Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Zimą może być katastrofa. W konsekwencji wojny w Ukrainie mamy deficyt taniego gazu i węgla. Czytając pańską książkę o konieczności transformacji energetycznej, można jednak pomyśleć, że te deficyty to także szansa.

Marcin Popkiewicz: Jeśli chodzi o najbliższą zimę, to faktycznie mamy problem. Będą niedobory energii, pytanie tylko w jakiej skali. Potrzebujemy zarządzania kryzysowego. Już teraz powinniśmy oszczędzać energię i ograniczyć chłodzenie. W zimie można obniżyć temperaturę w domach. Wiele europejskich krajów już wprowadziło polityki ograniczające zużycie energii, zarówno w budynkach, jak i przemyśle i transporcie.

Należy pomóc ludziom, których dotkną ceny energii, zwłaszcza najuboższym. Rozdawanie dopłat wszystkim, bogatym i biednym, którzy palą węglem czy gazem, byłoby bez sensu. Mamy olbrzymią inflację, rozdawanie pieniędzy tylko ją nakręca. A to też jest katastrofa dla osób, które na przykład spłacają kredyty.

Ludzie, którzy nie będą mieli na paliwo, będą sobie radzić, między innymi paląc śmieciami. Z punktu widzenia zanieczyszczenia powietrza oznacza to tysiące dodatkowych zgonów Polaków. To też będzie katastrofą.

Jednak długoterminowo sytuacja ta może dać impuls do działania. Pokazuje ona, że nasze status quo jest, oględnie mówiąc, problematyczne i coś trzeba z tym zrobić.

Jakie status quo?

W Polsce nie mamy własnej ropy naftowej i importujemy ją. Własnego gazu ziemnego mamy niewiele, wydobywamy raptem kilkanaście procent tego, co zużywamy. Mamy trochę węgla, ale też importujemy to paliwo milionami ton rocznie, dotychczas głównie z Rosji. Sytuacja, kiedy ceny paliw kopalnych wzrosły, a dostępność spadła, jest dla nas pobudką. 

Dyskusja na temat energii i klimatu dotychczas przypominała przeciąganie liny w ramach trójkąta: ochrona klimatu – tania energia – bezpieczeństwo energetyczne. Chcielibyśmy chronić klimat i mieć niską emisję CO2, ale też mieć tanią energię i bezpieczeństwo energetyczne. Po 24 lutego wiadomo, że w naszym interesie jest odchodzenie od paliw kopalnych. Nie zapewniają nam one bezpieczeństwa, nie są też tanie.

W ubiegłych latach w Polsce na import paliw kopalnych wydawaliśmy 70–80 miliardów złotych rocznie. Największa część tych pieniędzy płynęła do Rosji, ta zaś zbroiła za nie swoją armię.

W tym roku na import tych paliw wydamy blisko 200 miliardów złotych. To są astronomiczne sumy. Zdecydowanie lepiej by było, żeby te pieniądze zostały w Polsce. 

Jeśli moja firma zamówi u pani termomodernizację, budowę farm wiatrowych czy biometanownie, to pani firma daje miejsca pracy i płaci podatki. Kiedy więc narzekamy, ile miliardów będzie Polskę kosztować transformacja energetyczna, to porównajmy to choćby z ilością pieniędzy, które opuszczają nasz kraj i pomyślmy, że mogłyby tu zostać. O kosztach zmiany klimatu i smogu nawet nie wspominając…

Wpływ na te ceny mają też obowiązujące w Unii Europejskiej wysokie opłaty za prawa do emisji CO2.

To zasada „zanieczyszczający płaci”. Traktowanie atmosfery jak „ścieku dla komina” kosztuje, ostatnio około 80 euro za tonę CO2. To sprawia, że klimatyczny koszt spalania paliw kopalnych nie jest radośnie przerzucany na ludzi na globalnym Południu i nasze dzieci, ale widzą go w swoim rachunku ci, którzy korzystają z energii spalanych paliw. I dobrze. Tak samo jak ktoś ma fabrykę i wylewa ścieki do rzeki – powinien za to płacić, a nie ludzie, którzy mają wodę dramatycznej jakości. Podobnie jest z atmosferą.

