Yukio Mishima należał do pisarzy, dla których świat zewnętrzny był tłem służącym do tego, by wystawiać przez całe życie monodram własnego „ja”. Czytający, którzy zaakceptowali model twórczej egzystencji autora „Ballady o miłości”, uznali go za największego pisarza japońskiego drugiej połowy XX wieku. Dla wielu innych był on jednak i pozostał pretensjonalnym egomaniakiem. Niezależnie od ocen estetycznych trzeba natomiast przyznać, że miał co wystawiać na tle świata.
W biografii Mishimy napisanej krótko po jego samobójczej śmierci przez amerykańskiego tłumacza literatury japońskiej, który znał go osobiście, uderzające są już chociażby opisy pracy twórczej. Wynika z nich, że Mishima potrafił dosłownie z marszu usiąść przy biurku i napisać od ręki, bez najmniejszego przygotowania, bez szkiców i notatek, artykuł lub krótki esej w postaci gotowej do druku. Jeśli okazywało się, że któraś z jego sztuk teatralnych wymaga przeróbek w trakcie inscenizacji, dokonywał ich na poczekaniu, podczas pobytu w teatrze na próbach (o ile uznawał taką potrzebę za stosowną). Co więcej, umiał od niechcenia stylizować tekst sztuki na modłę kabuki lub nō – to tak, jak gdyby dziś w Polsce żył autor, który potrafiłby a vista pisać sztuki naśladujące dykcję Aleksandra Fredry albo eseje w języku Mikołaja Reja. Ta niewiarygodna łatwość pisania sprawiła, że dorobek Mishimy jest – jak na autora, który żył tylko czterdzieści pięć lat – ogromny objętościowo i bardzo różnorodny.
Przejawia się w nim jednak jedna stała właściwość. Pisarstwo w jego wydaniu było nie tylko kompulsywne (Mishima przelewał na papier wszystko, co go w danej chwili dotykało, przejmowało lub interesowało), ale i narcystyczne. Bez względu na to, w którym rejestrze operował słowem, zawsze mówił: „ja widzę”, „ja czuję”, „ja myślę”, „ja wiem”, „ja chcę”, „ja pragnę”, „ja sądzę”. To „ja”, które wszechogarniało świat, absorbowało go sobą i pochłaniało, zarazem pozostawało wciąż chorobliwie osamotnione; dręczone poczuciem pustki i niespełnienia, szukało pełni w ekscesie, w przekraczaniu wszelkich granic. I na tej właśnie aporii „pustej pełni” zbudowany został cały autorsko-egzystencjalny spektakl wystawiany przez Mishimę w jego twórczości i życiu w sposób zdumiewająco ostentacyjny. Nie ograniczał się zresztą do literatury. Spójrzmy na cytat z biografii pióra Johna Nathana wydanej właśnie po polsku:
„Przez kilka miesięcy przed kręceniem filmu [w którym zagrał główną rolę – przyp. PM] każda gazeta czy tygodnik w kraju zamieszczały ekskluzywne wywiady z rodzącą się gwiazdą – Mishima nie przepuścił żadnej okazji, by się pojawić w najbardziej niedorzecznym świetle. Ubierał się jak gwiazda filmowa w koszulki w paski i sztuczkowy garnitur [rzecz dzieje się w roku 1960 – przyp. PM], nosił jaskrawe krawaty i oczywiście ciemne okulary. […] Zapytany, czy ma zaufanie do swoich umiejętności aktorskich, odpowiedział: «W zupełności!», gdyż sprawdził i z zadowoleniem stwierdził, że wszystkie aktorki są od niego niższe. Kilkakrotnie pozwolił sobie na coup de théâtre, gdy rozpiął koszulę i z dumą pokazał owłosienie na klatce. Media to kochały, tydzień w tydzień ryczały nagłówki: «Pistolet w ręku, obnosi się z włosami na klacie. […] Mishima gra owłosionego cyngla»” [s. 254–255].
Jest w tym cały Mishima. Gdyby żył dzisiaj, jego Instagram byłby rozpalony do czerwoności, a nie można też wykluczyć, że byłby bywalcem programów typu „Taniec z gwiazdami”. Co prawda w 2022 roku dobiegałby setki, ale to tylko dodawałoby sznytu jego publicznym produkcjom. Niewątpliwie był w nim materiał na gwiazdę mediów i to gwiazdę bardziej w stylu skandalistyczno-pokazowym niż taką, która ma w sobie „to coś”, co decyduje o prawdziwej gwiezdnej wielkości. Telewizja i socmedia lubią to zdecydowanie bardziej, bo mniej jest wtedy zawracania głowy sensem.
