Tomasz Sawczuk: Politycy manipulują prawdą o historii. I co teraz?
Andrzej Friszke: Manipulują od wielu pokoleń. Bo historia służy budowaniu legitymizacji ich władzy i uzasadnieniu słuszności aktualnej polityki. Dlatego przywołuje się odpowiednie wydarzenia, eksponuje wybrane postaci. Jest to również część demokratycznej polityki. Ale odniesienie do historii musi mieć swoje granice. Niedopuszczalna jest manipulacja, która jawnie zmienia znaczenie faktów, radykalnie pomija wydarzenia, które nie pasują do tezy, albo buduje całkowicie fałszywą narrację o tym, co się zdarzyło. Wtedy mówimy o kłamstwach historycznych.
Co było taką najważniejszą manipulacją w okresie PRL-u?
Cała sfera relacji polsko-sowieckich. Przedstawianie historii relacji między Polską a ZSRR w sposób zupełnie wypaczony. Dotyczy to stosunku bolszewików do niepodległości Polski, wojny w 1920 roku, sowieckiej wizji II RP jako państwa „imperialistycznego”, kłamstwa o zbrodni w Katyniu czy prawdy o genezie rządów komunistycznych w Polsce.
Ale te narracje zmieniały się w kolejnych dziesięcioleciach. Nawet w przypadku Katynia mieliśmy do czynienia z przejściem od nachalnego kłamstwa w okresie stalinowskim do wyciszania tematu. Zmieniał się obraz II Rzeczpospolitej, bo władzy zależało na pozyskiwaniu poparcia tej części społeczeństwa, dla której to były ważne tradycje. To samo dotyczy Armii Krajowej. W pierwszym okresie po wojnie władza mówiła o AK „zapluty karzeł reakcji”. A później było umiarkowane uznanie bohaterstwa żołnierzy AK – chociaż nie dowództwa, które wciąż uznawano za reakcyjne i antyradzieckie. Wątek relacji z ZSRR pozostawał zawsze ważny, ponieważ Polska była zależna od sowietów i potrafili oni naciskać na władze w Warszawie także w zakresie „niewłaściwych” ich zdaniem publikacji historycznych.
A w III RP?
Zwróciłbym uwagę na dwie rzeczy. Szczególnie w narracji prawicowej miało miejsce takie ujmowanie PRL-u, że to była wielka dziura w historii – po prostu przedłużenie okresu okupacji wojennej – i nic ważnego ani pozytywnego nie mogło się w tym czasie wydarzyć. Radykalna negacja, która miała też na celu delegitymizację wszystkich, którzy w tamtych czasach zdobyli pozycję polityczną, miejsce w kulturze czy nauce.
Ale najważniejszym współcześnie przypadkiem zakłamywania jest to, co dotyczy 1989 roku. Zwłaszcza Okrągłego Stołu – i manipulowania prawdą o tych wydarzeniach.
Budowanie mitu, że to była zdrada?
Zdrada, zmowa, agenci ze swoimi oficerami, plan rozkradania Polski. Tworzący takie narracje mają jeden wyraźny cel: zdelegitymizowanie państwa polskiego, które zrodziło się z Okrągłego Stołu i wyborów 4 czerwca 1989 roku.
Ta manipulacja ma szersze konsekwencje. Bo jeśli w 1989 roku była zmowa, to wcześniej „Solidarność” musiała być opętana przez agentów – a zatem nie była autentyczna. Kluczem do takiej narracji jest zdegradowanie Lecha Wałęsy. Jeżeli podważy się jego przywództwo i niezależność, to nic nie zostaje z „Solidarności”. I w gruncie rzeczy narracja obecnego obozu rządzącego do tego doprowadziła – dzisiaj „Solidarność” nie jest niczym chwalebnym. W ich narracji właściwie się już nie pojawia.