Te opłaty za emisje mają jednak mniejszy wpływ na koszty energii niż niedobory na rynku paliw i związany z tym wzrost ich cen.

Trzeba tu zauważyć, że konsekwencje wzrostu cen nośników energetycznych odczuwalibyśmy łagodniej, gdybyśmy przez ostatnie lata zdecydowanie działali na rzecz transformacji energetycznej. 

Co powinniśmy zrobić?

Najkrócej mówiąc – odchodzić od paliw kopalnych. Zarówno przez zastępowanie ich innymi źródłami energii, jak i zmniejszając zużycie energii za pomocą poprawy efektywności energetycznej.

Wspomniałem, że ropy naftowej w Polsce nie mamy, a gazu ziemnego niewiele – odchodzenie od nich jest więc jednoznacznie w naszym interesie.

W przypadku węgla sprawa jest bardziej zniuansowana, bo trochę tego paliwa w Polsce mamy. Wydobywany w naszych kopalniach głębinowych węgiel jest oczywiście znacznie droższy niż ten wydobywany w odkrywkach w Kazachstanie czy Australii, jednak jest nasz i daje mam trochę bezpieczeństwa energetycznego. Ale nasz polski węgiel kończy się, złoża są przetrzebione, więc tak czy inaczej powinniśmy planować, co po węglu.

Skoro nie paliwa kopalne, to co? Źródła energii, które możemy brać pod uwagę to wiatr, słońce, atom, trochę biomasy i… I kropka. Polska to płaski kraj, więc potencjał energetyki wodnej jest mikroskopijny, nie mamy też na Bałtyku pływów ani dużych fal. Do tego trochę ciepła z kolektorów słonecznych czy geotermii, ale niewiele.

Reasumując: duże ilości energii można mieć z wiatru, fotowoltaiki i elektrowni jądrowych. Wszystkie one mają tę cechę, że produkują prąd. To olbrzymia zmiana w stosunku do obecnej rzeczywistości, w której pozyskujemy energię w formie ciepła spalanych paliw kopalnych.

Mamy trochę biomasy, która podobnie jak paliwa kopalne jest chemicznym nośnikiem energii, ale niewiele. Powinniśmy też pamiętać, że biomasa, a szczególnie drewno, to nie jest po prostu coś do spalenia. To cenny surowiec na materiały budowlane, meble, papier, włókna, żywność. Nie możemy też każdego hektara Polski zmienić w pola, „plantacje desek” czy uprawy energetyczne – w dobie kryzysu bioróżnorodności priorytetowo potrzebujemy ekosystemów, które są nie tylko ostoją życia, ale też służą retencji wody i świadczą wiele innych usług. 

Jest też biomasa odpadowa, taka jak gnojowica, odpady rolne, leśnie i spożywcze, ścieki komunalne itd. Można strumień tej biomasy skierować do biogazowni, uzyskując nie tylko paliwo gazowe, ale też normatywny nawóz. Dobre wykorzystanie odpadów dałoby nam biometan w ilości kilku miliardów metrów sześciennych. Dużo to czy mało? Dla porównania – w Polsce zużywamy obecnie ok. 20 miliardów metrów sześciennych gazu ziemnego (to też metan jak w biometanie). Potencjalnie można uzyskać dodatkowe ilości biometanu z upraw energetycznych – w sumie przy dużej, lecz nie horrendalnej skali, do kilkunastu miliardów metrów sześciennych.

Biomasy jednak jest na tyle niewiele, że może pełnić rolę jedynie uzupełniającą w stosunku do innych źródeł energii. Gdybyśmy zbudowali tyle wiatraków i fotowoltaiki, co mają obecnie Niemcy, to rocznie produkowałyby one około połowę prądu więcej, niż teraz zużywamy. 

Czy to jest możliwe, żeby w Polsce postawić tyle wiatraków i paneli?

