Już nie robią takich seriali. Twórcy „Better Call Saul” [AMC, 2015–2022], Peter Gould i Vince Gilligan, niczym wymyślony przez nich mistrz przekrętów Saul Goodman (Bob Odenkirk), wykorzystali drobną lukę i na własną rękę przedłużyli złotą erę telewizji aż do 15 sierpnia 2022 roku. Wraz z końcem takich definiujących formę seriali jak „Rodzina Soprano” [HBO, 1999–2007], „The Wire” [HBO, 2002–2008], „Deadwood” [HBO, 2004–2006], „Mad Men” [AMC, 2007–2015] czy stworzone przez Goulda i Gilligana „Breaking Bad” [AMC, 2008–2013] zakończył się także okres dominacji antybohaterów i wybitnych produkcji, które do dzisiaj stanowią punkt odniesienia, jeśli chodzi o narracyjne i wizualne możliwości opowieści w odcinkach. „Better Call Saul” może być ostatnim serialem tego rodzaju – świat mediów zmienił się w międzyczasie nie do poznania i warunki, w których powstawały takie produkcje, już nie istnieją.
„Better Call Saul” (wciąż nominalnie spin-off i prequel „Breaking Bad”, chociaż objętościowo oba tytuły idą łeb w łeb) jednocześnie wyrasta bezpośrednio z ery tamtych seriali, ale też stanowi krytyczną reakcję na ich sukces. Magnetyczni antybohaterowie, tacy jak Walter White (Bryan Cranston), przyciągali całe rzesze widzów, wzbudzając wśród nich także toksyczne reakcje, takie jak internetowe prześladowanie Anny Gunn, aktorki grającej żonę Waltera – Skyler. Nawet zakończenie „Breaking Bad” wydawało się gorzkim triumfem antybohatera – moralne konsekwencje czynów Waltera White’a w końcu go dogoniły, ale przyszły na jego warunkach, kiedy już pokonał wszystkich wrogów i zrealizował swój ostatni brawurowy plan. „Better Call Saul” oferuje dużo bardziej zniuansowaną wizję tego samego świata przedstawionego i jego bohaterów (Saul był prawnikiem Waltera White’a w „Breaking Bad”), zbudowaną na niedopowiedzeniu i niejednoznaczności. Serial Goulda i Gilligana aż do ostatniej sceny finałowego odcinka gra z oczekiwaniami widzów.
Oglądając efekt końcowy, można odnieść wrażenie, że twórcy „Better Call Saul” to obsesyjni perfekcjoniści, planujący wszystkie narracyjne ruchy z dużym wyprzedzeniem i z żelazną konsekwencją realizujący swoją wizję. | Karol Kućmierz
Inżynieria odwrotna
Szósty i ostatni sezon „Better Call Saul” to monumentalne osiągnięcie telewizyjnej narracji, cyzelowanej latami przez scenarzystów serialu (duża część z nich pracowała także przy „Breaking Bad”). Styl opowiadania, który wypracowali, jest jedyny w swoim rodzaju. Oglądając efekt końcowy, można odnieść wrażenie, że twórcy „Better Call Saul” to obsesyjni perfekcjoniści, planujący wszystkie narracyjne ruchy z dużym wyprzedzeniem i z żelazną konsekwencją realizujący swoją wizję. Tymczasem Peter Gould i Vince Gilligan często przyznają się w wywiadach, że wiele pomysłów fabularnych rodziło się w wyniku specyficznej inżynierii odwrotnej, czyli drobiazgowej analizie tego, co już się wydarzyło w świecie serialu, żeby na tej podstawie wysnuć ciąg dalszy.