Jeśli państwo, które pojawiło się w 1989 roku, było nieprawowite, to znaczy, że przywódcy, którzy je utworzyli, byli agentami albo zdrajcami. Tyle że nie ma ich kim zastąpić, bo w naszej historii nie było innych równie istotnych aktorów politycznych. I powstaje pustka.
Implozja pamięci historycznej. Jako że w 1989 roku i w czasach „Solidarności” aktorzy są „niewłaściwi”, to wali się w gruzy również wcześniejsza historia. Tak się stało z Komitetem Obrony Robotników, po bojach Antoniego Macierewicza, który chciał stworzyć wrażenie, że KOR to tylko on. Studencki bunt w marcu 1968 – nie ma, pustka. Rok 1956, który miał znaczenie dla uzyskania przez PRL pewnego zakresu autonomii – pustka, to wszystko odrzucono. Nie pasuje bowiem do tezy prawicowców.
Nawet gdy cofniemy się do lat czterdziestych, usunięto z pamięci PSL – wielką siłę społeczną broniącą polskiej wolności. W to miejsce zostali podstawieni żołnierze wyklęci, którzy właściwie zastąpili też Armię Krajową, bo ona również przestała być ważna dla dzisiejszej prawicy. W gruncie rzeczy radykalna PiS-owska wersja historii prowadzi do wniosku, że od 1945 roku nie wydarzyło się nic, co byłoby godne obchodów, szacunku, wspomnienia.
Ten okres trwa do 2015 roku, ponieważ przyjmuje się, że wszystkie rządy III RP – z wyjątkiem epizodów w postaci rządu Olszewskiego i pierwszego rządu PiS-u w latach 2005–2007 – kontynuowały ten fałsz i blokowały prawdziwą zmianę.
To jest tak radykalna manipulacja historią kraju, że trudno mi znaleźć właściwe porównanie. Nie chcę być demagogiem, ale przypomina to trochę stalinowską wersję rewolucji październikowej – ponieważ Stalin wymordował wszystkich znaczących ludzi z okresu rewolucji, to jej historię trzeba było przedstawiać w taki sposób, żeby został tam Lenin i szeregowi czerwonoarmiści.
Spójrzmy od drugiej strony: jaka byłaby prawda o polskiej historii, na którą za mało zwracamy dzisiaj uwagę?
Prawda o historii musi uwzględniać realia danego czasu. Co było w danym okresie polską racją stanu? Co można było osiągnąć? Czy szanse poprawy bytu zostały wykorzystane? W PRL-u były trzy takie rzeczy, które mają ogromne znaczenie dla późniejszej historii Polski. Pierwsza to uzyskanie i zagospodarowanie ziem zachodnich, co nadaje krajowi obecny kształt terytorialny. Druga to odbudowa kraju, nie tylko Warszawy. To gigantyczny wysiłek. A trzecia to reforma rolna, czyli pchnięcie milionów ludzi na swoje, a następnie uruchomienie kanałów awansu do miast. To zbudowało nowoczesne polskie społeczeństwo.
I związana z tym rzecz: cały proces prowadzący do 1989 roku to ciąg wydarzeń. Naciski społeczne, także w postaci wielkich buntów społecznych, które wpływały na dynamikę zmian w Polsce – prowadziły do poszerzenia marginesu wolności oraz powstania wspaniałych dzieł kultury, które odziedziczyliśmy po tamtym okresie.
Wraz z tym procesem nacisków społecznych – spektakularnych, ale i codziennych, polegających na różnych mechanizmach przystosowania i oporu – zmieniała się i władza, szukająca legitymizacji, pokoju społecznego. Następowało stopniowe akceptowanie kolejnych wątków tradycji narodowej, wcale nie komunistycznej. To znajdowało wyraz w szkole, w nazwach ulic, w świętach narodowych. Przywracano wątki, które nie były jawnie antysowieckie. Mimo cofnięć, „przymrozków”, następowała ewolucja porządku rzeczy, aż doszło do przełomu w 1989 roku i odzyskania państwa przez obywateli.