Skoro Niemcy zbudowali je w czasach, kiedy te źródła energii były dużo droższe, to dlaczego nie? Można policzyć, ile by to kosztowało. Fotowoltaika w takiej ilości to trochę ponad 100 miliardów złotych. Wiatraki na lądzie i morzu jakieś 400 miliardów złotych. W sumie kosztowałoby to nas około 500 miliardów złotych. Wydaje się, że to dużo. Ale… wspomnieliśmy, że przy obecnych cenach paliw kopalnych za ich import płacimy obecnie prawie 200 miliardów złotych rocznie. Inwestycja w budowę infrastruktury wiatrowej i słonecznej, to więc koszt trzech lat importu paliw kopalnych.

Do tego trzeba by jeszcze rozbudować sieć linii przesyłowych dla elektryczności i zrobić kilka innych rzeczy. Wciąż mówimy jednak o kosztach odpowiadających kliku latom importu paliw kopalnych. A do tego maleją emisje i koszty konsekwencji zmian klimatycznych i smogu.

Gdybyśmy więc mieli te wiatraki i fotowoltaikę w ilości odpowiadającej temu, co mają dziś Niemcy, to mielibyśmy w ciągu roku o połowę większą produkcję prądu niż to, co teraz zużywamy. Jednak nierównomiernie. W wietrzne i słoneczne dni mielibyśmy nadprodukcję energii, a czasem jej niedobory, bo raz wieje i świeci, a raz nie. I co wtedy? Wyłączamy ludziom prąd? Zamykamy fabryki? Staje gospodarka?

Zróbmy więc najprostszą rzecz w naszym eksperymencie myślowym. Kiedy nie wieje i nie świeci, wykorzystajmy elektrownie gazowe. Kiedy więc na przykład wiatr i słońce dają 5 gigawatów prądu, a potrzebujemy 20, to niech brakujące 15 uzupełniają nam gazówki. Patrząc na rzeczywiste dane pogodowe i pracę wiatraków i paneli fotowoltaicznych w Polsce, godzina po godzinie można policzyć, ile trzeba by spalić gazu, żeby mieć tyle prądu, ile potrzebujemy. Zużylibyśmy do tego około 4 miliardów metrów sześciennych gazu rocznie. Przypomnę: zużywamy około 20 miliardów metrów sześciennych. Do zbilansowania systemu energetycznego opartego na wietrze i słońcu wystarczyłaby nam więc jedynie jedna piąta obecnego zużycia metanu.

Poza uruchamianiem dyspozycyjnych źródeł energii są też inne sposoby na radzenie sobie z zależnością produkcji energii od pogody. Fotowoltaika, która produkuje prąd latem, w dzień ma nadprodukcję, a w nocy prądu nie daje. Dodajmy więc do systemu magazynowanie prądu na mniej więcej 10 godzin. Rolę magazynów mogą pełnić elektrownie szczytowo-pompowe, baterie stacjonarne (domowe są drogie, lepiej postawić na większe) czy akumulatory samochodów elektrycznych. W ten sposób od wiosny do jesieni praktycznie nie trzeba będzie uruchamiać elektrowni gazowych, a roczne zużycie gazu na zbilansowanie systemu spadnie do około 1,5 miliarda metrów sześciennych, czyli kilku procent obecnego zużycia gazu.

Zimą, kiedy na słońce w polskim klimacie nie bardzo można liczyć, mocniej wieje wiatr. Oczywiście, jak wiemy, parę dni wieje mocno, a potem nie wieje.

Gdy pomyślimy o ogrzewaniu budynków, które odpowiada za około jedną trzecią polskiego zużycia energii, to oczywiście nie chcielibyśmy mieć kilkudniowych „dziur” w dostępie energii do ogrzewania. Sprawę załatwiają tu magazyny ciepła. W najprostszej wersji jest to duży zbiornik z wodą. Kiedy jest dużo wiatru, grzejemy wodę w magazynie i mamy gotowe do wykorzystania ciepło na wiele dni. W ten sposób niestabilność pogodozależnych źródeł energii zamieniliśmy w stabilny magazyn ciepła. I to nam zmniejsza zapotrzebowanie na gaz czy węgiel.

