Przechodzimy przez bezprecedensowy proces. Mamy za sobą doświadczenie 30 lat wolności, czyli tyle co nic na tle ostatnich 300 lat, a całe nasze poczucie tożsamości, czyli poczucie, czym jest naród, jest ściśle związane z sytuacją niewoli. Jednak kultura podległości, o której szczegółowo pisałem w książce ,,Koniec pokoleń podległości„, wykonała swoją misję, doprowadziła nas do roku 1989 i teraz żyjemy we własnym państwie, w którym czekają nas wyzwania jego przebudowy.
Wolność jakby wybuchła ludziom w twarz. A na tle tego, czym są nasze dobra narodowe, po 30 latach wolności, stoi przed nami dramatyczne pytanie: Kim my w ogóle jesteśmy? A to jest pytanie bez odpowiedzi. Bo co to znaczy „Polak”? Zaraz okaże się, że ty jesteś Polakiem z PiS-u, a ja jestem Polakiem z PO. O tym, jak postrzegamy świat, ma decydować polityka partyjna, obecna polaryzacja usiłuje podporządkować jej całość życia społecznego.
Podobne napięcia obserwujemy w wielu krajach, w Stanach Zjednoczonych czy w Wielkiej Brytanii. Jednak spory między narodowymi populistami, a politykami liberalnymi w każdym miejscu zapełniają się inną treścią, Donald Trump nie będzie mówił o walce z postkomuną. W naszym wypadku toczy się poważna walka o symbole, o rozumienie tożsamości.
Walka polityczna jest tak brutalna i angażująca, że rozbija rodziny, co zauważają nawet kabarety, takie jak głośna ostatnio Neo-Nówka. Dzieje się tak dlatego, że dotyczy ona sedna tożsamości. Okazuje się, że sytuacja, w której żyjemy na swoim, we własnym państwie, daje nam całą pulę nowych wyborów, poczynając od wyboru modelu gospodarczego, przez możliwość mówienia tego, co nam się żywnie podoba, aż po refleksję nad więzami, które nas łączą z innymi ludźmi, i nad samym sobą, nad własną tożsamością, płciową na przykład, o czym ostatnio dużo się mówi.
Polityka partyjna próbuje wykorzystać pewien zamęt dotyczący tożsamości, co jest fenomenem polskim i innych krajów, które odzyskały niepodległość i próbują jakoś ułożyć się same ze sobą. W związku z tym pytania dotyczące dóbr kultury narodowej, czyli kanonu literackiego, dzieł sztuki, które mogłyby cementować „społeczeństwo obywatelskie”, jak mówiono po 1989 roku, okazują się być po prostu polem bitwy o tożsamość. A ona jest dla ludzi jedną z najważniejszych rzeczy. Kim ja jestem? Za czym mam się opowiedzieć? Co mnie łączy z tym drugim człowiekiem – czy tylko to, że mówimy tym samym językiem, czy jednak coś więcej?
Pytania te dotyczą codziennych, przyziemnych spraw i dlatego powodują dramatyzm dyskusji. Dlatego Neo-Nówka wydaje się ważna, bo to niby tylko kabaret, ale pokazuje, że polem zmiany stała się polska rodzina. Do tego dochodzą zmiany charakterystyczne dla XXI wieku, co sprawia, że jako społeczeństwo jesteśmy poddani dużemu ciśnieniu. Podejrzewam, że część konserwatywnych odruchów bezwarunkowych jest spowodowana tym, że ludzie na te zmiany reagują chęcią naciśnięcia hamulca – chociaż na moment, żeby się rozejrzeć i spróbować odpowiedzieć, gdzie są.
Dobro państwa i dobro kościoła
Kościół katolicki nigdy wcześniej nie miał tak dominującej pozycji w państwie polskim, jak w latach osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych XX wieku. Nawet po rozbiorach, kiedy w dwudziestoleciu międzywojennym powiększył dwukrotnie stan posiadania ziemskiego, w Konstytucji marcowej przyznano mu uprzywilejowaną rolę wśród innych wyznań, a w 1925 roku zawarto korzystny dla niego w konkordat. Jednak po raz pierwszy mógł ruszyć z przekazem, że jest dominujący, po wojnie, kiedy w państwie zapanowała nowa ideologia i Polska po raz pierwszy stała się państwem narodowym, prawie z jak Dmowskiego, w zasadzie bez mniejszości narodowych.
