Oglądając inspirujące obrazy maszerujących Białorusinów i Białorusinek z upalnego sierpnia z 2020 roku, można było wyobrażać sobie, że towarzyszy im dźwięk trzeszczącej w posadach władzy Łukaszenki. Masowe protesty przeciwko wyborczym fałszerstwom doprowadziły początkowo do zachwiania reżimu, po internecie krążyły zdjęcia, na których mundurowi palą swoje mundury bądź przyłączają się do protestujących.
Wydawało się, że lada moment białoruscy obywatele przepędzą laczkiem – symbolem protestu – dyktatora, którego ochrzczono karaluchem. Wygnać go miały trzy młode kobiety – Swiatłana Cichanouska, Maryja Kalesnikawa oraz Wieranika Cepkała – które znalazły się w roli liderek oporu niejako w zastępstwie po tym, jak ich mężom i współpracownikowi odebrano szansę startu w wyborach.
Reżim jednak nie upadł, a przyczyn upatrywać można w kilku kwestiach: wsparciu Kremla dla Łukaszenki, słabości opozycji, potędze struktur siłowych czy wreszcie – co tak odróżniało białoruski protest od ukraińskiej rewolucji godności – pokojowy charakter wystąpień, który pozwolił władzy na przegrupowanie sił i brutalną odpowiedź.
Zdławiona rewolucja i wysoka cena władzy
Dwa lata od czasu, gdy robotnicy mińskiej fabryki gremialnie skandowali „odejdź” do wizytującego ich Łukaszenki, opór wytracił impet. W białoruskich więzieniach znajduje się co najmniej 1300 więźniów politycznych. Tysiące ludzi przeszły przez tortury, dziesiątki tysięcy udały się na emigrację. O ile przed 2020 rokiem w kraju funkcjonowały niezależne redakcje ogólnokrajowe czy lokalne, to teraz w obawie o własne bezpieczeństwo dziennikarze pracują zza granicy. Co więcej, sformowana na fali sierpniowych wystąpień opozycja jest podzielona wewnętrznie i rozrzucona w różnych krajach, ma więc coraz mniejszy wpływ na sytuację w kraju.
Obecnie jej jedyną metodą walki jest orędownictwo na rzecz swojej ojczyzny przede wszystkim z Wilna i Warszawy oraz wzywanie do nakładania na reżim sankcji. Za ilustrację spadku jej znaczenia może posłużyć niedawny pomysł, by skonsolidować struktury i stworzyć wokół Cichanouskiej rząd na wygnaniu. Dwa lata po protestach, kiedy świat niestety już o nich zapomniał.
Niemniej, Łukaszenka zapłacił wysoką cenę za krwawe stłumienie protestu. Jest nią międzynarodowa izolacja, która poskutkowała utratą perspektyw na rozwój gospodarczy oparty o współpracę z Unią Europejską. Reżim musi się orientować na wschodniego kolegę po fachu, który niejako płaci i wymaga. A Putin wymógł wiele. To z terytorium Białorusi na Ukrainę lecą rakiety, a możliwość rozlokowania tam rosyjskich wojsk umożliwiła im dojście aż pod sam Kijów w początkowych tygodniach wojny. Ten fakt z punktu widzenia prawa międzynarodowego stawia Łukaszenkę w roli współagresora.
Białoruscy wojskowi nie wtargnęli co prawda na terytorium Ukrainy, ale nie z powodu pacyfizmu dyktatora, tylko kalkulacji politycznej. Łukaszenka jest świadom, że wielu Białorusinów walczy po stronie Ukrainy, a wobec niechęci żołnierzy do uczestnictwa w agresji nie można wykluczyć, że rozkaz ataku nie zostałby wykonany, co zatrzęsło by jego legitymizacją wśród aparatu siłowego. Poza tym podporządkowanie własnych wojsk rosyjskim celom jeszcze bardziej wzmocni zależność Łukaszenki od Putina.
Czekają nas dekady walki ze wschodnimi satrapami
Za naszą wschodnią granicą satrapowie urządzają wojny, represjonują obywateli i stanowią zagrożenie dla ładu międzynarodowego i nas samych. Polska, razem z krajami bałtyckimi stała się forpocztą wolnego świata, przyjmując uchodźców z zastraszonej Białorusi czy ogarniętej wojną Ukrainy. Jak kiedyś od Triestu nad Adriatykiem do Szczecina nad Bałtykiem, tak teraz od estońskiej Narwy do polskiej Włodawy zapadła metaforyczna „żelazna kurtyna”.
