Jakub Bodziony: W czasie kryzysu energetycznego w 1973 roku brakowało ropy, a teraz brakuje wszystkiego. Europejskich polityków przeraża myśl o nadchodzącej zimie. Jak to się stało?
Kacper Szulecki: Obecny kryzys jest głębszy niż ten z 1973 roku. Tamten pozostał w pamięci całego pokolenia i naznaczył dekadę lat siedemdziesiątych. Wszyscy, którzy przeżyli tamten czas, wspominają niedziele bez samochodu i inne formy oszczędzania energii. Ale kryzys 1973 roku nie miał takiej skali jak to, przez co przechodzimy w tej chwili.
Zbiegło się kilka niezależnych od siebie czynników. Mamy kryzys praktycznie we wszystkich sektorach energetycznych. Zaczęło się ponad rok temu, gdy rozpoczął się wzrost cen gazu, co pociągnęło za sobą ceny energii elektrycznej.
Na długo przed wojną.
Tak, chociaż Rosja też miała w tym swój udział. Już wtedy zaczęło się robić źle. Natomiast to, co dzieje się w tej chwili, można określić po angielsku jako perfect storm – czyli zbieg kilku okoliczności, które razem dają bardzo dramatyczne skutki makroekonomiczne i na rynkach energii. To może mieć bardzo poważne konsekwencje tej zimy. Rzeczywiste braki energii to najczarniejszy scenariusz – on się nie musi zrealizować.
Co musimy zrobić, żeby temu zapobiec?
Całkowity fizyczny brak surowca jest dość daleko na horyzoncie. Podobnie w sprawie blackoutu – może do tego dojść, ale nie musi.
Tym się właśnie straszy.
Że nie będzie światła albo zamarzniemy zimą. Tak naprawdę najważniejszym zjawiskiem będzie jednak wzrost cen, a to będzie miało wpływ na gospodarkę. Aby wyjaśnić, co możemy z tym zrobić, trzeba najpierw zwrócić uwagę na to, jak wygląda obecna sytuacja.
Ceny energii na giełdach europejskich są rekordowe. Teraz na południu Europy, choć od kilku tygodni regularnie ceny są najwyższe we Francji, bo tak się składa, że wyłączono tam połowę reaktorów atomowych do naprawy, a teraz trzeba wyłączać kolejne z powodu upałów i zbyt wysokiej temperatury wody w rzekach. To powoduje, że zużywa się więcej gazu, który jest bardzo drogi. Francja musi dodatkowo podpierać się importem z Wielkiej Brytanii. W konsekwencji rosną ceny w Wielkiej Brytanii, która wpływa na rynki w Skandynawii.
To system naczyń połączonych, więc skutki widać w całej Europie. Bardzo istotnym elementem jest gaz, którego rzeczywiście jest mniej niż być powinno. Obawiamy się tego, że nie wystarczy go dla wszystkich odbiorców i konsumentów.
Jest go mniej, bo Rosja ogranicza dostawy do Europy?
Gazprom już przed wojną dostarczał mniej gazu niż w poprzednich latach. Teraz działanie Nord Stream 1 zostało ograniczone z „powodów technicznych” – a podawanie takich powodów ma na celu uniknięcie przez stronę rosyjską kar umownych. Przesył spadł do 20 procent normalnego stanu.
To oznacza, że Niemcy, którzy są jedynym odbiorcą gazu z Nord Stream i jednym z głównych odbiorców rosyjskiego gazu w Europie, nie będą w stanie zapełnić magazynów przed zimą. Tu wszystkim zapaliły się lampki ostrzegawcze, bo Niemcy nie zużywają tego gazu sami – gaz z Nord Streamu jest też przeznaczony dla innych odbiorców.
Dlatego Rada Europejska – czyli głowy państw i szefowie rządów UE – postanowiła wprowadzić system oszczędzania gazu do marca 2023 roku. Chodzi o dobrowolne zmniejszenie zużycia gazu o 15 procent w stosunku do normalnego zużycia. Nie jest to cel wiążący, ale jest tam zapisany mechanizm umożliwiający ogłoszenie wyższego stopnia alertu gazowego. Takie oszczędności to wciąż może być za mało – bo też rosyjskiego gazu może płynąć jeszcze mniej niż dotąd.