Nagły zwrot Mishimy w stronę nacjonalizmu i militaryzmu, który naznaczył końcowe lata jego życia i doprowadził je do dramatycznego finału, odczytywano różnie, ale bardzo możliwe, że był to po prostu jeszcze jeden przywdziany przez niego kostium życiowo-sceniczny. W 1968 roku stworzył prywatny oddział paramilitarny złożony z kilkudziesięciu zafascynowanych nim dwudziestoparolatków i zaczął z nimi uprawiać gry wojskowe, wchodząc jednocześnie efekciarsko w klimat rewolty studenckiej, która – choć centra miała w Europie Zachodniej i USA – nie ominęła też Japonii.
Jak wiadomo, końcowym akcentem jego historii było publiczne samobójstwo przeprowadzone zgodnie z zasadami samurajskiego rytuału seppuku – pisarz otworzył sobie jamę brzuszną krótkim mieczem, po czym jego najbardziej zaufany przyboczny ściął mu głowę (choć nie bez cudzej pomocy, ponieważ nie udało mu się za pierwszym cięciem, co Nathan relacjonuje zwięźle, acz sugestywnie). Jednak nawet podczas długotrwałych przygotowań do tego ostatecznego występu Mishima nie był w stanie zaprzestać pozowania. Oto jeszcze jeden cytat z biografii:
„Istotę tej przyjemności [przebywania w otoczeniu młodych umundurowanych mężczyzn – przyp. PM] jasno ukazuje […] opis wieczoru w koszarach podczas „zaciągu” w lutym 1969 roku, kiedy słuchał, jak jeden z kadetów gra na flecie japońskim, używanym w muzyce dworskiej […]. Kadet przyszedł do pokoju Mishimy po kolacji wraz z czterema towarzyszami, wyciągnął flet z ozdobnego futerału i zaczął grać. Obserwując go, Mishima zauważył: «Mówi się, że Alcybiades odmawiał gry na flecie, żeby nie zepsuć pięknego kształtu swoich ust, lecz wydaje się, że flet japoński nie stwarza takiego niebezpieczeństwa»” [s. 340].
Powiedzieć o tej scence „minoderia” to nic nie powiedzieć. Proszą się tu cięższe wyrazy, których jednak nie sposób użyć na łamach tygodnika z kulturą w nazwie. Powiedzmy więc: „meskineria”. Militaryzm Mishimy był przykładem tworzenia homospołeczności w rozumieniu Eve Kosofsky Sedgwick. Ale młodzi, którymi się otoczył, stanowili w istocie jedynie dekorację do spektaklu, którego reżyserem, dramaturgiem, inscenizatorem oraz jedynym aktorem i tak naprawdę jedynym liczącym się widzem – był on sam.
Skądinąd o osławionym homoseksualizmie Mishimy w biografii Johna Nathana znajduje się niewiele wiadomości, co wynika albo stąd, że jej autor miał na ten temat niedużą wiedzę (bliscy Mishimy, jak wynika z tekstu, omijali temat na wszelkie sposoby), albo stąd, że sam bohater okrył detale tej strony swojego życia bardzo nieprzejrzystą zasłoną, albo wreszcie z tego, że cała sprawa była nadmuchana, jak to się niekiedy zdarza w skłonnej do wyolbrzymiających plotek ludzkiej gromadzie. Inna rzecz, że Mishima dawał podstawy do takich plotek swoim prowokacyjnym pod wieloma względami zachowaniem oraz dwuznacznymi wypowiedziami, jak choćby wyżej zacytowana. Ale mądrość ludowa, która jest głęboka doświadczeniem wielu pokoleń, mówi: „z wielkiej chmury mały deszcz” (a mówi też: „cicha woda brzegi rwie”). Warto również wspomnieć, że pisarz ten miał zwyczaj pracować nad swoimi tekstami nocą i znany był z żelaznej dyscypliny pracy – imprezy w jego domu kończyły się o godzinie jedenastej wieczorem (wtedy zasiadał do roboty i nigdy nie wypijał tyle, aby nie być do niej zdolnym), a terminy dostarczania tekstów do wydawców były zawsze dotrzymywane. Taki tryb życia nieszczególnie sprzyja uprawianiu potajemnej rozpusty.