Konfrontacja ze wschodnimi autokracjami, już się toczy i będzie trwać dekadami. Śmierć Łukaszenki ani Putina nie poniosą ze sobą gwarancji na daleko idące zmiany. Powinniśmy więc przygotować się na długi marsz i wyciągnąć wnioski z popełnionych przez ostatni rok błędów.
Rok po rozpoczęciu kryzysu na granicy białoruskiej widać, że polski rząd przede wszystkim starał się upolitycznić to wyzwanie. Liczba osób, które próbowały przedostać się tamtędy do Europy, była nieporównywalna ze skalą migracji w 2015 roku, nawet jeżeli brać pod uwagę znacznie zawyżone dane Straży Granicznej, która mówi o 39 tysiącach osób. W 2013 roku Frontex zanotował na trasie między Libią a Włochami 40 tysięcy nielegalnych przekroczeń. Rok później było ich już ponad 170 tysięcy, a w 2015 roku – ponad 181 tysięcy.
Przy tym wszystkim, PiS wykorzystało dramat uwięzionych w pasie przygranicznym ludzi do partyjnej i nacjonalistycznej propagandy o konieczności obrony przed atakiem najeźdźców. Kwestionowanie legalności push-backów nazywania imigrantów terrorystami czy izolacji i militaryzacji strefy przygranicznej oraz nazywanie tego działaniem nielegalnym stanowiło w rozumieniu rządzących zdradziecki dyshonor, równany z opluwaniem polskiego munduru.
Zaufanie czy strach wobec munduru
Efektem takiej polityki jest degradacja zaufania do państwa, i tak już rekordowo niskiego w skali UE, oraz do jego służb, które wielokrotnie działały na granicy prawa lub łamały je, co później potwierdzały wyroki sądów. Przykładem jest aresztowanie wolontariuszy KIK-u za próbę pomocy uchodźcom. Podziały w sprawie zaufania czy strachu na widok polskiego munduru będą jeszcze głębsze niż wcześniej.
Forsowana przed rokiem rządowa narracja może powrócić, bo problem na granicy nie zniknął. Co więcej, może stać się jeszcze poważniejszy. Putin i Łukaszenka będą dolewać oliwy do ognia, żadne sankcje już im niestraszne. Samoloty z Turcji, Iraku czy Syrii nie latają już wprawdzie do Mińska z powodu restrykcji nałożonych przez Zachód, ale lądują w Moskwie, skąd migranci z rosyjskimi wizami przedostają się do Białorusi i dalej próbują przejść przez polsko-białoruską granicę.
W lipcu zaś rosyjski MSZ informował o pracach nad „kardynalnym zwiększeniem personelu ambasad”, między innymi zapowiadając otwarcie konsulatów w Azji, Ameryce Południowej czy Afryce. Nietrudno zgadnąć, że chodzi również o ułatwienia dla pozyskiwania rosyjskich wiz turystycznych dla tych, którzy białoruskim szlakiem zdecydują się przedostać do Europy.
Już jesteśmy krajem migracyjnym
Z komunikatów Straży Granicznej wynika, że każdego dnia granicę próbuje przekroczyć kilkanaście osób. Zmieniła się struktura migrantów, teraz jest więcej osób z Afryki, a nie z Bliskiego Wschodu. Litewskie służby zwróciły uwagę na znaczny wzrost nielegalnych prób przekroczeń swojej granicy, co zwiastuje konieczność sprostania idącym za tym wyzwaniom. Polska odpowiedź składa się zaś z rozwiązań krótkoterminowych, takich jak push-backi, wprowadzanie quasi stanu wojennego czy wreszcie budowa płotu.
Ze skali wyzwań doskonale zdają sobie sprawę rządzący. Paweł Chorąży, PiS-owski wiceminister rozwoju, za słowa o tym, że Polska nie ma alternatywy dla imigracji (także w „Kulturze Liberalnej”) w 2018 roku zapłacił dymisją. Nie zmieniło to jednak realnej polityki rządu, która ksenofobiczną retoryką przykrywa fakt, że Polska jest światowym liderem w wydawaniu krótkoterminowych zezwoleń na pracę dla cudzoziemców. Zresztą, musi takim krajem pozostać, jeśli chcemy utrzymać, a co dopiero poprawić nasz poziom życia.