W każdym sezonie „Better Call Saul” pojawiały się czarno-białe futurospekcje, w których główny bohater, tym razem posługując się aliasem Gene Takovic, już po wydarzeniach z „Breaking Bad” pracuje w cukierni Cinnabon w Nebrasce. Widzowie przez lata próbowali rozwikłać, co te sekwencje znaczą i przedstawiali swoje własne teorie na temat potencjalnego zakończenia serialu. Okazuje się, że scenarzyści „Better Call Saul” robili dokładnie to samo. Dopiero przy tworzeniu finałowego sezonu twórcy ostatecznie dopasowali wszystkie elementy układanki, żeby powstała z nich spójna całość, ale aż do samego końca zostawili sobie furtkę na odkrycia i niespodzianki. To właśnie to kreatywne napięcie, wynikające z samoograniczenia, stanowi główne paliwo dla scenarzystów takich jak Peter Gould i Vince Gilligan. Już sam fakt, że mamy do czynienia ze spin-offem i wiemy, jak potoczą się losy niektórych bohaterów, stanowi jednocześnie przeszkodę, ale też wyzwanie. Twórcy „Better Call Saul” udowadniają, że dobry scenarzysta znajdzie kreatywne wyjście z każdej sytuacji – również tej, w którą sam się wpisał – a na marginesach znanej historii można odnaleźć całe nieodkryte światy. Przekonanie, że serial musi być zaplanowany na kilka sezonów do przodu, żeby zakończenie było satysfakcjonujące, to nie tylko mit, ale też fundamentalne niezrozumienie formy serialu, która opiera się na ciągłej zmianie i adaptacji.
Długie pożegnanie
W finałowym sezonie „Better Call Saul” znajdziemy wszystko, czego można się było spodziewać po ostatniej odsłonie tego trwającego wiele lat serialu, ale podane w taki sposób, że niemal każdy wątek przynosi jakieś zaskoczenie. Twórcy od początku zapowiadali, że w tym sezonie znajdziemy wiele punktów stycznych z „Breaking Bad”, a nawet, że ponownie zobaczymy Waltera White’a i Jesse’ego Pinkmana (Aaron Paul). I tak się rzeczywiście stało, ale okoliczności, w jakich ich spotykamy, są dalekie od oczywistych. Twórcy nie szukają jedynie aprobaty swoich wieloletnich fanów, ale rzeczywiście mają coś nowego do powiedzenia o tych postaciach i relacjach między nimi. Walt i Jesse pojawiają się w konkretnym narracyjnym celu, a nie po to, by dla porządku uzupełnić fabularne luki i miejsca niedookreślone. W tych momentach, kiedy oba seriale się przecinają, najlepiej widać, jak bardzo „Better Call Saul” różni się od swojego poprzednika, chociaż rozgrywa się w tym samym świecie. Ostatni sezon, który spędzamy z Saulem Goodmanem, rzuca nowe światło na „Breaking Bad” i znane nam wydarzenia, które teraz oglądamy w innym kontekście.
Ogromna w tym zasługa Boba Odenkirka, który z drugoplanowej komicznej postaci zbudował wielowymiarowego bohatera. Podczas zdjęć do szóstego sezonu Odenkirk przeżył nawet zawał serca na planie, co w jakiś sposób nadało jego roli dodatkowego, pozakadrowego ciężaru. Ostatnie odcinki „Better Call Saul” to niezwykły pokaz możliwości narracyjnych serialu, wykorzystujący cały emocjonalny bagaż, który gromadziliśmy od ponad sześciu lat. Wreszcie docieramy do kluczowych momentów opowieści, w których poczciwy prawnik Jimmy McGill (prawdziwe nazwisko bohatera) zostaje całkowicie pochłonięty przez swoje szemrane, brawurowe alter ego – Saula Goodmana. Następnie obserwujemy go, kiedy jako Gene Takovic – niepozorny pracownik Cinnabon – tęskni za ekscytującym życiem poza granicami prawa, pełnym ryzyka i wielopoziomowych intryg. Co ciekawe, twórców najbardziej interesują wydarzenia, które doprowadziły do powstania Saula Goodmana i to, co się wydarzyło później, kiedy musiał uciec do Nebraski wyposażony w nową tożsamość. Lata świetności Saula Goodmana są tylko zasugerowane w kilku wymownych scenach. Wszystkie te osobowości, a raczej różne aspekty jednej, złożonej osobowości, współistnieją i rywalizują ze sobą, co doskonale widać na ekranie dzięki subtelnej, bogatej grze Boba Odenkirka. Do samego końca nie wiemy, jaką ścieżkę wybierze główny bohater i czy w ogóle ma jakikolwiek wybór. W ten sposób główna oś dramaturgiczna serialu rozgrywa się przede wszystkim we wnętrzu Jimmy’ego/Saula.
