Od jakiegoś już czasu słowo „populizm” znajduje się na ustach wszystkich, nie jest jednak jasne, co właściwie znaczy. Populizm to ideologia czy technika sprawowania władzy? Czy stanowi realną alternatywę dla liberalnej demokracji, czy jest tylko symptomem jej kryzysu? I czy faktycznie istnieje coś, co łączy tych, którzy mianem populistów są określani – Trumpa w USA, Orbána na Węgrzech, Kaczyńskiego w Polsce, Le Pen we Francji, brexitowców w Wielkiej Brytanii, ale też Bolsonaro w Brazylii czy Modiego w Indiach?

Podkarpacie, nie „Warszawka”

Zaufajmy zawartej w samym pojęciu intuicji. „Populizm” wskazuje na intymną więź między ruchem politycznym a ludem, w którego imieniu ów ruch ma jakoby działać. Nie jest to jednak lud składający się z różniących się między sobą w kwestiach światopoglądowych czy w swoich interesach grup społecznych. Pod pojęciem tym nie kryje się więc realnie istniejące, w naturalny sposób spluralizowane społeczeństwo. Ten lud jest jednością, monolitem – to prawdziwi Amerykanie (czyli ci z Pasa Rdzy, a nie z Kalifornii); prawdziwi Polacy (Podkarpacie, nie „Warszawka”).

Jako taki, ów lud jest również w pełni reprezentowany, a więc całkowicie tożsamy ze swoim populistycznym przywódcą. Polityka nie jest przestrzenią, w której zderzają się ze sobą rozmaite, nierzadko sprzeczne interesy czy wartości. Nie polega również na z natury rzeczy niemogącym mieć końca procesie wypracowywania kompromisowych, a więc niedoskonałych rozwiązań. Jego istotę stanowi bezpośrednia realizacja woli powszechnej – woli całego ludu – przez tego, kto go uosabia. Viktor Orbán jest żywą inkarnacją wszystkich „prawdziwych” Węgrów, Jair Bolsonaro – jedynym autentycznym przedstawicielem Brazylijczyków.

Z zasady jedności wynika zasada podziału. Jedność wytwarza się bowiem zawsze przez negację. Dlatego populizm często wskazuje, ale i często zmienia swoich wrogów, obsadzając w tej roli liberalne elity, Brukselę, homoseksualistów, uchodźców, lewicę, ateistów, muzułmanów, etc. Niezmiennie uderza natomiast we wszelkie instytucje mające pełnić autonomiczną rolę lub pośredniczyć między państwem a społeczeństwem, jak sądy czy media. Są one traktowane jako wrogie, ponieważ nie zostały wybrane przez lud. Reprezentują więc nie jego interesy, ale interesy pragnących go sobie podporządkować elit. To właśnie je populiści obiecują pozbawić władzy, strojąc się przy tym w szaty antysystemowych buntowników. Również wtedy, gdy posiadają w swoich rękach całą realną władzę w państwie. To paradoks, ale populistyczny ruch musi zawsze reprezentować całość i znajdować się w mniejszości.

Demokracja stanu wyjątkowego

Populizm obiecuje „zwykłym ludziom”, że „odzyskają kontrolę”. Że ich kraj „znowu będzie wielki”. Populiści odwołują się zatem nie do utopijnych marzeń, ale do nostalgicznych wspomnień. Obiecują odbudować utracony (i zmyślony, ale mniejsza z tym) raj przeszłości.

Dla wielu konserwatystów przekonanych, że Zachód znajduje się na prowadzącej do ostatecznego upadku równi pochyłej, taki program to nie lada pokusa. Populistyczna fala obiecuje odwrócić niekorzystne, czy wręcz katastroficzne trendy. Dla tej obietnicy niektórzy konserwatyści gotowi są porzucić to, co w konserwatyzmie najcenniejsze – ostrożny, ewolucyjny stosunek do zmian społecznych oraz obronę istniejących instytucji państwa – i przywdziać szaty rycerzy kontrrewolucji. A więc, de facto, porzucić konserwatyzm jako taki.