Tu trzeba wspomnieć o dwóch kwestiach. Putin wykorzystuje fakt, że popyt na gaz jest skrajnie nieelastyczny. To znaczy, że UE nie jest w stanie szybko zmniejszyć zużycia gazu. A w związku z tym każde zmniejszenie ilości gazu na rynku powoduje natychmiastowy wzrost ceny. Rosja eksportuje więc mniej, a dostaje więcej pieniędzy. To jest niestety w sytuacji wojny optymalny scenariusz dla Putina. Budżet wciąż się napełnia, a jednocześnie pojawia się presja na rządy państw unijnych, bo sytuacja ekonomiczna robi się niewesoła.
Ale to nie jedyny problem.
To prawda, bo sam sposób, w jaki został zaprojektowany mechanizm oszczędzania gazu, jest wadliwy. Trzy miesiące temu z niemieckimi i amerykańskimi kolegami wydaliśmy raport opisujący to, jak Unia mogłaby oszczędzać gaz – przygotowując się nie tylko na to, że Rosja odetnie dostawy tego surowca, ale też z myślą o możliwości wprowadzenia unijnego embarga.
Miało to być oparte na trzech filarach. Po pierwsze, muszą być jasne unijne i krajowe cele – aby wszyscy wiedzieli, do jakiego stopnia chcemy oszczędzać gaz. Po drugie, powszechny udział wszystkich interesariuszy, czyli konsumentów wszystkich rodzajów. Po trzecie, sprawiedliwy podział obowiązków i ciężarów.
I czego brakuje w projekcie unijnym?
Cel nie jest wiążący i jest mało ambitny. Niektóre kraje unijne nie są w stanie go zrealizować, więc zostały z niego wyłączone. Ale istotne jest również to, że rządy unijne, które są demokratyczne i odpowiadają przed wyborcami, bardzo starają się chronić konsumentów i najczęściej czynią to kosztem przemysłu.
To źle?
Wydaje się, że jest to błąd. Bo jeśli przemysł energochłonny, który zależy od gazu, będzie musiał wstrzymać działalność, to wywoła ogromny kryzys gospodarczy w Europie. Dlatego trzeba chronić też przemysł. Rozłożyć obciążenia w taki sposób, żeby ewentualnie wymagać czegoś od gospodarstw domowych, nie zdejmować z nich zupełnie odpowiedzialności.
Musimy zapewnić w domach takie temperatury, żeby dało się żyć zimą, ale wymaganie obniżenia temperatury w domu na przykład o dwa stopnie, to nie jest coś, czego nie jesteśmy w stanie zrobić.
W przeszłości pisałeś w tekście na temat Nord Stream 2, że Niemcy uważają, że szantaż gazowy ze strony Rosji jest bardzo mało prawdopodobny. Teraz wojna pokazała bankructwo niemieckiej polityki energetycznej. Dlaczego więc Rosja mogła sobie pozwolić na ten ruch?
Pisałem wtedy o tym, w jaki sposób podchodzi do polityki energetycznej wielu niemieckich analityków. Uważali oni Rosję za racjonalnego gracza, a Gazprom za w gruncie rzeczy normalną firmę, która musi działać na rynkowych zasadach. I tak rzeczywiście funkcjonował Gazprom, podobnie zresztą jak ministerstwo energetyki w Związku Radzieckim. Ogromne straty na rynku krajowym rekompensowano zyskami z eksportu. Tak to wyglądało przez czterdzieści lat, więc można było się spodziewać, że tak będzie dalej.
I rzeczywiście, Gazpromowi budżet dalej się spina, tylko przy mniejszym wolumenie eksportu, a wyższych cenach. I niemieccy, i europejscy analitycy wyłożyli się na tym, bo nie spodziewali się, że ten mechanizm może zadziałać akurat w taki sposób. Komisja Europejska już ponad dziesięć lat temu zaczęła robić stress testy tego, na ile europejski system energetyczny jest przygotowany na załamanie czy przerwanie dostaw ze wschodu – gdy odpada główny dostawca, czyli Rosja.
Z jakim rezultatem?
Te testy wychodziły dość optymistycznie, bo wynikało z nich, że nawet gdyby dostawy z kierunku rosyjskiego ustały natychmiast, UE jest w stanie poradzić sobie przez sześć miesięcy, dzięki magazynom i innym źródłom dostaw.
