Coś niedobrego się dzieje z politykami, gdy mają w Berlinie mówić o Zagładzie. W 2015 roku izraelski premier Benjamin Netanjahu w przeddzień wizyty w Niemczech oznajmił, że to wielki mufti Jerozolimy, Haj Amin al-Husseini, podpowiedział Hitlerowi pomysł Zagłady. To bzdura: mufti istotnie spotkał się w Berlinie z Hitlerem w listopadzie 1941 roku, i entuzjastycznie poparł pomysł wymordowania Żydów – ale Zagłada była już w pełnym toku, a Husseiniemu głównie chodziło o poparcie III Rzeszy dla przyszłej niepodległości oczyszczonej z Żydów Palestyny. Słowa premiera natychmiast, i bardzo ostro, skrytykowali izraelscy historycy, zaś nazajutrz kanclerz Angela Merkel przypomniała mu, że „to jednak my”, a nie Husseini.
Na konferencji prasowej we wtorek w Berlinie przewodniczący Autonomii Palestyńskiej Mahmud Abbas oskarżył Izrael o „popełnienie pięćdziesięciu Holokaustów”. To bzdura niewyobrażalna i haniebna: ludobójstwa nadal pozostają czymś rzadkim, choć zdarzają się częściej niż w przeszłości, i do żadnego podobnego do Zagłady nie doszło. Choć Izrael dopuścił się, podobnie jak Palestyńczycy i inne państwa, zbrodni i masakr, żadna z nich nawet nie przypomina ludobójstwa.
Przepisywanie win
Zaś szczególny tupet trzeba mieć, by o Zagładę oskarżyć potomków jej ofiar, w kraju, który tej zbrodni jest winny. Ale kanclerz Olaf Scholz jednak nie jest Merkel: choć był obecny przy wybryku Abbasa, to na nią nie zareagował – choć baczni obserwatorzy zauważyli, że się jednak skrzywił. Dopiero nazajutrz stwierdził, że jest „zdegustowany tą odrażającą wypowiedzią”.
Za to opinia niemiecka zareagowała na słowa Abbasa jak izraelska na Netanjahu; obaj przywódcy zresztą niby się ze swych haniebnych wypowiedzi wycofali, stwierdzając, że „nie zamierzali podważać wyjątkowości Zagłady” czy „odpowiedzialności Hitlera za nią”. Żaden nie powiedział jednak wprost, że powiedział nieprawdę – a Abbasowi dodatkowo udało się odwrócić uwagę od faktu, że – w pół wieku od masakry izraelskich sportowców na olimpiadzie w Monachium, dokonanej przez jego Fatah, nadal nie potępił on tej zbrodni. Tego zaś tyczyło się pytanie, na które odpowiedział „pięćdziesięcioma izraelskimi Holokaustami”.
Ale gadanie haniebnych bzdur o Zagładzie zdarza się nie tylko w Berlinie. Pamiętamy, jak odpowiadając w marcu 2018 roku w Monachium na konferencji prasowej na pytanie o właśnie wówczas przyjętą poprawkę do ustawy o IPN, premier Mateusz Morawiecki stwierdził: „Oczywiście nie będą karane wypowiedzi, że byli polscy sprawcy, tak jak byli żydowscy, rosyjscy, ukraińscy, nie tylko niemieccy sprawcy [Zagłady]”. To były słowa w duchu Abbasa: wszyscy są winni Zagłady, Zagłada zaś się zdarza na każdym kroku. Słowem, nie ma co się nią zbyt przejmować.
W duchu Netanjahu, choć przebijając kłamstwo izraelskiego premiera o całe rzędy wielkości, wypowiedział się zaś w maju szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow, gdy stwierdził w wywiadzie dla włoskiej telewizji, że „Hitler też miał krew żydowską […] Mądrzy Żydzi mówią, że najbardziej zażartymi antysemitami są zazwyczaj Żydzi”. Morawiecki nie przeprosił za swoje kłamstwo, bo nie ma najwyraźniej takiego zwyczaju. Za kłamstwo Ławrowa miał przeprosić Putin, w rozmowie z ówczesnym izraelskim premierem Naftalim Bennettem. Tak przynajmniej wynika z komunikatu o ich rozmowie telefonicznej, opublikowanego w Jerozolimie; wersja podana w Moskwie pomija całą sprawę milczeniem.
Nadzieja na zbanalizowanie Zagłady
Zagłada niewątpliwie była największą zbrodnią w ludzkich dziejach: odwołania do niej w wypowiedziach polityków miały służyć upamiętnieniu ofiar, potępieniu sprawców i ostrzeżeniu przed powtórką. Nic z tego: słyszymy na przykład w Polsce o „holokauście nienarodzonych”, zaś w Wielkiej Brytanii społeczność muzułmańska bojkotuje obchody Dnia Pamięci Holokaustu, bo „pomijają ludobójstwo w Palestynie”. Cytowani politycy mogą kłamać bezkarnie, bo ich wypowiedzi wchodzą w medialny obieg, w którym użyte słowa dawno straciły znaczenie. Ściślej zaś: nie funkcjonuje już wspólna sfera znaczeń, w którym i mówcy, i odbiorcy ich słów, przynajmniej sprawy podstawowe oceniali tak samo.
Pozostaje więc jedynie mieć nadzieję, że retoryczne odwołania do Zagłady się zbanalizują, przestaną szokować, a więc stracą swą atrakcyjność i przestaną być używane. Będzie to wprawdzie znaczyło, że nie został osiągnięty żaden z celów obowiązku pamięci: ani przestroga – co zresztą i tak już wiemy, bo po Zagładzie były też inne ludobójstwa; ani potępienie – bo ich sprawców przecież nie zniechęciła nasza retoryka. Skoro zaś nie potrafimy nawet w niej uszanować pamięci o ofiarach, to przynajmniej nie będziemy jej obrażać.