W praktyce rządzenia populiści niczego nie konserwują. Ich celem jest osłabienie regulujących ją zasad prawnych oraz systemu checks and balances, a wzmocnienie woli politycznej. Instytucje państwa są w najlepszym razie łupem, który raz zdobyty, ma zostać podporządkowany interesom ruchu. W efekcie, demokrację liberalną populiści pragną zastąpić osobliwą „demokracją stanu wyjątkowego” – systemem, w którym rządzący mogą zgodnie ze swoją wolą, tymczasowo lub permanentnie, zawieszać obowiązywanie poszczególnych reguł.

W skrajnych przypadkach, przy stworzeniu odpowiedniego zaplecza medialno-finansowego oraz nowej elity, zawdzięczającej swoją pozycję władzy, należałoby mówić raczej o „demokratycznej dyktaturze”.

Kto zasłużył sobie na populizm

Populistyczna praktyka polega również na ciągłym eskalowaniu wojny kulturowej i zaostrzaniu polaryzacji społecznej. Problemem nie jest więc polityczna niepoprawność jego czołowych przedstawicieli (ta bywa ożywcza) ani nawet fakt, że grają na niskich emocjach (to nieraz w demokracji konieczny warunek politycznej skuteczności). Problem polega na tym, że populizm niszczy zarówno instytucje państwa, jak i tkankę społeczną – byty niezmiernie delikatne, które jedynie z wielkim trudem można odbudować.

Żeby zaradzić temu niebezpieczeństwu, trzeba dostrzec, że żaden populista nie wymyślił sobie swoich wyborców. Populizm nie spadł z nieba, ale zrodził się z zaniedbań i lekkomyślności politycznego mainstreamu oraz jego niezdolności do stawienia czoła – a czasami choćby tylko nazwania po imieniu – kluczowych wyzwań, które pojawiły się na szeroko rozumianym Zachodzie z początkiem nowego wieku.

Europa i Ameryka, dotychczasowi główni beneficjenci globalizacji, utraciły swoją uprzywilejowaną pozycję. Pogłębiły się różnice dochodowe, nastąpiła erozja klasy średniej – społecznej bazy centrowego, liberalnego, umiarkowanego kierunku dotychczasowej polityki. Pogłębiła się indywidualizacja postaw, tworząc to, co niektórzy socjologowie nazywają „społeczeństwem jednostek”. Tożsamości stały się rozmyte, niepewne; obawa przed imigrantami stała się realną emocją społeczną. Wreszcie, co być może najistotniejsze, państwo okazało się w swoich próbach przeciwdziałania niektórym z wymienionych zjawisk nieskuteczne lub w ogóle wycofywało się ze swoich tradycyjnych zobowiązań.

W efekcie powstało uzasadnione wrażenie, że przyszłość rysuje się w mrocznych barwach, a dotychczasowy establishment nie potrafi odwrócić obranego kursu. W ostatecznym rozrachunku populizm wydaje się więc reakcją na panoszącą się wszędzie, obejmującą kolejne sfery życia niepewność. Nie należy zatem przewidywać jego rychłego końca. Bardziej prawdopodobne, że będzie odpływał i przepływał w kolejnych falach oraz, być może, zmienionej postaci.

Katastrofa klimatyczna, pandemia, wojna, przemiany w kulturze, gospodarce i technologii – wszystko to będzie według wszelkiego prawdopodobieństwa napędzało niepewność, a niepewność będzie napędzała populizm. Żeby z populizmem wygrać, nie wystarczy więc pozbawić jego przedstawicieli władzy. Trzeba również zmierzyć się z wyzwaniami, które umożliwiły jego powstanie. A to oznacza przyjęcie o wiele bardziej skomplikowanej, nie czarno-białej wizji świata.