Porozmawiajmy o aktualnych przykładach. Ostatnio kontrowersje wzbudził podręcznik profesora Roszkowskiego do nowego przedmiotu szkolnego „Historia i teraźniejszość”. Krytycy mówią, że jest to właśnie próba budowania nowej wersji historii. Co pan myśli o tych kontrowersjach?
Bardzo negatywnie oceniam podstawę programową do tego przedmiotu. Po pierwsze, przesuwa ona akcent z państwa na naród – państwo przestaje być ważne. To jest dla mnie szokujące, bo dojrzały naród może istnieć właściwie tylko w ramach państwa. Co więcej, państwo oznacza, że istnieją jego oparte o prawo instytucje i obywatele – a obywatele są z natury różni, należą do różnych grup społecznych, mają różne poglądy i wierzenia; czyli mamy pluralizm. Natomiast podstawa programowa do HiT-u lansuje wizję narodu jako katolickiego monolitu, w gruncie rzeczy wyłączając wszystkich obywateli, którzy nie pasują do arbitralnie lansowanej tezy. Wszystkich innych się unieważnia – oni się w procesie opowiadania historii nie liczą. Dotyczy to przeszłości i współczesności. Państwo, instytucje, ustrój prawny, pluralizm i aktywność społeczeństwa są zepchnięte na drugi plan, o ile nie w niebyt.
Po drugie, usuwa się poza horyzont wyobrażeń ewolucyjne zmiany. Zamiast tego jest wizja zerojedynkowa. Coś jest dobre, coś jest złe – a jak się nie podoba, to jest komunizm albo postkomunizm. W konsekwencji dochodzi do zniesienia ciągłości dziejów. W tej historii ważne są tylko arbitralnie wskazane punkty – ciągłość jest jakaś nieważna, dwuznaczna, podejrzana. Gdy wreszcie do głosu dochodzą „słuszne” siły, dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa historia niepodległej Polski z PiS-em u władzy. Takie przedstawianie historii to po prostu zawracanie głowy, nie można nawet powiedzieć, żeby to była jakaś koncepcja. I jeszcze trzecia rzecz: kompletne ignorowanie warunków międzynarodowych, przedstawianie świata Zachodu jako zagrożenia.
W kontekście niedawnej rocznicy zbrodni wołyńskiej wróciła dyskusja o tym, jak powinno wyglądać pojednanie polsko-ukraińskie w odniesieniu do wspólnej trudnej historii. Jak patrzy pan na tę sprawę w obecnej sytuacji?
To nie jest ten moment. Czas, w którym Ukraina walczy o utrzymanie swojej niepodległości, to na pewno nie jest czas, żeby debatować o trudnych kartach z naszej historii. Są takie momenty, kiedy można prowadzić ciężką dyskusję. Ale są też takie czasy, kiedy nie można. I dzisiaj trzeba się mobilizować do pomocy walczącej Ukrainie.
Uważam, że ta wojna przesądzi o szansach dalszego istnienia niepodległego państwa polskiego. Rosja ruszyła na zachód przeciwko Ukrainie z hasłem likwidacji państwa ukraińskiego. Ale jednocześnie pamiętamy, że w grudniu ubiegłego roku Putin przedstawił Zachodowi żądanie wycofania się z terenów kontrolowanych kiedyś przez Związek Radziecki. To nas bezpośrednio dotyczy. Jeśli Putinowi udałoby się zrealizować swój zamiar w odniesieniu do Ukrainy, to nasza niepodległość będzie zagrożona. Dlatego też dyskusja o trudnej historii jest w tym kontekście zdecydowanie nie na czasie.