Ostatni odcinek „Better Call Saul”, a w konsekwencji cały serial, to medytacja nad tym, czy człowiek może się zmienić. Jedna z kluczowych postaci nawet podsumowuje Saula Goodmana komentarzem: „A więc zawsze taki byłeś”. Jednak twórcy, zgodnie z duchem opowieści, nie zadowalają się tak jednoznaczną odpowiedzią, do ostatniej chwili mylą tropy i umożliwiają rozmaite interpretacje. Czarno-biały obraz (dominujący w finałowych odcinkach sezonu) i specyficzna fabularna konstrukcja budzą wręcz skojarzenia z takimi klasykami jak „To wspaniałe życie” [1946] Franka Capry czy nawet z „Opowieścią wigilijną” Charlesa Dickensa i jej licznymi adaptacjami.
O ile w „Breaking Bad” kulminacje fabularne często wiązały się z wybuchową akcją i przemocą, o tyle fajerwerki w „Better Call Saul” mają przede wszystkim wymiar werbalny, uzupełniany precyzyjnym kadrowaniem i emocjami, które aktorzy przekazują jedynie za pomocą mimiki i spojrzeń. Twórcy wypracowali swój własny model scen rozgrywających się w sądzie, odróżniający go od innych seriali tego rodzaju, a sekwencja, którą przygotowali w finale, to swoiste ukoronowanie ich dotychczasowych osiągnięć. Nie chodzi w niej o argumenty prawników – to tylko dekoracje, pośród których Jimmy/Saul odgrywa swój ostatni brawurowy monolog, desperacko szukając porozumienia z najważniejszą bohaterką serialu – Kim Wexler (Rhea Seehorn).
To, co twórcy serialu osiągnęli z postacią Saula Goodmana, powinno być wykładane na kursach scenariopisarskich. Jednak wyjątkowość „Better Call Saul” nie ogranicza się tylko do tego jednego bohatera. | Karol Kućmierz
Milczący bohaterowie drugiego planu
To, co twórcy serialu osiągnęli z postacią Saula Goodmana, powinno być wykładane na kursach scenariopisarskich. Jednak wyjątkowość „Better Call Saul” nie ogranicza się tylko do tego jednego bohatera. Oprócz kariery Jimmy’ego/Saula, w serialu śledziliśmy także wątki związane z kartelem narkotykowym w Albuquerque, od czasu do czasu przecinające się z losami głównego bohatera. W tej części serialu mogliśmy podziwiać aż trzy rewelacyjne role, opierające się na tym, jak mało emocji i słów uzyskiwaliśmy od każdego z aktorów. Chodzi o Mike’a Ehrmantrauta (Jonathan Banks), byłego policjanta, który stał się kluczowym człowiekiem od rozwiązywania problemów kartelu i jego szefa Gustavo Fringa (Giancarlo Esposito), walczącego o wiodącą pozycję na rozwijającym się rynku narkotykowym.
Trzecia z tych postaci do Nacho Varga (Michael Mando), szeregowy członek organizacji rodziny Salamanca, który wszelkimi sposobami próbuje się wydostać ze splotu niesprzyjających mu okoliczności i ocalić swoją rodzinę. Każdy z tych niezwykle ciekawych, enigmatycznych bohaterów otrzymał swój pamiętny pożegnalny moment w ostatnim sezonie „Better Call Saul”. Znani z „Breaking Bad” Mike i Gustavo mieli okazję pokazać nieco inne aspekty swoich osobowości, co tylko pogłębiło i tak interesujące postaci. Z kolei Nacho to jeden z najbardziej tragicznych bohaterów w „Better Call Saul” i sekwencje z jego udziałem najczęściej należały do tych najbardziej trzymających w napięciu. Michael Mando swoją minimalistyczną grą sprawił, że Nacho stał się kimś w rodzaju milczącego sumienia serialu. Twórcy mówią o nim, że to jedyna postać, która „schodzi na dobrą drogę” (breaking good).