„Krótkoterminowość” to zresztą słowo klucz, jeśli chodzi o polską politykę migracyjną (i nie tylko). Wady tego podejścia z czasem będą coraz bardziej widoczne. W najbliższych latach będzie postępować demograficzny skok w krajach globalnego południa, co pociąga za sobą chęć jego mieszkańców do ucieczki przed biedą, wojną i katastrofą klimatyczną. Brak koniecznych w takiej sytuacji procedur i instytucji obserwowaliśmy także na początku wojny w Ukrainie, kiedy do Polski trafiło nawet 3 miliony uchodźców. Ciężar pomocy w większości oparł się na spontanicznych, oddolnych inicjatywach obywateli, które dały państwu czas na reakcję. Jednak kwestie długoterminowej polityki migracyjnej nie mogą zostać zrzucone wyłącznie na społeczeństwo obywatelskie. Według profesora Macieja Duszczyka z Uniwersytetu Warszawskiego pod koniec roku co dziesiąty mieszkaniec Polski będzie cudzoziemcem. Jednocześnie nie istnieje dokument określający cele i wyzwania krajowej polityki migracyjnej. To mieszanka wybuchowa.
Postawiony na granicy płot nie jest elementem żadnej strategii na narastające fale migracji czy na sąsiedztwo dyktatora – jest za to wizytówką polskiego państwa, która sporo mówi o jego obecnym stanie. Budowa zapory była wyłączona z prawnych regulacji, zgodnie ze słynną maksymą silnego państwa PiS – „bez żadnego trybu”. Już teraz widzimy, że nie spełnia on swoich zadań, bo po prostu można go przekroczyć, jak niemal każdą tego typu konstrukcję.
Straż Graniczna chwali się dziesięciokrotnym spadkiem prób nielegalnego przekroczenia granicy w stosunku do października zeszłego roku, ale to manipulacja, bo właśnie w tym miesiącu miał miejsce szczyt kryzysu migracyjnego. Są już pierwsze filmy dokumentujące udane podkopy i przejścia zapory, to najistotniejszym argumentem za narracją rządzących jest brak fizycznych ataków na funkcjonariuszy. Kluczowe pozostaje wciąż wypracowanie i stosowanie konkretnych procedur wobec osób, które nielegalnie przekroczą granicę. Chyba że wolimy przymknąć oczy na barbarzyńskie wyrzucanie ich do lasu i bezwzględność białoruskiego totalitaryzmu.
Bezradni wobec Łukaszenki, bezwzględni wobec uchodźców
Dziurawa zapora nie świadczy o sile państwa ani o jego zdolności działania w sytuacji kryzysowej. Państwo polskie ograniczyło się do brutalności wobec ludzi, którzy znaleźli się w pułapce między mundurowymi dwóch krajów. Na skuteczne uderzenie w łukaszenkowski reżim polskie państwo okazało się za słabe, z pomocy unijnych partnerów nie chciało skorzystać.
Konieczne jest wyciągnięcie konsekwencji wobec tych mundurowych, którzy łamali prawo, jednocześnie jednak nadużyciem jest oskarżanie o to wszystkich funkcjonariuszy, a już groteską jest porównywanie ich do sprawców Holokaustu czy strażników z gułagów (co miało miejsce).
Błędem jest także ślepy przekaz bijący w rząd mimo wszystko, bowiem jedynie pogłębia radykalizację debaty publicznej, nie równoważąc przy tym skandalicznego przekazu rządzących. Tym bardziej że w obliczu wojny w Ukrainie rząd słusznie otworzył granice dla uchodźców i wprowadził kilka dobrych rozwiązań – chociażby nadawanie numeru PESEL ukraińskim uchodźcom, co w ogromnym stopniu uprościło biurokrację, powołanie pełnomocnika rządu do spraw uchodźców czy udostępnienie danych z zakresu migracji w Polsce do analizy. Uderza jednak selektywność procedur i różnicowanie migrantów na lepszych i gorszych. Aktywiści na granicy z Białorusią byli traktowani przez służby jak przestępcy, a ich koledzy, z tych samych organizacji, cieszyli się statusem bohaterów w okolicach Korczowej czy Medyki.