Czas prześladowania Kościoła był krótki, trwał tyle, co apogeum stalinizmu. A potem bywało już lepiej, do tego stopnia, że w latach siedemdziesiątych, za Gierka, wydawano bardzo dużo pozwoleń na budowę nowych świątyń, a rekord padł po wprowadzeniu stanu wojennego. Z jednej strony władza inwigilowała księży, ale z drugiej traktowała Kościół w wyjątkowy sposób.
Kiedy więc przyszedł rok 1989, okazało się, że jedynym moralnym zwycięzcą po czasach PRL jest Kościół katolicki. Z drugiej strony było państwo, które po raz kolejny upadło. I nadal, w czasie transformacji w wielu miejscach w Polsce, na przykład w byłych PGR-ach, ludzie mieli wrażenie, że państwa nie ma. A jedyną instytucją, która trwa nienaruszona, jest Kościół katolicki.
Kłopot ze zdefiniowaniem tego, co miałoby nas łączyć narodowo, będzie raczej trwały. Tożsamość dostosowana do sytuacji życia we własnym państwie wymaga odróżnienia interesów Kościoła katolickiego od interesu narodu. W sytuacji wolności tych dwóch instytucji nie można ze sobą złączyć. Najlepiej widać to po sprawach księży pedofili – w nich instytucja Kościoła nie działała w interesie publicznym, tylko własnym.
Kościół wytworzył potężne mechanizmy, żeby bronić swoich interesów. Jest też nieporównywalnie skuteczniejszy w pozyskiwaniu majątku niż państwo w bronieniu swojego. Interes Kościoła może być więc radykalnie odmienny od interesu państwa. Ta instytucja grała i gra na siebie. A z drugiej strony jest państwo, w którym od siedmiu lat nie wiadomo, czy ktoś w ogóle na nie gra. Trudno o poczucie, że ktoś chce je wzmocnić. Próba wzmocnienia wymaga rozróżnienia między partią polityczną, a państwem, a tego właśnie przecież nie ma. Nie ma państwa ponad partią.
Można spojrzeć na tę sytuację, porównując ją z monarchiami konstytucyjnymi w Europie. Monarchowie nie mają realnie władzy, ale uosabiają państwo i jego ciągłość. Ludzie widzą w nich kogoś, kto może być śmieszny albo mądry, ale przypomina im, że ponad kurzem bieżących sporów politycznych między partiami jest jeszcze coś, co wykracza poza doświadczenia jednego człowieka, rozpisuje się na całe pokolenia.
U nas tego nie ma, ludzie mają kłopot z wyobrażeniem sobie, że jest coś wyżej ponad partyjne spory. Skoro państwo upadało tyle razy, to w co wierzyć? Kościół w tej sytuacji jawi się jako najbardziej stabilna instytucja. Jedyna trwała przez ten cały czas.
Naród i państwo
Jeśli zastanawiamy się, co mogłoby Polaków łączyć, to rok 1989 mówi nam, co może ich dzielić. Przyszła wolność i nagle się okazywało, że ludzie się różnią. Że postawa bezkompromisowości sprzed roku ’89 wniesiona do sytuacji wolności powoduje, że zrywają przyjaźnie, że znajomi przestają się do siebie odzywać.
Powiedzieć, że ludzie nie byli przygotowani do kultury liberalnej demokracji, to chyba powiedzieć za mało. I do teraz mają kłopot ze zdefiniowaniem tego, co ich łączy. Bo z jednej strony mają najpotężniejszą instytucję w państwie, jaką jest Kościół katolicki, a nie mają poczucia, że państwo jest silne. Nie wzmocniło się też za PiS-u. Według badania OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) z ubiegłego roku, zaufanie Polaków do rządu jest najmniejsze spośród krajów należących do tej organizacji. A jest znamienne, że ludzie myśląc o państwie myślą: „rząd”.
Nie powinniśmy mówić o „dobrach narodowych”, ale o „dobrach państwowych”. Do tego potrzebujemy jednak suwerennego państwa. Wystarczy popatrzeć na Irlandię, która z najbardziej konserwatywnego państwa w Europie zrobiła się jednym z najbardziej liberalnych.
