Bohaterką powieści „Zaklinanie węży w gorące wieczory” jest bezimienna dziewczyna przemierzająca w sukni ślubnej zasnutą toksycznym dymem Warszawę. Czas dzieli się w książce na upalne „wczoraj” i upalne „dzisiaj” – między nimi wydarza się natomiast ciepła lipcowa noc. „Wczoraj” było jeszcze zwyczajne – praca na kamerkach, spotkania ze znajomymi, namawiane się z pewnym Ambrożym na projekt artystyczny. „Dzisiaj” jednakże wszystko jest już inaczej, bowiem w nocy w pobliżu miasta runął na ziemię samolot i bezpowrotnie zmienił oblicze tej ziemi. Ale od początku. 

Czerwona dziewczyna 

Kiedy narratorka tej opowieści miała osiem lat, obejrzała w telewizji film dokumentalny o ślubie białego trapera z Indianką. Zapamiętała, że dziewczyny z tamtego plemienia „biorą do ust białe węże swoich traperów bez pytania. Obdzierają je ze skóry jak zawodowcy” [s. 39]. Cokolwiek ten obraz znaczył, pracował w niej przez lata – blaknął i jednocześnie przesączał się przez „porowatą błonę studiów kulturoznawczych”, mieszał się z „odpryskami wiedzy wikipedycznej, danych statystycznych, filmów porno, piosenek o miłości” [s. 39]. Ten fantazmat – wynikły „ze skakania po kanałach” [s. 39], z czasem przestał być wspomnieniem, ale bezustannie nadpisywał się nad innymi jej wrażeniami, nicując się w tabu i fetysz jednocześnie. Stawał się czymś z pogranicza jawy i snu: wezwaniem tudzież zaklęciem, będącym jednocześnie obowiązkiem kobiet i ich atrybutem. Tytułowe „zaklinanie węży” to, z jednej strony, praprzyczyna odwiecznie dokonywanych wobec kobiet przekroczeń oraz gestów przemocy, z drugiej zaś – to źródło ich władzy nad mężczyznami, a co za tym idzie – to również sposób, by kontrolować dyskurs, w którym przyszło im żyć, a także zdobywać „szklane paciorki” i rozmaite inne korzyści:

„Zdaje mi się też, że narracja filmu była w rzeczywistości bardziej kolonizatorska i złowieszcza, niż ją pamiętam, ale w dorosłym życiu wszystko jest bardziej kolonizatorskie, niż kiedy się ma osiem lat” [s. 40] – konstatuje bohaterka.

Jej przypadek jest też taką właśnie mieszanką. Dziewczyna to dwudziestokilkuletnia sex-workerka – performerka o nicku Violet Love. Mężczyźni łączą się z nią za pomocą sieci, a ona spełnia ich zachcianki, nierzadko dokładając nawet co nieco od siebie. Lubi tę pracę za to, że dzięki niej nie musi „wchodzić do żadnych groźnych budynków” [s. 85] – na przykład do biurowców znajdujących się na szlaku jej nocnej wędrówki, ot, choćby tych z warszawskiego Mordoru w okolicach ulicy Domaniewskiej. 

Z naukowego dystansu jej doświadczenia dają się łatwo wpisać w dyskurs o pradziejowej przemocy wynikającej z męskiego przywileju patrzenia. W optyce tej mężczyźni penetrujący kobietę wzrokiem zamieniają ją w zależy obiekt – dysponują nim i czerpią zeń rozkosz. Natomiast w optyce jej własnej opowieści zależności te znacząco się komplikują. Niewolne są bowiem od „chłodnego profesjonalizmu”, który „czerwonym dziewczynom” oraz jej samej pozwala realizować własne strategie i cele. 

Tajemnicza wyspa 

Violet, jeśli zechce, potrafi sprawić, że jej klienci – mimo braku kontaktu fizycznego – postrzegają ją jako miękką, gorącą, słodką, soczystą. Performerka przeobraża się w tropikalną wyspę – deser, który oni łakomie pożerają. Ot, choćby tylko wzrokiem. Violet spotyka w swojej pracy rozmaite typy. Jedni chcą, by dla nich poświntuszyła, drudzy lubią się przed nią obnażać, innym nie wystarcza rozkosz płynąca z jej uprzedmiatawiania – próbują przy okazji umoralniać ją, pedagogizować wstydem, nawracać na słuszną drogę. Ona tymczasem, coraz bieglejsza w swoim fachu i coraz bardziej znużona stereotypowością swoich klientów oraz rutyną dnia codziennego, szuka czegoś nowego. „Bierz, dawaj, kontroluj” [s. 83], czyli zalecenie perwersyjnego Pana Lipsztyka, z którym od czasu do czasu współpracuje, chciałaby zrewidować w znacznie trudniejszych warunkach. A konkretnie – na planie filmu pornograficznego.