To jeszcze nie jest koniec zabawy. Możemy też sprytnie zarządzać energią, w tym wprowadzić taryfy dynamiczne. Kiedy mamy dużo energii z wiatru i słońca, może być ona tania, możemy sobie wtedy na luzie wejść do ogromnego, bomblującego jacuzzi, bo i tak energii jest w bród. A kiedy nie wieje i nie świeci i trzeba uruchamiać dyspozycyjne źródła energii czy korzystać z magazynów, to energia będzie droższa. W takiej sytuacji domowa automatyka obniży nam temperaturę w domu o 2 czy 3 stopnie – zgodnie z wybranymi przez nas ustawieniami.

A więc wiatr i fotowoltaiki, i trochę biogazu wystarczy?

Jeżeli będziemy się ogrzewać farelkami, to nie [śmiech]. Trzeba by postawić znacznie więcej źródeł energii i pewnie nastawiać też elektrowni jądrowych.

Ale my nie potrzebujemy monstrualnych ilości energii, tylko tego, by nam się wygodnie żyło. Jeśli umówimy się ze znajomą u niej na piwo, możemy pojechać na spotkanie paliwożerną terenówką, siedzieć w domu, który jest wampirem energetycznym i mieć piwo z energożernej lodówki; możemy też pojechać rowerem lub transportem miejskim, dom może być efektywny energetycznie, podobnie jak lodówka. Z punktu widzenia sympatycznego spotkania i smaku piwa – wszystko jedno. Z punktu widzenia zużycia energii, emisji i rachunków, dwa kompletnie różne światy.

Można zrobić wiele, żeby budynki zużywały mniej energii. Przede wszystkim ocieplenie, ale to nie wszystko. Nie wystarczy obłożyć domu styropianem, uszczelnić hermetycznie i żyć jak w termosie, bo trzeba wietrzyć, a zimą podgrzewanie wlatującego do domu powietrza zużywa dużo energii. Rozwiązaniem jest wentylacja mechaniczna z odzyskiem ciepła, tak zwana rekuperacja. W tym rozwiązaniu powietrze, które wylatuje z domu, ogrzewa to, które wlatuje. Nowoczesna wentylacja mechaniczna to nie tylko oszczędność energii, ale też kontrola wilgotności, odfiltrowane zanieczyszczenia z zewnątrz i świeże zdrowe powietrze. To XXI wiek, a nie XIX jak w zwykle stosowanej w polskich domach tak zwanej „wentylacji naturalnej”.

W ten sposób zapotrzebowanie na energię w budynkach możemy zmniejszyć mniej więcej trzykrotnie.

Ale to jeszcze nie koniec, bo możemy ogrzewać się za pomocą pomp ciepła. Zapytam jako fizyk: jak działa lodówka?

No…

Dobrze, nie będę dociskał, normalni ludzie nie wiedzą, jakie procesy termodynamiczne za tym stoją. To może najprościej: lodówka to takie ustrojstwo, które zabiera ciepło z miejsca, gdzie jest zimno, czyli z wnętrza, i wyrzuca je na zewnątrz, gdzie jest cieplej.

Dlatego z tyłu jest gorąca!

Dokładnie tak! Pompa ciepła w budynku działa tak samo. Zabiera ciepło z miejsca, gdzie jest zimno, czyli z zewnątrz budynku i przerzuca je do środka. I robi to tak sprytnie, że zużywając kilowatogodzinę prądu potrafi wpompować do budynku 3–4 kilowatogodziny ciepła. Można powiedzieć, że taka pompa ciepła ma sprawność 300–400 procent. Jeśli więc w budynku zmniejszymy trzykrotnie zapotrzebowanie na ciepło, a do tego będziemy je dostarczać za pomocą pompy ciepła o sprawności 350 procent, to zużycie energii spadnie nam ponad dziesięciokrotnie. Jeśli zaś wcześniej ogrzewaliśmy się nieefektywnym starym piecem węglowym, o sprawności 50 procent, to zużycie energii spadnie aż dwudziestokrotnie.