Z drugiej strony, jest prawdą, że te pytania nie odejdą. Uważam jednak, że mamy złą metodologię debatowania o Wołyniu. Nie można wyabstrahować jednego momentu, 1943 roku, z całego biegu dziejów. Historia konfliktu polsko-ukraińskiego zaczyna się co najmniej w 1918 roku, w czasie wojny polsko-ukraińskiej o Lwów i Galicję Wschodnią, jeśli nie wcześniej. Trzeba więc zastanowić się nad tym, dlaczego do tego doszło. A w zasadzie nie podjęliśmy takiej poważnej dyskusji, chociaż nasi poprzednicy, na przykład w kręgu paryskiej „Kultury”, ją podejmowali, wskazując na fatalną politykę polską wobec Ukraińców w okresie II Rzeczypospolitej.
W kontekście napaści Rosji na Ukrainę historia ma duże znaczenie. Władimir Putin podaje jawnie zmyśloną wizję dziejów jako uzasadnienie wojny. Na porządek polityczny naszego regionu znów wpływa rodzaj totalnego kłamstwa historycznego. Jakie to ma znaczenie?
Skala tego kłamstwa obezwładnia. Jego elementy pojawiły się już wcześniej i dotyczą również Polski. Chodzi o ocenę 1939 roku i paktu Ribbentrop–Mołotow, który Rosjanie zaczęli w pewnym momencie interpretować jako coś słusznego. Padły nawet twierdzenia, że Polska jest winna wybuchu drugiej wojny światowej. Dlaczego? Nie dopowiadali tego, ale to było wyraźne: ponieważ powinna się poddać Rosji. Zgodnie z tą wizją, gdyby Armia Czerwona weszła w 1939 roku do Polski, to nie byłoby drugiej wojny światowej! Pamiętamy takie twierdzenia sowieckiej propagandy z lat stalinowskich i późniejszych.
Według Rosji Polska miała zgodzić się na rozbiór?
Tak to formułowali – że błędem Polski była niezgoda na wejście Armii Czerwonej do Polski rzekomo w celu jej obrony przed Niemcami. Nie chcieliśmy zgodzić się na zajęcie terytorium państwa przez Rosjan, więc doszło do drugiej wojny światowej. Straszne było już to, że do takich tez powrócili rosyjscy historycy reżimowi, a Putin podtrzymał to w 2019 roku w swoim artykule na temat początków drugiej wojny światowej.
Zwiastowało to sytuację, z którą mamy do czynienia dzisiaj, że Rosja może już wszystko, każde kłamstwo, każda wizja imperialna jest prawomocna. W tej wizji Rosja jest podmiotem cywilizacji – zresztą jedynej prawdziwej cywilizacji: bo nieliberalnej – i może łamać siłą opór przeciwko swojej dominacji. W każdym razie może to czynić w ramach Słowiańszczyzny, „ruskiego miru”, świata postsowieckiego, i stąd negacja prawa Ukrainy do niezależnego rozwoju.
Stalinizm miał to do siebie, że narzucał jedyną obowiązującą interpretację rzeczywistości. Tam była to walka klasowa. Kraje Zachodu reprezentowały burżuazję, a więc z definicji imperializm, Związek Radziecki miał zaś reprezentować postęp i wolność – i to swobodnie łączono z ideą radzieckiej dominacji, no bo ZSRR mógł obalać kolejne państwa, działając w imieniu klasy robotniczej i dziejowej sprawiedliwości. Teraz widzimy przesunięcie z retoryki wyzwolenia klas i narodów na logikę i język brutalnego nacjonalizmu posługującego się mitem „ruskiego miru”, antyliberalizmu, prawa Rosji do bycia imperium, restytucji ZSRR itd. A w ślad za tym my też jesteśmy na widelcu, bo też jesteśmy Słowianami, a więc z tego punktu widzenia zdrajcami: chcemy być Zachodem, czyli „zdradziliśmy” ZSRR. Tutaj już w ogóle nie można mówić o faktach – jest to po prostu bardzo agresywna ideologia.