Jak z tym było naprawdę, nie wiadomo, wiadomo za to, że Mishima był mistrzem autoreklamy, o czym świadczy choćby ten drobny fakt, że mając zaledwie czterdzieści lat, był poważnie wymieniany jako kandydat do literackiego Nobla. Kiedy w roku 1968 laureatem tej nagrody został jego rodak i mentor, Yasunari Kawabata, Mishima przyjął to godnie i natychmiast napisał laudację, lecz podobno skrycie bardzo ubolewał (biograf twierdzi nawet, że zdaniem niektórych mogła to być jedna z przyczyn skłaniających go do decyzji o odebraniu sobie życia). Udało mu się uwieść nie tylko rzesze zwyczajnych czytelników i spory zastęp krytyków, ale również lektorkę z pewnością wybredną, jaką była Marguerite Yourcenar, która poświęciła mu obszerny esej („Mishima ou la Vision du vide”) i chyba wyczuła w nim bratnią duszę. Yourcenar również miała skłonność do postrzegania świata jako patetyczno-perwersyjnego spektaklu i również podszyta była poczuciem pustki egzystencjalnej, od Mishimy różniła ją jednak zdecydowanie mniejsza skala ekspozycji własnego „ja” w twórczości literackiej. Yourcenar wolała przemawiać przez maski Hadriana z „Pamiętników Hadriana” albo Zenona z „Dzieła w czerni” (znanego w Polsce jako „Kamień filozoficzny”) aniżeli przez maskę samej siebie, co uwielbiał jej japoński kolega po piórze. Wolała też nie zakładać, że ów spektakl światowy służy jej popisowej roli.
Trudno zaprzeczyć, że Yukio Mishima jest postacią fascynującą, ale równie trudno nie zauważyć, że jest postacią niezbyt sympatyczną (choć w tym akurat nie różni się od wielu tak zwanych genialnych twórców). Nade wszystko zaś jest postacią skłamaną. Oto drobny, chudy, chorowity mężczyzna, który usiłował zrobić z siebie kulturystę. Zdjęcia przedstawiające go rozebranego prawie do rosołu (pozował do takich zdjęć często i chętnie) dowodzą, jak wątła była podstawa tego roszczenia. Oto mniemany macho i samiec alfa, który przez całe życie pozostawał pod wpływem zaborczych, zaburzonych emocjonalnie kobiet, najpierw babki, potem matki, nie próbując się spod niego wyzwolić. Oto krygujący się przed ludzkim wzrokiem zwodziciel, który pod maską, a nawet licznymi maskami sugerującymi dionizyjską pełnię życia skrywał pustkę i lęk. Było w nim coś z Gombrowicza, Gide’a i Jerzego Kosińskiego – i to z ciemniejszych stron tych osobowości twórczych. Może lepiej niż do powojennej Japonii pasowałby do międzywojennej Europy Zachodniej albo do dekadenckich klimatów z końca XIX wieku.
W dwudziestowiecznej literaturze europejskiej kuzynami duchowymi Yukio Mishimy są jednak przede wszystkim Ernst Jünger i Henry de Montherlant, wyrafinowani esteci, nieco perwersyjni (chwilami nawet więcej niż „nieco”), smakujący ze znawstwem dzieła sztuki i literatury – zarazem zaś mężczyźni zafascynowani przemocą i nagą, niczym nie tamowaną siłą fizyczną, urzeczeni tym wszystkim, co stanowi zaprzeczenie „smaku”, zarażeni śmiercią, chorzy na nią i jej na pół świadomie poszukujący. Z tej trójki dwaj zresztą sami ją sobie zadali, trzeci zaś, jakby na ironię, żył przeszło sto lat.
Gdyby nie miał talentu, Mishima spędziłby życie jako jeden z wiecznie sfrustrowanych ludzi skrywających swoje problemy psychologiczne przez bliskimi lub usiłujących przezwyciężyć je alkoholem i wstydliwymi „skokami w bok”, a w końcu leczących je psychotropami. On jednak umiał przetworzyć te problemy tak, że przyniosły mu światową sławę, uznanie i majątek. Potrafił obrócić na swoją korzyść dziecięce i młodzieńcze traumy, które zniszczyły tysiące jego mniej zdolnych bliźnich. Oczywiście, o ile uznamy, że własnoręczne wyprucie sobie jelit z brzucha przy użyciu ostrego narzędzia dokonane w kwiecie wieku było ostatnim ogniwem w paśmie jego życiowych sukcesów.
Książka:
John Nathan, „Mishima. Życie”, przekład Maciej Froński, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022.