Jednak pompy ciepła są drogie. Jest inflacja, kto będzie myślał teraz o takich inwestycjach?

Jest na to całkiem sporo sposobów. W szczególności można to częściowo dofinansować, szczególnie mniej zamożnym osobom oraz dawać niskooprocentowane kredyty.

Teraz kredyty?

Nisko oprocentowane, jak wspomniałem, spłacające się z oszczędności. Przykładowo, gdy roczny rachunek za ogrzewanie spadnie nam o 5000 złotych, to gdy spłacamy przez 10 lat kredyt w wysokości 50 000 złotych, nie wydajemy nic więcej, niż byśmy wydawali na ogrzewanie „po staremu”.

Oczywiście jest kilka barier dla powszechnego skutecznego przeprowadzenia głębokiej termomodernizacji domów. Jest bariera finansowa. Ludzie nie mają wolnych środków, żeby zrobić termomodernizację, nawet jeśli miałaby zwrócić się za 10 lat. Jest bariera kompetencyjna. Ludzie nie odróżniają na przykład pompy ciepła od rekuperatora.

To jest kwestia know how. Jednak ludzie nie chcą mieć doktoratów z ciepłownictwa, trzeba ich poprowadzić za rękę. Piszę też o tym w książce. Na poziomie gmin powinni być doradcy, którzy obejrzą rachunki człowieka, który się do nich zgłosi, plany domu itd. Wyślą do niego audytora, który obejrzy dom i przedstawi rekomendacje. Następnie doradca przedstawi możliwe scenariusze termomodernizacji, wycenę, wskaże, z jakich funduszy można skorzystać i pomoże przygotować całą „papierologię”.

A te fundusze skąd?

Krajowe, europejskie, kredyty bankowe z gwarancjami państwa. Doradca przedstawiłby wszystkie opcje i wskazałby źródła dofinansowania, poprowadziłby za rękę. Podobny problem co osoby prywatne mają też zresztą gminy, które chcą na przykład zrobić termomodernizację szkoły czy szpitala. Siedząca w takiej gminie urzędniczka niekoniecznie musi się na tym znać, od kwestii techniczne po dostępność funduszy. Gminy też powinny mieć dostęp do organizacji, która im doradzi.

Powinno być też ułatwione zakładanie spółdzielni energetycznych, które kupują ją tanio, zarządzają jej zużyciem, magazynują, sprzedają drogo. Termomodernizację powinna przepilotować spółdzielnia mieszkaniowa, z przeprowadzeniem prac przez wyspecjalizowaną firmę.

Z punktu widzenia przysłowiowego Kowalskiego może to być całkiem nieangażujące. Jak ktoś mieszka w bloku wielorodzinnym, ma węzeł ciepłowniczy i kaloryfery, co miesiąc płaci rachunek i nic więcej nie chce wiedzieć. W nowej rzeczywistości też co miesiąc będzie płacił rachunek za swój komfort termiczny, a że ktoś tam będzie zarządzał pompami ciepła i magazynami, to nie będzie go wiele interesować.

Jednak nie wszystko w gospodarce może działać na prąd. 

Faktycznie, nie wszystko da się zelektryfikować. W szczególności nie da się tego zrobić w lotnictwie, żegludze dalekomorskiej, hutnictwie, cementowniach czy w napędzie czołgów. To jest miejsce dla chemicznych nośników energii o dużej gęstości energetycznej – i dziś służą nam tu paliwa kopalne. Można też dopisać tu wykorzystanie paliw kopalnych do procesów przemysłowych, takich jak produkcja nawozów azotowych czy redukcja tlenków żelaza w hutnictwie.

W bezemisyjnej gospodarce przyszłości jest to miejsce dla wodoru i jego pochodnych. Wodór jest najpowszechniej występującym pierwiastkiem we Wszechświecie, jednak na Ziemi nie ma jego złóż, musimy go więc „wyciągać” z różnych substancji. Pozyskujemy go głównie z paliw kopalnych, na przykład z gazu ziemnego. To nie jest rozwiązanie akceptowalne dla klimatu. Wodór jednak możemy pozyskiwać też z wody w procesie elektrolizy. Bierzemy więc H2O i traktujemy prądem. Tlen na lewo, wodór na prawo i gotowe. Kiedy spalamy, czyli utleniamy wodór, znowu otrzymujemy wodę, jest to więc cykl zamknięty.

