Jakieś trzydzieści lat temu prowadziłem w Tirgu Mures w Siedmiogrodzie szkolenie dla dziennikarzy o tym, jak pisać o konfliktach etnicznych. Główną kwestią był oczywiście rozpalony do czerwoności konflikt z mniejszością węgierską, który prasa wydawana lokalnie w obu językach znakomicie podsycała.

Jej redaktorzy nie rozumieli, czego się czepiam. „Jak ktoś chce wiedzieć, co [obelżywy przymiotnik, po którym następowało obelżywe określenie wrogiej grupy etnicznej] sobie myślą, to może sobie kupić ich [jw.] gazetę” – wyjaśniali zgodnie. Moja współpracowniczka, chorwacka dziennikarka, w końcu nie wytrzymała i wybuchła: „Nie udawajcie,, że nie wiecie, do czego to prowadzi: do wojny! Miejcie przynajmniej odwagę cywilną powiedzieć to czytelnikom”. Po czym dodała, tytułem wyjaśnienia: „Ja to wszystko już wcześniej widziałam u nas” – i obaj panowie redaktorzy trochę spuścili z tonu.

„Jak sprawca był Cyganem, to jego wspólnicy pewnie też byli Cyganami”

Jednym z uczestników seminarium był oficer policji, redaktor tygodniowego policyjnego biuletynu wydawanego w Bukareszcie. On się akurat Siedmiogrodem specjalnie nie zajmował, ale w każdym numerze publikował zestawienie danych o schwytanych w poprzednim tygodniu przestępcach. Tylu a tylu złodziei, tylu a tylu kieszonkowców, tylu a tylu oszustów – i tylu a tylu Cyganów; o nazwie „Romowie” mało kto wówczas jeszcze słyszał. Gdy mu zwróciłem na to zestawienie uwagę, to aż się żachnął: „To nie jest żadna «stygmatyzacja etniczna», proszę pana – odparł oburzony, ironicznie powtarzając użyty przeze mnie zwrot – tylko normalna robota policyjna. Przecież jak sprawca był Cyganem, to jego wspólnicy też pewnie byli Cyganami, i dlatego te dane zbieramy i publikujemy”.

„No dobrze – odpowiedziałem – ale danych o przynależności partyjnej przecież nie publikujecie. Tymczasem jeśli sprawca był, powiedzmy, socjaldemokratą, to wspólnicy pewnie też byli socjaldemokratami”, wyjaśniłem, przekonany, że udało mi się użyć przeciw niemu jego własnej, błędnej argumentacji. Majorowi tymczasem rozbłysło oko: „A wie pan…” – powiedział.

Przypomniała mi się ta rozmowa z majorem, gdy w ubiegłym miesiącu Sąd Najwyższy oddalił kasację byłej dziennikarki Polskiego Radia, Doroty Nygren, od decyzji sądu drugiej instancji, który – zmieniając wyrok pierwszej instancji – przyznał rację pozwanemu przez nią pracodawcy. Nygren skarżyła Polskie Radio o dyskryminację, pracodawca zarzucał jej odmowę wykonania poleceń służbowych i naruszenie zasad dziennikarskiej rzetelności. Poszło o włoską depeszę agencyjną z września 2017 roku, informującą o tym, że w małej miejscowości na północy kraju pewien mężczyzna zażądał od lokalnego księdza pieniędzy, a gdy ich nie otrzymał – opluł go. Depesza podawała, że mężczyzna był Marokańczykiem, lecz Nygren, przygotowując informację na antenę, ten element pominęła. Odmówiła następnie wykonania polecenia swego przełożonego, szefa IAR, redaktora Pawła Piszczka, który jej „nakazał publikowanie narodowości w każdej sytuacji, jeśli sprawa będzie dotyczyła przestępczości”. Nygren została przeniesiona do archiwum, a następnie zwolniona – i podała Polskie Radio do sądu.

Podawanie narodowości sprawcy, a już zwłaszcza, jak w tym wypadku, podejrzanego, ma sens, jeśli są powody uważać, że ma ona związek z przestępstwem. Byłoby tak, gdy ksiądz sam był Marokańczykiem lub spędził jakiś czas w tym kraju, albo – powiedzmy – działał w jakiejś organizacji z nim związanej. Można było wówczas przypuszczać, że narodowość podejrzanego odgrywała jakąś rolę w jego motywacji. W przeciwnym wypadku podawanie narodowości czy innych cech osobowych służy jedynie stygmatyzacji i dlatego zabraniają tego kodeksy etyczne licznych mediów, na przykład Associated Press, organizacji dziennikarskich, jak amerykańska Society of Professional Journalists, czy nadzorujących media, jak niemiecka Rada Prasowa czy brytyjska Niezależna Organizacja Standardów Prasowych. W Polsce stanowisko Nygren poparła między innymi Rada Etyki Mediów. Sprawa wydawała się jasna dla wszystkich – z wyjątkiem redaktora policyjnego pisemka w Rumunii i Sądu Najwyższego w Polsce.

Dziennikarz ma opisywać świat, a nie zmieniać go na gorsze

Nygren, która obecnie pracuje w Polityce Insight, odwoływać się będzie do Strasburga. Należy się jej wdzięczność nas wszystkich, dziennikarzy i czytelników, bo przecież nie tylko o swoją krzywdę się bije, ale i o nasz interes. Dlatego też budzi zdumienie, że o wyroku SN w jej sprawie poinformowały, poza nielicznymi wyjątkami, głównie prawicowe portale, jak Salon24, zarzucając dziennikarce dodatkowo „zatajenie” informacji o narodowości podejrzanego. „Zatajenie” to świadome ukrycie prawdy, w postępowaniu sądowym karane (art. 233 p. 1 k.k.); widać, z czym się autorom tych notek kojarzy dziennikarstwo.

Zaś pani Nygren, jak sądzę, chodzi o rzecz zupełnie podstawową: dziennikarz ma opisywać świat, a nie zmieniać go na gorsze – a takie są nieuchronne skutki stygmatyzacji, o czym przypomniała w Tirgu Mures moja chorwacka koleżanka. Stygmatyzowanie Marokańczyków akurat nas może nie wzrusza, bo w końcu nie jesteśmy Marokańczykami – ale gdyby nie standardy niemieckiej Rady Prasowej, podawano by w Niemczech każdorazowo narodowość złodziei samochodów, a to już mogłoby być bolesne. Wystarczy jednak pomyśleć, co by było, gdyby polecenie służbowe przełożonego pani Nygren realizowano konsekwentnie: niemal każde przestępstwo w naszym kraju popełnia wszak Polak.

No i stygmatyzacja wcale nie musi się ograniczać do tożsamości etnicznej, co niechcący zasugerowałem mojemu policyjnemu rozmówcy. Widzieliśmy to na przykład podczas finansowanej za nasze zresztą pieniądze kampanii ministerstwa sprawiedliwości przeciwko sędziom. Zgodnie zaś z zasadą redaktora Piszczyka, tytuł tej notki winien brzmieć: „Sędzia, Polak, wydał wyrok na uczciwe dziennikarstwo”. A może powinien?