprawy sądowej, lecz już teraz widać, że Palestyńczycy i część międzynarodowej opinii nie uznają wyroku, jeśli ten nie stwierdzi, że palestyńska dziennikarka została celowo zamordowana przez Izraelczyków. Izraelskiemu sądowi trudno jednak byłoby cokolwiek orzec bez zbadania dowodów – a śmiertelna kula jest w posiadaniu Palestyńczyków, którzy stronie izraelskiej udostępnić jej nie chcą. To zaś ułatwia Jerozolimie odmowę wszczęcia postępowania, którego chciałaby uniknąć.
To tu jest problem z upolitycznieniem sprawy, a nie – wbrew saudyjskiemu księciu – w oburzeniu, które budzi zabijanie dziennikarzy. I które powinna budzić zawarta implicite w słowach MBS ekwiwalencja: wy się nie czepiajcie nas, to my się nie będziemy czepiali was. Przypomina się rozbawiona mina Putina, gdy ówczesny premier Włoch Silvio Berlusconi, na wspólnej z rosyjskim prezydentem konferencji prasowej, dla żartu wymierzył niby z pistoletu do dziennikarza, który zadał Putinowi niewygodne pytanie. Biden nie musiał formalnie odwoływać swego zamiaru uczynienia z Saudyjczyków pariasów. Wystarczyło, że nie protestował, gdy MBS, metaforycznie rzecz ujmując, mówił doń: Między nami pariasami…
Takiej perspektywy nie należy przyjmować. To prawda, że w politycznej kuchni trudno utrzymać czystość garnków, ale jedne są ledwie trochę poplamione, inne zaś aż się lepią od sadzy. Jeśli uważamy, że to wszystko jedno, to wcale nie zwiększamy presji na to, by garnków nie brudzić. Przeciwnie: tracimy szansę na to, by z tych najbrudniejszych przestano korzystać.