Jak policzyć, ile trzeba by prądu, aby mieć wodór z elektrolizy dla wszystkich sektorów, o których wspomniałem, to okazuje się, że jest to mniej więcej tyle, ile rocznie zużywa Polska. Dużo. Ale to wszystko może się spinać, przy odpowiedniej skali wiatraków i fotowoltaiki. Można je zbudować w dwadzieścia lat.

Ile to będzie kosztować? Czy to jest w ogóle finansowo możliwe?

Tak, jest to możliwe. Ceny tych technologii – fotowoltaiki, wiatraków czy baterii – w ostatnich latach znacząco spadły. Są teraz dużo niższe niż dekadę temu, kiedy w technologie te zaczęli inwestować Duńczycy czy Niemcy. To jest ekonomicznie całkiem racjonalne. 

Same koszty pozyskiwania i magazynowania energii będą na poziomie tysiąca z haczykiem miliardów złotych. I chociaż brzmi to jak ciężka kasa, jest to koszt mniej więcej dekady importu paliw kopalnych, o kosztach zmiany klimatu czy smogu nie wspominając. A potem nie musimy już importować paliw.

Skąd jednak wziąć na to pieniądze już teraz?

Państwo nie musi wykładać na to pieniędzy z budżetu i oszczędzać na lekarzach czy nauczycielach. Transformację energetyczną da się przeprowadzić dzięki pieniądzom inwestorów, od Kowalskich po wielki biznes. Jednak, aby to im się opłacało, trzeba stworzyć właściwe ramy prawne i zapewnić przewidywalność. Bo biznes nie lubi nieprzewidywalności.

Trzeba to jednak zrobić z głową. Bo jeśli nakręcimy popyt przez różne dofinansowania, a nie będzie wystarczającej podaży, czyli firm, które są w stanie dostarczyć te rozwiązania, wzrosną ceny. Trzeba więc pomóc też stronie podażowej, przez kredyty do rozwoju na przykład fabryk pomp ciepła, ładowarek do pojazdów elektrycznych itd. A powstanie tych fabryk można promować na przykład za pomocą ulg podatkowych w miejscach wrażliwych społecznie, na przykład w Bełchatowie czy Turowie, gdzie grozi bezrobocie w razie zamknięcia kopalni czy elektrowni węglowej.

W naszym kraju jest to niemożliwe politycznie. Przecież Polska woli płacić kary, ale utrzymać Turów. Politycy PiS-u traktują prawo do palenia węglem jak obronę suwerenności. 

Znam polityków, także z rządu, którzy rozumieją, że trzeba odejść od węgla. PiS już nie jest takim monolitem węglowym jak kiedyś. Zajmuję się tym tematem już kilkanaście lat i widzę, że dekadę temu wszystkie partie od lewa do prawa mówiły węglem. Teraz partie na lewo od PiS-u – KO, Polska 2050, Lewica i PSL, mówią, że chcą transformacji energetycznej. W PiS-ie też są ludzie, którzy chcieliby to robić. Jeden z ministrów kilka dni temu poprosił mnie o egzemplarz „Zrozumieć transformację energetyczną” z dedykacją dla premiera Morawieckiego i mu ją zaniósł. Liczę, że przeczyta i przekuje w działania.

Problem w tym, że wciąż wiele do powiedzenia mają hamulcowi transformacji. Odnoszę wrażenie, że prezes rządzącej partii nauczył się, jak działa system energetyczny w czasach Gierka, i tak mu zostało, choć tamta rzeczywistość i obecne megatrendy w energetyce to już różne epoki geologiczne. Niestety, są też ludzie w kręgach władzy, którzy moim zdaniem, realizują w Polsce politykę Kremla na rzecz utrzymania naszej zależności od paliw kopalnych. Bo to jest działanie na rzecz interesów Rosji!