W innych krajach funkcjonuje pojęcie „dobra narodowe”, ale tam wlewa się w nie inną treść. Zgodnie z obiegową opinią francuski nation, naród, stworzyła rewolucja francuska. Zlikwidowano podziały stanowe i stworzono obywatela, który od 200 lat przeprowadza eksperymenty ustrojowe. Francuski nation rozwija się we własnym państwie, zlał się z pojęciem obywatelstwa. Nasza tradycja I Rzeczpospolitej była w pewnym sensie podobna. Multietniczne, multijęzykowe, multikulturalne państwo szlacheckie było demokratyczne. Dzisiaj lewica szlachtę opluwa, jednak trzeba na nią patrzeć we właściwym kontekście. Tamto państwo miało też tendencje do samoreformowania się. Najlepszym tego przykładem jest to, co działo się pod koniec, czyli Sejm Wielki, powstanie kościuszkowskie, włączanie kolejnych grup społecznych do tego, żeby brały udział w polityce. Polsce było wtedy najbliżej może do Republiki Weneckiej.
Czas między I Rzeczpospolitą a wiekiem XIX to kolejne zmiany treści tego, co złożyło się w końcu na pojęcie narodu. Aż przychodzi Dmowski, który w 1903 roku wydaje „Myśli nowoczesnego Polaka” i mówi, że Polak to katolik. W tym kontekście trzeba zdać sobie sprawę z tego, że Dmowski to rewolucjonista, bo odcina się od całej przeszłości Rzeczpospolitej wielu narodów. Przecież w tym państwie były miejsca, gdzie nie mówiono po polsku. Polska w schyłkowym okresie, przez 60 lat, czyli dwa razy dłużej niż trwa III Rzeczpospolita, to Polska w unii dynastycznej z Sasami. Mamy więc Koronę, Litwę, Saksonię, mamy polskie Prusy, mamy Ruś. To inny kraj i inny sposób myślenia niż to, co zaproponował Dmowski. To, co według niego ma być narodem, to rewolucja myślenia o tożsamości, zawężająca to pojęcie.
A po roku 1945 wizja Dmowskiego spełnia się nagle w sposób potworny. Mamy jeden naród, w zasadzie jedno wyznanie. A do tego dochodzi słaba pamięć Polaków o przodkach – z badań CBOS-u wynika, że ludzie nie pamiętają historii swoich rodzin dalej niż do pokolenia dziadków.
Powstaje więc przestrzeń do zapełnienia dla polityków. Proponują więc taką tożsamość, która jest Dmowskim i Polską Ludową, ale zapominają, że ten wariant był możliwy w warunkach wyłącznie sztucznych i wypreparowanych. A jeśli kraj odnosi sukces ekonomiczny, sukcesy kulturalne, to budzi zainteresowanie – inni do niego przyjeżdżają. Jeżeli staje się częścią UE, jeżeli staje się częścią NATO, to okazuje się, że jest bezpieczniejszy niż inne części świata i znowu będą chętni, żeby się tu pojawić, nawet przy najbardziej negatywnym usposobieniu Polaków. Bo ten kraj po względem parametrów makroekonomicznych czy poziomu bezpieczeństwa należy do jednych z najatrakcyjniejszych na świecie.
Zlepek Kaczyńskiego
W roku 2015 Jarosław Kaczyński przynosi swój ideologiczny zlepek Dmowskiego – bo na pewno nie Piłsudskiego – z częścią nauki społecznej Kościoła, która przyszła wraz Janem Pawłem II. Program Jana Pawła II dotyczący ochrony życia to antyprogram lat sześćdziesiątych na Zachodzie. Kiedy papież mówił, że Polska musi znaleźć się w UE, to mógł myśleć o tym, że ma to być katolicki bastion, który będzie stawiał opór Zachodowi.
Ten zlepek Kaczyńskiego to próba zakłamania rzeczywistości, w której kanon wykuty w czasach niewoli łączy się z projektem przeciwstawienia się temu, co papież nazywał „cywilizacją śmierci” w encyklice z 1995 roku, i wreszcie z próbą zamknięcia kraju, żeby ochronić to coś, co wymyślił Dmowski.
Tyle że to się ma nijak do rzeczywistości. Żyjemy w niepodległym państwie, więc cała ta kultura podległości budzi wątpliwość. Nagle się okazuje, że dla ludzi, którzy urodzili się we własnym państwie, rozmowa o suwerenności wywołuje pytania, co to w ogóle jest. Czy chodzi o suwerenność cyfrową?