Tyle że wtedy wydawało się, że sześć miesięcy to jest dużo, a teraz widzimy, że właśnie tyle minie wkrótce od początku wojny. I okazuje się, że zmagamy się nie z kryzysem, który będzie trwał pół roku, tylko lata. Do tego Putin stosuje kontrsankcje. Unia Europejska wprowadza sankcje na Rosję, a ona odpowiada tymi narzędziami, które ma.
I gaz jest zdecydowanie jednym z narzędzi w tej skrzynce, a Moskwa sprawnie to wykorzystuje. Wygląda na to, że w wojnie ekonomicznej Zachód krwawi w tej chwili bardziej niż Rosja.
Rosja odpowiedziała na sankcje własnymi sankcjami i teraz to my bardziej tracimy?
Wielu analityków – przyznaję, że ja też – uznawało, że inwazja Rosji na Ukrainę jest nierealistyczna, ponieważ byłaby nieracjonalna. Wydawało się, że skutki tego dla gospodarki rosyjskiej będą tak straszne, że to jest coś, czego Putin nie zaryzykuje. I rzeczywiście, kiedy ogłaszano pierwsze pakiety sankcji, bardzo wielu ekonomistów twierdziło, że gospodarka rosyjska padnie w perspektywie tygodni czy miesięcy.
Teraz widzimy, że tak nie jest. Anna Wojciuk i Maciej Kisilowski pisali nawet niedawno, że zachodnie sankcje wzmacniają Putina. Sankcje wprowadzamy w taki sposób, że pełnią one rolę moralnego odruchu, a niekoniecznie zmierzają do osiągnięcia określonego efektu. Oczywiście, chcemy ukarać agresora, który złamał zasady, dlatego staramy się zerwać stosunki gospodarcze z Rosją. Tylko problem polega na tym, że część sankcji działa – te dotyczące transferu technologii – natomiast sankcje energetyczne są wręcz kontrproduktywne.
Były propozycje innego rodzaju. Po pierwsze, wprowadzić maksymalną cenę za gaz na rynku europejskim – mówił o tym również premier Mateusz Morawiecki. Unia jest na tyle dużym rynkiem, że jest w stanie wymóc na partnerach pewien poziom, powyżej którego za gaz nie będzie płacić. Druga sprawa to cła importowe na energię, zwłaszcza na ropę.
Chodzi o to, żeby zamiast pozwalać Rosji na zmniejszanie importu i zwiększanie zysków, można było utrzymać stały import, ale odbierać nadwyżkę z zysków – i nawet przeznaczać ją na pomoc humanitarną Ukrainie. Unia Europejska jest potęgą regulacyjną, która może wprowadzić tego typu rozwiązania. Ważne jest to, żeby wprowadzić takie sankcje, które będą skuteczne, a więc zmuszą Rosję do wstrzymania działań wojennych i będą też pomagać Ukrainie ekonomicznie i militarnie.
Obecnie w Europie trwa wielka akcja napełniania magazynów gazu. Czy sytuacja jest rzeczywiście bez wyjścia, skoro mamy kilka miesięcy, aby się przygotować? Co można by jeszcze zrobić?
Wiele zależy od czynników, które są poza naszą kontrolą, to znaczy od tego, jak będzie wyglądała zima. Jeżeli nie będzie mroźna, to na pewno możemy z tego kryzysu wyjść obronną ręką. Magazyny powinny wystarczyć wraz z dodatkowymi kierunkami importu, przede wszystkim skroplonego gazu LNG. Niestety dostawcy, na przykład Norwegia, nie są w stanie znacząco zwiększyć eksportu.
Bo nie ma infrastruktury, chociażby w postaci odpowiednich portów czy rur między nami a Stanami Zjednoczonymi?
Nie ma rury, ale chodzi też o gazoporty, terminale LNG – po amerykańskiej stronie ten gaz trzeba by najpierw skroplić do transportu. Amerykanie nie są w stanie zbudować tych portów tak szybko.
My mamy dość dużo terminali przyjmujących, ale nie ma aż tyle gazu na rynku. LNG to technologia, która pojawiła się nie tak dawno i dopiero od dziesięciu lat jest istotnym elementem na światowym rynku gazu – właściwie stworzyła światowy rynek gazu, który wcześniej był czysto regionalny.