Tak bez związku w powyższym, zauważę, że jedyną partią, która kurczowo domaga dalszego trwania Polski przy paliwach kopalnych, jest Konfederacja.

Pana wizja wydaje mi się nierealna z dwóch powodów. Po pierwsze, potrzeba do niej programu, któremu nasi rządzący są przeciwni. Po drugie, nasi politycy nie myślą na dwadzieścia lat do przodu.

Nie lubię stwierdzenia, że zmiany są nierealne. Mówiąc tak, od razu tworzymy rzeczywistość, w której panuje marazm i niedasizm. To skrajnie szkodliwe, bo jako ludzie i społeczność żyjemy opowieściami. Potrzebujemy wizji lepszej przyszłości, celu, do którego dążymy, nawet jeśli nie będziemy tam iść najlepszą i najsensowniejszą drogą, ale popełniając takie czy inne błędy.

Po pierwsze dokonanie transformacji energetycznej jest już realne technicznie. Jest też realne ekonomicznie i to wynika z wyliczeń. Pani stawia pytanie o to, na ile jest to realne społeczno-politycznie. Oczywiście jest to zasadne pytanie, ale na świecie wiele się w tej kwestii zmieniło.

Ale w Polsce zmieniło się niewiele

Polska nie jest samotną wyspą. Jesteśmy osadzeni w Europie i w świecie. Europa może nie robi dość na drodze transformacji energetycznej, ale całkiem sporo i coraz szybciej. Zresztą nie tylko Europa.

Jako przykład największego truciciela na świecie często podawane są Chiny. I tu podam zagadkę, którą lubię zadawać na moich wykładach. Ile Chiny wydają na paliwa kopalne, ile na odnawialne źródła energii, a ile na atom? W odpowiedzi słyszę zwykle, że na elektrownie węglowe i gazowe wydają od 70 do 90 procent ogółu wydatków. A rzeczywistość jest taka, że to jest około 10 procent. W co więc inwestują Chiny w swoim systemie energetycznym? Osiemdziesiąt kilka procent idzie na wiatr, słońce i wodę. Pozostałe kilka procent idzie na elektrownie jądrowe.

A czy to Bruksela każe Chinom inwestować w OZE? Oczywiście – nie. Unia nie może Chinom nic nakazać, nie może tego zrobić ani USA, ani Japonia, Indie, ani nikt inny. Chiny robią to dlatego, bo uważają, że jest to z korzyścią dla Chin. Te inwestycje oznaczają zwiększone bezpieczeństwo energetyczne, lepszy bilans handlowy, rozwój innowacyjnych technologii. Chińczycy uważają, że to tam jest przyszłość gospodarcza i chcą te rynki zdominować. Chcą się też pozbyć smogu i chronić klimat. Są największym emitentem na świecie, wiedzą, że same mogą usmażyć Ziemię. Podchodzą do tematu całkiem merytorycznie. 

Skoro świat inwestuje, działa efekt skali i ceny technologii spadają.

A jak to robić u nas w kraju?

Po pierwsze, najwyższy czas uświadomić sobie, że jest to zgodne z naszą racją stanu. Przypomnę: ropy nie mamy, gazu ziemnego prawie nie mamy, węgiel jest schyłkowy. Trzymanie się paliw kopalnych mógłby dzisiaj rekomendować Polsce tylko socjopata, lobbysta paliw kopalnych albo agent Kremla. W na najłagodniejszej zaś wersji – ktoś, kto nie ma pojęcia o temacie.

W naszym interesie jest pozbyć się paliw kopalnych. Ropy i gazu jak najszybciej, a węgla może trochę później, ale też. Teraz pojawia się pytanie o to, jak zaplanować projekt na taką skalę. Pierwszym krokiem, jak w każdym projekcie, jest zdefiniowanie celu. 

Następnie musimy ustalić, jaki mamy z grubsza potencjał naszych źródeł energii i co zbudujemy w najbliższych latach. Chcemy się pozbywać paliw kopalnych jak najszybciej, a budowa atomu to perspektywa kilkunastu lat. To oznacza, że jednocześnie musimy dynamicznie rozwijać wiatr i słońce plus działania towarzyszące.