Kultura podległości pęka więc, bo jesteśmy niepodlegli. Dmowszczyzna rozbija się choćby o to, że żyjemy w Unii Europejskiej. Znakiem zapytania jest walka z cywilizacją śmierci. Bo w ramach Kościoła katolickiego ona trwa. Powstają pytania – co zrobić z Soborem Watykańskim II? Jak dalece Kościół powinien być otwarty? Czy pomysły Jana Pawła II powinny się ostać?
Na tym polu Polacy są najbardziej podzieleni. Z jednej strony są ci, którzy nadal chcieliby imitować Zachód – i dopóki mit Zachodu był silny, mieli czego się chwytać, a ostatnio wątpią. A z drugiej strony jest Kościół, który jako pierwszy wszedł z krytyką zachodniego projektu.
Po latach widać to coraz wyraźniej – Kościół wygrał spór o aborcję, jeden z pierwszych sporów wolności. Prawa reprodukcyjne kobiet były przykręcane stopniowo – w 1989 roku wybucha dyskusja, w 1993 mamy coś, co nazwano „kompromisem aborcyjnym”, a co było ograniczeniem praw reprodukcyjnych kobiet. W 2020 roku widzimy, że śrubę można przykręcić jeszcze bardziej orzeczeniem pseudo-Trybunału Konstytucyjnego. Patrząc na to, można dojść do wniosku, że oni wygrywają od 30 lat i konsekwentnie realizują swój program.
Oczywiście i w Polsce widać sekularyzację, kościoły pustoszeją, jednak z drugiej strony Kościół posiada taki majątek, że pozostaną mu gigantyczne wpływy jawne i zakulisowe nawet, jeśli PiS zostanie odsunięte od władzy. Bo Kościół jest drugim po Skarbie Państwa właścicielem ziemskim w Polsce. W zasadzie nie wiadomo, w imię czego klasa polityczna miałaby mu się przeciwstawić.
Nasze dobra społeczne
Zamiast o „dobrach narodowych” proponuję więc mówić o „dobrach społecznych”. Co ma nas łączyć? Obszar, na którym można byłoby się porozumieć, to kultura wysoka. Cóż, kiedy niski poziom wiedzy na ten temat jest dziś traktowany wręcz jako zaleta i to nie tylko przez prawicę, bo również lewica pilnuje, żeby ktoś w jej szeregach nie wyrwał się z elitaryzmem.
Dobrze by nam zrobiło odrobienie lekcji z tego, co udało się dokonać współczesnym polskim artystom. Niektórzy odnieśli gigantyczne sukcesy, a nie mówi się o tym – co więcej, także się o tym nie uczy. W szkołach brakuje edukacji muzyki poważnej. Tej współczesnej, bo nie chodzi o to, żeby dzieci słuchały o Chopinie. Mamy najważniejszych twórców muzyki poważnej w XX wieku. Krzysztof Penderecki może trudny, ale Henryk Mikołaj Górecki jest przystępny dla ucha i w dodatku był żarliwym katolikiem, nie widzę żadnego powodu, żeby ktoś mógł mieć wobec niego wątpliwości, a jego twórczość to był wielki sukces polskiej kultury.
Nie uczy się historii kina polskiego, choć jest w niej dużo wartościowych dzieł należących do światowego kanonu. Nie ma edukacji na temat sztuk wizualnych, choć mnóstwo artystów ma wielkie nazwiska, na przykład Magdalena Abakanowicz. W innych krajach więcej uczą się o polskich artystach współczesnych niż u nas. Wojciech Fangor tworzy fenomenalne obrazy, miał wystawy w MoMa (Museum of Modern Art) w Nowym Jorku, nie trzeba tkwić w podziale „katolik-niekatolik”, żeby oglądać op art. Tylko trzeba postawić się partiom politycznym.
Władza lubi jednych artystów, a innych nie, a to oczywiście wiąże się w ich możliwościami. Jednak sztuka wyrasta poza politykę. Gościłem niedawno malarza, fenomenalnego artystę, który sympatyzuje z dobrą zmianą. Niech sympatyzuje, partie przeminą, a zostaną dzieła sztuki, z których następne pokolenia będą mogły kształtować swoją wrażliwość słuchem, wzrokiem, smakiem.