A czy Rosja może sobie pozwolić na zupełne zakręcenie kurka?
Obawiam się bardzo tej wizji, ponieważ wydaje mi się, że ostateczne zakręcenie kurka może nastąpić wyłącznie w sytuacji otwartego konfliktu Rosja–NATO – więc wolałbym na ten temat nawet nie gdybać. Boję się, że kiedy to nastąpi, to brak gazu może być jednym z mniej istotnych problemów, jakie będziemy mieć wtedy ze strony Rosji.
Teraz Putin udaje, że wciąż jest business as usual i zachodzą „problemy techniczne” z dostawami. Gdy Rosja będzie otwarcie szantażować Europę energią, to znaczy, że stosunki już tak się pogorszyły, że jesteśmy na skraju otwartego konfliktu Rosja–NATO.
Jako Polska jesteśmy przygotowani na jesień i zimę?
Jeżeli chodzi o magazyny, to Polska jest dość dobrze przygotowana. Jedyny problem jest taki, że cały czas była mowa, że nie przedłużamy kontraktu z Gazpromem na Gazociąg Jamalski, nie będziemy z tego kierunku kupować gazu, mamy dywersyfikację dostaw i będziemy kupować z innych kierunków.
Tyle że z zachodu czy z południa gaz dalej byłby rosyjski, tylko kupiony na europejskim rynku od Czechów czy Niemców. Jeżeli gazu rosyjskiego w Europie nie będzie lub będzie go za mało, to Polska też będzie miała problemy i to widać. Dlatego dalej warto myśleć w kategoriach europejskiej solidarności, bo mamy po prostu jeden rynek energii.
Ostatnio naszą sceną polityczno-energetyczną wstrząsnęła dymisja Piotra Naimskiego, czyli rządowego pełnomocnika do spraw strategicznej infrastruktury energetycznej, przez lata bardzo ważnej postaci dla polskiej energetyki. Naimski napisał na Facebooku, że został oskarżony o brak woli do współpracy. Następnie premier Mateusz Morawiecki, który Naimskiego zdymisjonował, publicznie bardzo mu podziękował za to, że jest jednym z najwybitniejszych ekspertów w polskiej energetyce. Jak oceniasz jego działania?
Jego zasługą i politycznym dzieckiem jest na pewno gazociąg Baltic Pipe.
Czyli gazociąg między Polską a Norwegią, projekt rozpoczęty jeszcze za poprzednich rządów PiS-u.
Właściwie to już za czasów rządu Jerzego Buzka. Już wtedy Naimski zabiegał o to, aby ten gazociąg powstał. Oczywiście, o czym czasem się zapomina, to nie jest tak, że Polska zawsze mogła sobie ten gazociąg zbudować i dogadać z Norwegią. Jeszcze dwadzieścia lat temu norweski Statoil, a teraz Equinor, w ogóle nie był zainteresowany wchodzeniem na rynek środkowoeuropejski. Statoil miał Europę Zachodnią, a Gazprom Europę Wschodnią i nie wchodzili sobie nawzajem w drogę. Potem to się zmieniło, ponieważ rynek europejski został zliberalizowany i dzięki temu Norwegowie mogli w ogóle rozważać dostarczanie gazu bezpośrednio do Polski.
Baltic Pipe jest już gotowy, ale nie został jeszcze włączony.
Oczywiście problemem jest to, na ile jesteśmy w stanie wykorzystywać ten gazociąg przy takim popycie na norweski gaz.
Ale żeby już tak nie słodzić co do pracy Naimskiego – dążył on do dywersyfikacji źródeł dostaw gazu, ale jednocześnie doprowadził do uzależnienia Polski od gazu. Naimski przez długi czas był szarą eminencją polityki energetycznej w Polsce. W ramach centralistycznej wizji energetyki bardzo trzymał się spółek węglowych i w ogóle węgla kamiennego.
Był zwolennikiem budowy Ostrołęki i jej rozbudowy o słynny blok C.
Tak. Wiem i wierzę, że on chce dobrze dla Polski, jednak nie zawsze oznaczało to, że te rozwiązania były dobre dla Polaków i Polek. Bo to, co jest dobre dla Polski, tak jak to rozumie PiS, nie zawsze jest dobre dla ludzi, obywatelek i obywateli.