Co z tego, że mieliśmy rację
Obecna władza przyzwyczaiła nas jednak do tego, że siłę czerpie z kreowania społecznych antagonizmów. To, co służy PiS-owi, ma jednak katastrofalne skutki dla państwa. Zarówno w przypadku kryzysu migracyjnego na granicy z Białorusią, jak i w wojnie, którą Rosja rozpętała przeciwko Ukrainie, mamy przed sobą otwarte ogromne okno możliwości.
Jak pisali Jarosław Kuisz i Karolina Wigura w „Foreign Policy”, Polska była wcześniej postrzegana jako czarna owca UE. Percepcję tę zmieniła zachodnia świadomość naszego kluczowego położenia, bezprecedensowy zryw społeczny wobec ukraińskich uchodźców oraz fakt, że od dawna ostrzegaliśmy przed imperialistycznymi ambicjami Putina. Mieliśmy po prostu rację.
Problem w tym, że to w polityce nie ma żadnego znaczenia, jeśli nie potrafimy przekonać zagranicznych partnerów do swoich argumentów. Trudno byłoby nam zmienić o 180 stopni kurs fatalnej niemieckiej polityki zagranicznej względem Rosji czy kunktatorską postawę Emmanuela Macrona. Ale na pewno naszych racji nie wzmacniał bezcelowy konflikt z Brukselą o zakończone absolutną porażką reformy sądowe Zbigniewa Ziobry, żelazny sojusz z Węgrami Viktora Orbána, najbardziej prorosyjskiego polityka w UE, czy fetowanie w Warszawie opłacanej przez Kreml Marine Le Pen w szczycie francuskiej kampanii wyborczej. Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że to otwarte okno z hukiem wyleci z ramy.
PiS woli wykorzystać ten moment po swojemu. Jarosław Kaczyński już teraz różnymi wypowiedziami bada grunt pod to, jaką mniejszość lub „zagranicę” wytypować na naczelny szwarccharakter nadchodzącej kampanii wyborczej. Wcześniej udało się z uchodźcami, gejami i feministkami, ale teraz będzie trudniej. Rzeczywistość jest znacznie bardziej złowroga, co widać po szalejącej inflacji, drożyźnie i dziesiątkach tysięcy trupów za wschodnią granicą.
Kaczyński magik, który został klaunem
Kaczyński, jak Joker, musi więc dokręcić śrubę polaryzacji do oporu, bo inaczej nie odwróci społecznej uwagi od „rachunków grozy”. Wynika to nie tylko z woli politycznej i stylu rządzenia, ale z imposybilizmu Kaczyńskiego. Prezes PiS-u, poza kreowaniem chaosu za pomocą prymitywnych działań oraz wizjami mocarstwowych megaprojektów, niewiele więcej potrafi. Silne państwo w jego rozumieniu to podejmowanie zdecydowanych, drogich i nieprzemyślanych decyzji, bez względu na konsekwencje. Jednak bardziej skomplikowane reformy są już poza zasięgiem władzy.
Zamiast polityki prorodzinnej, lepiej dać 500 złotych, a zmarnowane lata w energetyce ratować dodatkiem węglowym. Ostatnim przykładem silnego państwa jest ponad dwutygodniowa bezczynność jego struktur wobec bezprecedensowej katastrofy ekologicznej na Odrze. PiS wykazuje brak zainteresowania kryzysami oraz procedurami, które mogłyby mu zapobiec, do momentu, kiedy nie zostaną zagrożone partyjne sondaże.
Polityka migracyjna na odcinku białoruskim nie jest więc dla rządzących problemem do rozwiązania, a raczej narzędziem do instrumentalizacji ludzkiego cierpienia. Ma ona przede wszystkim maskować państwową niewydolność. Otwarte pozostaje pytanie, czy wyborcy po raz kolejny nabiorą się na tę samą sztuczkę. Coraz większe problemy PiS-u, również wewnątrz koalicji, sugerują, że Kaczyński stracił swój słynny polityczny słuch. Jego myślowa matryca coraz bardziej nie przystaje do współczesnych wyzwań, z jakimi przyszło nam się mierzyć.
Odpowiednia i długoterminowa reakcja na piętrzące się problemy może przesądzić o naszym być albo nie być. W historii III RP nigdy nie znaleźliśmy się tak blisko bezpośrednich niebezpieczeństw. Ignoranckie odwracanie wzroku i tworzenie sztucznych sporów, może sprawić, że Kaczyński – wyborczy magik, przez osiem lat zdolny do wychodzenia z niemal wszystkich kryzysów – skończy jako skompromitowany i smutny klaun.