PiS wygrywa na tym, że ludzie czują się zakompleksieni i zahukani, w zamian wysokiej kultury nic nie oferuje, bo disco polo nie jest na nią odpowiedzią. Oferuje za to defensywę – bądźmy tacy jacy jesteśmy. Ale przecież żadna kultura nie składa się tylko i wyłącznie z niższej – operując dawnymi kategoriami. Kultura niższa zawsze dominowała, ale chodzi o to, czy o kulturze wyższej coś się wie. Nie po to, by zadzierać nosa, tylko dlatego, że powstały piękne rzeczy, w których w istotny sposób przesunięto granicę wrażliwości.
Ktoś powie, że to nie jest dla każdego. Z całą pewnością, przy obecnym pomyśle na edukację ludzie nie dotrą do przyjemności zanurzenia się w polskiej kulturze. To samo dotyczy sfery myśli. Czytelnicze fascynacje pokoleniowe nie przechodzą na następne pokolenia. Nie czyta się nigdzie Leszka Kołakowskiego! Nie czyta się polskiej myśli z XIX–XX wieku, chociaż jest mnóstwo osób, które wiele znaczyły w tej sferze. Ludzie nie znają w zasadzie kanonu polskich sposobów myślenia, które kształtowały to, co Marcin Król nazwał „sytuacją wyboru” – jesteś w świecie, myślisz o nim, reagujesz na niego. Jak tego nie ma, to ludzie wracają wiecznie do tego samego miejsca, którym jest poczucie, że znowu będziemy spierać się o to samo.
A może w międzyczasie pojawił się piękny obraz? Może Finowie fantastycznie wykonali Witolda Lutosławskiego i znienacka nagrali jego wszystkie cztery symfonie? Dowiadujesz się o sukcesach Jakuba Józefa Orlińskiego, śpiewaka, który występuje na najlepszych scenach świata. Przecież świadomość tych dóbr sprawia, że ludzie się czują wspólnotą, że łączy ich nie tylko futbol. Niech sobie będzie i futbol, ale jest jeszcze wiele dróg i większość z nich jest niedostępna, bo nikt nimi nie podąża.
W tym roku są 80. urodziny Jana Dobkowskiego, jednego z najlepszych polskich malarzy, który powinien być fetowany, bo wynalazł własny język wizualny. To naprawdę rzadkość, żeby ktoś, nie kopiując innych, odnalazł swój sposób widzenia świata. Jednak na jubileusz zwraca uwagę głównie środowisko.
Jeśli pytamy, co miałoby być dziedzictwem narodowym, czy po prostu dziedzictwem międzypokoleniowym, to właśnie to. Trudno jednak pominąć kwestię dóbr związanych z przyrodą. I tego, jak o nie dbamy.
Z jednej strony, celebrowane są postromantyczne mity dotyczące miejsca polskości, ta wierzba Chopina! A jak wygląda codzienność? Zaśmiecone lasy, zatruta Odra, wycinane puszcze. Stosunek Polaków do własnej przyrody to hipokryzja. To też kolejny przykład na to, jak bycie w sytuacji podległości oznaczało, że ludzie nie czuli się zakorzenieni. Skoro na ziemiach odzyskanych nie mieli poczucia, że to, w czym zamieszkali, to jest własność, bo granica jest nieuregulowana, to po co remontować stare poniemieckie domy? Po co dbać o to, jeśli może przyjdą i zabiorą, tyle razy tak przecież było. To przenosiło się na stosunek do przyrody. Dlaczego ludzie mieliby bardziej ją cenić niż dobra, które są jeszcze bliżej? Zaśmiecanie i niszczenie lasów wyniesione z Polski Ludowej ciągną się do teraz.
Przyroda jest jak kultura – nie uczy się o tym, jak o nią dbać. A powinniśmy o niej myśleć w kategoriach wielopokoleniowych. To kolejny przykład na sposób myślenia, który rozsadza partyjne głupoty. Jest tyle poziomów, na których jatki partyjne nie muszą nikogo obchodzić, bo można myśleć o tym, co zostawić dzieciom, co im opowiedzieć, pokazać.
Żeby mówić o dobrach kultury międzypokoleniowej, być może najzwyczajniej w świecie trzeba zamknąć oczy na polityków.