Musimy skończyć z mechanizmami, które blokowały rozwój odnawialnej energii. Zasada „10H” [minimalna odległość nowej elektrowni wiatrowej od istniejących zabudowań musi wynosić co najmniej tyle, co dziesięciokrotność jej wysokości – przyp. red.], obecnie chyba wreszcie znoszona, została wcześniej wprowadzona po pierwsze dlatego, że prąd z wiatru naruszał monopol wielkich koncernów energetycznych. Po drugie, sieci energetyczne nie wyrabiały ze energią produkowaną przez wiatraki i panele słoneczne. Dlatego wiatraki zablokowano na poziomie kilku gigawatów. To samo stało się teraz z fotowoltaiką. 

Jednak to prawda, że sieci nie wyrabiają.

Jak to powiedzieć… Poniekąd tak – tylko morał nie powinien być taki, że w takim razie blokujemy wiatr i fotowoltaikę, tylko taki, że powinniśmy zainwestować w nowoczesne sieci. 

Ile to będzie kosztować? Żeby mieć w Polsce sieci, które są w stanie obsłużyć energię odnawialną, będzie trzeba dodatkowo przeznaczyć kwotę 150–200 miliardów złotych. To sporo pieniędzy, ale… znowu mówimy o kwocie odpowiadającej rocznemu kosztowi importu paliw kopalnych. Nie patrzmy na to, jak na koszt, tylko jak na inwestycję. Te sieci i tak zresztą są do modernizacji – stare, budowane w logice XX wieku, a nie w nowoczesnej logice sieci inteligentnych.

Już teraz można podpinać na jednym kablu prąd z elektrowni wiatrowej i fotowoltaicznej. Bo rzadko jest tak, że jednocześnie mocno wieje i mocno świeci. 

Możemy uprościć proces powstawania farm fotowoltaicznych i wiatrowych, z jednoczesnym podpięciem do sieci. To są inwestycje, które zmniejszą nam rachunki za energię. 

Transformacja energetyczna jest koniecznością, zasadniczo bezalternatywną. Do tego stopnia, że nie mówiłbym, że politycy tego nie zrobią. Owszem, są różne bariery mentalne, naciski grup interesów, czyli wielkich koncernów energetycznych, ale to podejście się zmieni, bo musi. Pozostaje pytanie, czy nastąpi to w wyniku naszych proaktywnych działań, czy na zasadzie krachu…

To się może stać już podczas najbliższej zimy…

Od lat mówiłem o ryzykach geopolitycznych gwałtownego wzrostu kosztów paliw kopalnych, z możliwością ich niedoborów. Politycy odpowiadali, że co ja opowiadam, że to przecież niemożliwe itd. Zmarnowaliśmy ostatnie lata i w rezultacie budzimy się z ręką w nocniku.

Mamy więc teraz tę pobudkę. Wolałbym, żebyśmy działali aktywnie, a nie reaktywnie, ale jest, jak jest.

Mamy wiele barier. Ale identyfikujmy i dyskutujmy je nie po to, żeby się zniechęcić, i rozłożywszy ręce powiedzieć, że jest, jak jest i „niech się dzieje wola nieba”, tylko po to, żeby zaplanować, jak sobie z tymi barierami poradzić. Jeżeli zwizualizujemy sobie, co możemy dzięki temu mieć za 20 lat, to okaże się, że jest to nie tylko spadek emisji CO2 i poprawa jakości powietrza, ale też poprawa bilansu handlowego Polski, naszego bezpieczeństwa energetycznego, eliminacja ubóstwa energetycznego, a do tego nowe miejsca pracy w przyszłościowych sektorach gospodarki oraz wyższa jakość życia. 

Oby obecny kryzys wyrwał nas z dotychczasowego letargu. Nie udawajmy, że można transformację energetyczną na kolejne lata zamieść pod dywan, bo już dziś za takie myślenie płacimy ogromne rachunki. Czas na dobrą zmianę w tym zakresie, prawdziwą dobrą zmianę.