To znaczy?
Pisałem kiedyś o tym, że PiS-owskie rozumienie bezpieczeństwa energetycznego, skupione na geopolityce i gazie, ignoruje to, czy ludzie rzeczywiście czują się „bezpieczni”, jak zapewnia się im podstawowe usługi energetyczne, jak niestabilna jest lokalna sieć w Polsce „powiatowej” itp. Chodzi także o stosunek do OZE – a konkretnie takie OZE, które są rozproszone i nie da się ich kontrolować za pomocą spółek skarbu państwa. To było coś, co Naimski albo ignorował, albo otwarcie zwalczał. Od 2015 roku energetyka skupiała się wokół wielkich spółek państwowych, chociaż sam Naimski był przeciwnikiem fuzji Orlenu i Lotosu.
OZE w Polsce rozwijały się niejako wbrew polityce rządu. Szczególnie fotowoltaika, która eksplodowała w ostatnich latach. W tej chwili przekroczyliśmy 10 gigawatów mocy zainstalowanej w panelach słonecznych – o dwadzieścia lat wcześniej niż zakładał w strategii energetycznej rząd. A ta strategia rządowa to jest w dużej mierze strategia Naimskiego.
Gdyby nie jego wizja i polityka PiS-u, którą on kształtował, to OZE byłoby dzisiaj dużo więcej, a my bylibyśmy w znacznie mniejszym kryzysie cenowym. Podział zysków też byłby inaczej rozłożony, ponieważ więcej pieniędzy trafiałoby do kieszeni obywateli, a mniej do spółek energetycznych. Orlen ma obecnie rekordowe zyski, to samo ze spółkami energetycznymi, które dostają ogromne pieniądze na giełdzie za energię, natomiast rachunki płacą konsumenci.
Odejście Naimskiego to też cios w projekt wielkoskalowego atomu. Był on zwolennikiem budowy dużych, tradycyjnych bloków elektrowni atomowych. Po Michale Kurtyce, który został zdymisjonowany w zeszłym roku, odchodzi ze struktur władzy kolejna osoba popierająca rozwój polskiej energetyki jądrowej.
Rzeczywiście, Naimski uważał, że jeśli jesteśmy w stanie w długiej perspektywie zastąpić czymś węgiel, jest to atom. Promował dość aktywnie projekt polskiej elektrowni jądrowej i w mediach, i na panelach. Zobaczymy, jak ta osierocona inicjatywa będzie sobie radzić. W zasadzie przez ostatnie dziesięć lat nie ruszyliśmy się z miejsca.
Nawet niemieccy Zieloni, którzy zawsze mówili atomowi „nie”, teraz mówią „tak, ale…”, a Berlin ma przedłużyć korzystanie z pozostałych elektrowni jądrowych.
W perspektywie najbliższych lat ponowne uruchamianie elektrowni węglowych i zwiększanie ich mocy jest na wszystkich rynkach traktowane jako zło koniecznie. Belgia i Niemcy rozważają teraz, chociaż wcześniej był to prawie temat tabu, dalsze działanie elektrowni atomowych. Znów nie chodzi tu o bardzo znaczące przedłużenie ich działania, ale o perspektywę tych kilku najbliższych kluczowych lat, aby mieć po prostu więcej możliwości.
Wydaje mi się, że Niemcom, którzy mają teraz naprawdę złą prasę, dobrze zrobiłoby coś takiego. Sytuacja, w której Berlin wyłącza elektrownie jądrowe, a dalej spala węgiel brunatny, jest z punktu widzenia klimatycznego nie do obrony.
Czy wojna w Ukrainie i surowcowy szantaż Rosji opóźnią transformację energetyczną?
Ważne jest to, aby co jakiś czas sprawdzać, jaki wpływ mają wprowadzane przez nas rozwiązania i nie gubić tego klimatycznego elementu z oczu. Możemy sobie pozwolić na krótkotrwały wzrost emisji, jeżeli będziemy ostrzej ciąć emisje w następnych latach.
Wydaje się, że tak też myśli Unia Europejska – jeśli nawet skorzystamy w tym i w przyszłym roku z rezerwowych mocy węglowych i gazowych, to dlatego, że później będziemy je szybciej wyłączać. To obecnie racjonalne rozwiązanie.