Better Call Kim
Nikt jednak nie spodziewał się, że spin-off „Breaking Bad” może być także niecodzienną historią miłosną. Kim Wexler poznajemy jako ambitną, błyskotliwą prawniczkę, która od samego początku wspiera Jimmy’ego w jego dążeniach. Często palą razem papierosy w podziemnym parkingu kancelarii (co owocuje szeregiem ikonicznych kadrów), a ich więzy ostatecznie zacieśnia zamiłowanie do początkowo drobnych, a z czasem coraz bardziej wyrafinowanych przekrętów. Związek tej dwójki opiera się na ekscytacji związanej z naginaniem prawa do własnych potrzeb, co czasem skutkuje rzeczywistą sprawiedliwością, a czasem służy tylko interesom Kim i Jimmy’ego. Nawet ich małżeństwo początkowo zdaje się swoistą transakcją. Twórcy „Better Call Saul” pokazują tę relację jak związek osób współuzależnionych, ale nie oceniają go jednoznacznie. Z jednej strony motywują się nawzajem, żeby być lepszymi prawnikami, z drugiej – stale poszukują coraz mocniejszych wrażeń i planują coraz bardziej rozbudowane akcje, stopniowo stające się celem samym w sobie. Co najważniejsze – na każdym etapie jest to związek równoważnych postaci. W żadnym momencie nie ma tu sugestii, że to Jimmy sprowadza Kim na złą drogę lub odwrotnie. Oboje wchodzą w ten układ z pełną świadomością. Albo tak im się wydaje.
Ostatni sezon sprawdza granice wytrzymałości związku Kim i Jimmy’ego. Obserwujemy w rosnącym napięciu, jak para przygotowuje swój najbardziej ambitny „skok”, mający na celu zdyskredytowanie innego prawnika, Howarda Hamlina (Patrick Fabian) i wykazanie, że ten jest uzależniony od kokainy. Ten wątek to „Better Call Saul” w pigułce: mamy tutaj szereg ekscytujących sekwencji i fantastycznych sklejek montażowych, pokazujących kolejne etapy przygotowań do realizacji skomplikowanego planu, niespodziewane komplikacje i ich przezwyciężenie, brawurowy przebieg samej akcji, a na koniec wisienka na torcie – nieprzewidziane, tragiczne konsekwencje, które rozjeżdżają naszych bohaterów niczym rozpędzony pociąg. To właśnie tutaj docieramy do kulminacyjnego momentu całego serialu, w wyniku którego Jimmy’emu nie pozostaje nic innego – oczywiście tylko w jego mniemaniu – jak całkowite przeistoczenie się w Saula Goodmana.
Kim Wexler to wybitna rola Rhei Seehorn, zasługująca na wszelkie nagrody i wyróżnienia. Jej postać wymyka się wszelkim stereotypom – silnej kobiety, słabej kobiety, ofiary, dobrej osoby sprowadzonej na złą drogę. Seehorn, podobnie jak spora część aktorów grających w „Better Call Saul”, stawia na minimalizm środków. Najciekawsze sceny i sekwencje z Kim to te, w którym drobne zmiany w jej zachowaniu sugerują ogromną przemianę wewnętrzną lub podjęcie konkretnej decyzji. Przy tej aktorskiej powściągliwości tym większe wrażenie robią momenty, w których Kim uwalnia skrywane emocje. Jak w niezapomnianej scenie w przedostatnim odcinku serialu, w której Kim nagle wybucha płaczem w autobusie lotniskowym. Jej postać jest nieskończenie fascynująca, kiedy tylko pojawia się na ekranie, a wyjątkowa alchemia aktorska pomiędzy Seehorn a Odenkirkiem stanowi sedno całego serialu. To właśnie na tej relacji wisi sukces całości aż do ostatniej sceny ostatniego odcinka. Rhea Seehorn ma dosłownie kilka linijek dialogu w samym finale, ale każdy jej gest i spojrzenie znaczą bardzo wiele i sprawiają, że to jedno z najciekawszych zakończeń seriali ostatnich lat.
