PiS ma problem. Dotychczasowy model polityczny nie działa. W przeszłości partia Jarosława Kaczyńskiego deklarowała zerwanie z postkomunizmem. Miała rozbijać stare układy blokujące rozwój Polski. Tym sposobem mogła przedstawiać całą konkurencję polityczną – Platformę, SLD, PSL, wszystko jedno – jako reprezentantów dawnego porządku, który należy odrzucić.
Jednak pojawiły się nowe okoliczności. Są pandemia, wojna, inflacja, zielona transformacja i związane z tym ceny energii. Powstaje więc ryzyko, że PiS będzie rozliczane z rzeczywistych działań, a nie walk symbolicznych, w których wystarczy ogłaszać suwerenność, żeby odnosić metaforyczne zwycięstwa. Inflacji nie można zrzucić na postkomunizm.
PiS próbuje więc odtworzyć dotychczasowe podejście w nowych warunkach. W naukach politycznych mówi się, że partia jest populistyczna wtedy, gdy twierdzi, że tak naprawdę jedynie ona reprezentuje lud czy naród – w konsekwencji wszelka opozycja wobec takiej partii z definicji nie działa w interesie narodu, lecz albo w swoim prywatnym interesie, albo w interesie obcych mocarstw.
PiS wygląda w tym kontekście wręcz podręcznikowo. W pierwszej kolejności uwidacznia się to w zmasowanych atakach na Donalda Tuska. Mamy tu właściwie do czynienia z populistycznym modelem na sterydach – bo też zdaniem rządowej propagandy działa on w interesie zarówno własnym, jak i obcym. Po pierwsze, w 2014 roku wyjechał z Polski, żeby objąć wysokie stanowisko w UE – a PiS twierdzi, że również po kolejnych wyborach mógłby zostać szefem Komisji Europejskiej. Po drugie, działa on, jak mówi PiS, w interesie zarówno Niemiec, jak i Rosji.
Jest i kolejny pomysł. W zmienionych warunkach partia Jarosława Kaczyńskiego poszukuje nowego podziału politycznego i tym razem mówi o starciu dobrej Polski ze złym Zachodem. No bo skoro już Tusk ma działać w interesie Niemiec, to trzeba dodać, że Niemcy chcą zdominować Europę, a przy okazji zniszczyć polską tożsamość. Jak mówił ostatnio europoseł PiS-u Zdzisław Krasnodębski, Rosja jest zagrożeniem, ale Zachód jest dla Polski jeszcze większym zagrożeniem, ponieważ zagraża duszy polskiej. I tak, można by dodać, Tusk działający w interesie Rosji jest z pewnością niebezpieczny, ale działający w interesie Niemiec – ach! – wtedy jest jeszcze bardziej niebezpieczny.
Problem polega na tym, że owa PiS-owska konstrukcja jest, mówiąc łagodnie, dość wydumana, a mówiąc wprost: kompletnie absurdalna. Co jednak ważniejsze dla PiS-u, jest to kiepski pomysł na kampanię wyborczą. Pojawia się więc jeszcze jedna, komplementarna idea. Jarosław Kaczyński powiedział mianowicie w czasie spotkania z wyborcami w Siedlcach, że opozycja zamierza sfałszować wybory. Tyle że to PiS rządzi od siedmiu lat – a w polityce tradycyjny problem polega na tym, czy rządząca partia zgodzi się pokojowo oddać władzę w razie porażki wyborczej. W porównaniu z urzędującą władzą opozycja nie ma środków, żeby nielegalnie wpływać na wynik wyborów. Nikomu po stronie opozycyjnej nic takiego nie przychodzi zresztą do głowy. Jest oczywiste, że zarzut Kaczyńskiego jest fałszywy.
Jaką funkcję ma zatem jego wypowiedź? Są dwie główne możliwości. Albo chodzi o to, żeby maksymalnie zmobilizować zwolenników do działania: uwaga, będą fałszować! Albo chodzi o to, żeby przygotować się na ewentualną porażkę – szykować sytuację, w której w razie przegranej PiS nie uzna oficjalnie wyników głosowania, a tym samym raz jeszcze uzasadni własne niepowodzenia działaniem wrogich sił. Tak samo, jak zrobił to w USA Donald Trump, który twierdzi, że amerykańskie wybory zostały sfałszowane, chociaż nie przedstawił na to żadnych dowodów i nie zgadzają się z tym nawet jego byli współpracownicy.
To byłaby tragedia dla polskiej demokracji. W tej chwili istnieje ostry podział polityczny, a wobec PiS-u padają słuszne zarzuty, że narusza porządek konstytucyjny. Ale ostatecznie wszyscy zgadzają się co do tego, kto wygrał wybory parlamentarne – chodzi jedynie o to, żeby zwycięzcy działali zgodnie z prawem i standardami demokratycznymi, a nie na zasadzie samowoli.
Jednak sytuacja, w której główna partia opozycyjna podważa uczciwe wyniki głosowania, naruszałaby zaufanie co do fundamentalnego składnika demokracji – i jeszcze bardziej pogłębiała konflikt polityczny w Polsce. Oznaczałoby to, że nasz porządek polityczny ulega dalszej destabilizacji, a jakiekolwiek znamiona stabilności będzie przywrócić coraz trudniej. Oto właśnie scenariusz, którego mogłyby sobie życzyć obce mocarstwa. Jarosław Kaczyński powinien wycofać się z tego rodzaju zarzutów, na które nie ma żadnych dowodów, i oficjalnie przyjmować stanowisko – jak robiłaby każda demokratyczna partia – że jeśli przegra wybory, to PiS zgodnie przejdzie do opozycji.