Tam, gdzie „Breaking Bad” było oszałamiające, wybuchowe i rozedrgane, „Better Call Saul” oferuje grę światłem i cieniem oraz wysmakowane, statyczne kadry, przywodzące na myśl osiągnięcia kina noir. | Karol Kućmierz
Montaż atrakcji
Aspekt „Better Call Saul”, który z pewnością będzie inspirował kolejne produkcje, to jego warstwa wizualna. Vince Gilligan i Peter Gould to telewizyjni weterani – nigdy nie mówili o swoim serialu, że to sześćdziesięciogodzinny film, ale nie przeszkodziło im to w stworzeniu jednego z najciekawszych wizualnie seriali [5]. To ironiczne, że właśnie w produkcji, która nie rości sobie pretensji do świata filmu, można znaleźć takie nagromadzenie wyrafinowanych filmowych środków. Już „Breaking Bad” było przełomowe, jeśli chodzi o dostarczanie wcześniej niedostępnych w telewizji audiowizualnych wrażeń, ale „Better Call Saul” to kolejny etap ewolucji. Tam, gdzie „Breaking Bad” było oszałamiające, wybuchowe i rozedrgane, „Better Call Saul” oferuje grę światłem i cieniem oraz wysmakowane, statyczne kadry, przywodzące na myśl osiągnięcia kina noir. Kiedy na ostatniej prostej serialu na ekranie zaczęła dominować czerń i biel, towarzysząca Gene’owi Takovicowi w Nebrasce, autorzy zdjęć (Marshall Adams, Paul Donachie) wznieśli się na nowe wyżyny, przywołując liczne skojarzenia z klasyką kina („Słodki zapach sukcesu” [1957]). Twórcy dobrze wiedzieli, co robią, wprowadzając w ostatnich kilku odcinkach serialu postać graną przez Carol Burnett, legendę srebrnego ekranu [„The Carol Burnett Show”, CBS, 1967–1978]. W ten sposób zgłaszają swoją kandydaturę do panteonu amerykańskiej telewizji.
„Better Call Saul” to także trzymające w napięciu sekwencje akcji – pościg za Nacho na początku szóstego sezonu to wspaniały popis czystego opowiadania obrazem, prawie bez dialogów. Z kolei odcinek dziesiąty, zatytułowany „Nippy” i wyreżyserowany przez Michelle MacLaren, to niemal samowystarczalny epizod, przywołujący na myśl takie filmy jak „Fargo” [1996] czy „Jackie Brown” [1997]. To tutaj Gene Takovic przygotowuje skomplikowany skok na centrum handlowe i szkoli taksówkarza, który rozpoznał w nim Saula Goodmana, w sztuce szybkiego bogacenia się. W odcinku znalazł się cały szereg wspaniałych sekwencji, łączących slapstickowy humor z ekscytacją – wyzwaniem jest skuteczne przeprowadzenie złożonego planu z pomocą niezbyt bystrych współpracowników.
Tym, co łączy „Breaking Bad” z „Better Call Saul”, jest zamiłowanie do złożonych sekwencji montażowych. Sposób działania Jimmy’ego/Saula naturalnie łączy się z tego rodzaju formalnymi zabiegami, w których ekran zostaje podzielony na kilka części, przedstawiających poszczególne etapy realizacji kolejnego brawurowego planu, podczas gdy rytm całości nadaje dobrze dobrany popowy utwór. Tego rodzaju sekwencje nie bez przyczyny stały się czymś w rodzaju znaku rozpoznawczego dla „Better Call Saul”. Nawet kiedy scenarzyści serialu akurat nie prowokują nas do zastanawiania się nad kondycją ludzką, „Better Call Saul” to wciąż doskonała, świetnie skonstruowana rozrywka. Podczas oglądania ostatniego sezonu od początku do końca wiemy, że jesteśmy w rękach doświadczonych filmowców. Ani przez chwilę nie towarzyszą nam zmartwienia w rodzaju – czy uda im się zakończyć całość w satysfakcjonujący sposób i nie zawieść oczekiwań? W rękach Petera Goulda i Vince’a Gilligana zmierzamy do zakończenia z poczuciem, że wszystko będzie dobrze (dla nas jako widzów; bohaterowie nie mają tego luksusu) i pozostaje nam cieszyć się kolejnymi świetnymi scenami aż do finałowego ujęcia.
Wraz z „Better Call Saul” prawdopodobnie kończy się pewna specyficzna era w historii seriali. Czy widzowie wychowani na streamingu byliby w ogóle zdolni do podążania za jednym światem przedstawionym przez tyle lat, nie mogąc obejrzeć wszystkich odcinków naraz? Najciekawsze pytanie jednak brzmi: jak będą wyglądały kolejne produkcje twórców „Better Call Saul” i czy współczesne platformy medialne będą chciały w nie zainwestować? Pozostaje nadzieja, że znajdzie się jeszcze miejsce dla mistrzów takiej opowieści w odcinkach, którą wciąż można nazywać tradycyjnym serialem telewizyjnym, a nie tylko streamingowym kontentem.
Serial:
„Better Call Saul”, twórcy Peter Gould, Vince Gilligan, USA 2015–2022.