To właśnie ta pobudka uruchomi ciąg zdarzeń, które zmuszą dziewczynę do porannego biegu przez miasto w odświętnej, choć zmiętej, porozrywanej i mocno już pobrudzonej sukni. To za jej sprawą rozmyty makijaż i butelka wina w ręce uczynią z niej „gnijącą pannę młodą” czy też zombie – resztkową i ostateczną postać życia na tle postapokaliptycznego miasta. Co jednak łączy katastrofę, wskutek której Warszawa tonie w gryzącym dymie, z filmem porno, do którego zaangażowała się bohaterka? Pytanie to wisi nad powieścią od pierwszych rozdziałów do ostatniego zdania, stanowiąc rzeczywistą stawkę lektury. Bezimienna bohaterka jest bowiem jednym z niewielu naocznych świadków nocnych zdarzeń, które w toku długiego, letniego dnia zatrują i podduszą wszystkich mieszkańców Warszawy. 

Koniec świata

Jednym z klientów Violet Love jest BigDick_99. Dlaczego 99? Bo w 1999 roku doświadczył czegoś, co naznaczyło go na zawsze. Miał wówczas osiem lat i bardzo bał się, że wejście w nowe tysiąclecie okaże się równocześnie końcem starego świata. Zewsząd słyszał, że komputery zwariują – zawieszą się, unieruchomią przemysł i energetykę. Bez prądu i wody, nie będzie jedzenia. Bez jedzenia, wybuchną okrutne wojny. Chłopiec zaczął więc przygotowywać się na walkę i głód – chomikował jedzenie, zbierał baterie itp. A kiedy w końcu nadszedł pierwszy stycznia 2000 roku i nic się właściwie nie stało, poczuł ogromne rozczarowanie: 

„Coś się dla mnie skończyło, jeśli można tak powiedzieć. Tak mocno uwierzyłem i nic się nie wydarzyło, mój trud poszedł na marne. Poczułem się oszukany. Potem już nie potrafiłem w nic tak mocno uwierzyć. […] 

Jakby teraz przyszedł koniec świata i wszyscy bilibyśmy się o miejsce na statku kosmicznym albo w jakimś bunkrze, to ja bym tu tylko siedział i patrzył na to wszystko. Nie ruszyłbym się z miejsca. Już przeżyłem jeden koniec świata, może przeżyję kolejny” [s. 184] – przyznał się Violet w trakcie ich wspólnych sesji na kamerkach.

Wspomnienie tamtego doświadczenia pełni w życiu BigDicka_99 identyczną funkcję, co nawracające u bezimiennej narratorki fantazje seksualne, które zakiełkowały w niej, kiedy także była ośmioletnią dziewczynką. Zdarzenia te odpaliły, czy też po prostu podsyciły tlące się w nich popędy – do seksu oraz do śmierci. To za ich sprawą doświadczyli własnej naturalności i silnych instynktów życia, a więc dosłowność istnienia oraz realność nieistnienia.

Skóra świata

Żarów nie psychologizuje i nie terapeutyzuje swoich bohaterów. Działa raczej na mitach, archetypach, symbolach. W świecie, który kreuje, związki pozostają silne, znaczenia ewidentne, ale uchwycenie wzajemnych relacji wymaga niemałego dystansu – nierzadko całych dekad lub wieków. Jednak mimo przypadkowości, arbitralności i postfaktyczności tych uwarunkowań, świat jej bohaterów pozostaje spójny, kompletny, zasadnie opowiedziany. Czuwa nad nim Ramona – czytająca z dłoni manikiurzystka o nieokreślonym wieku. Wszechświat daje jej znaki, a ona bezustannie stara się w nie wczytać, ot, choćby w fusy po kawie:

„To jak haft, mawia Ramona o przepowiadaniu przyszłości. Każda nitka musi być na swoim miejscu, ale trzeba się odsunąć, żeby zobaczyć, co przedstawia” [s. 33].

W „Zaklinaniu węży w gorące wieczory” sprawy wydarzają się poza świadomością bohaterów. Być może jest tak, bo przesądzono o nich w czasach, kiedy powstawały gwiezdne konstelacje? Albo stanowią ledwie echa i powidoki życia skaczącego, pełzającego i przedzierającego się przez lasy deszczowe? A może wynika to z tego, że ich sensy ustaliły się w ostatnich przebłyskach dziecięcej naiwności i bezpośredniości, kiedy zobaczone obrazy i usłyszane słowa bierze się jeszcze dosłownie, a potem zlepek tego typu przeświadczeń oraz wydarzeń przed-świadomych, niczym pole magnetyczne, już zawsze ściąga „ja” w orbitę dawnych snów i fantazji? Każda z tych możliwości wydanie się równie zasadna. 

BigDick_99 pozostaje obojętny na wydarzającą się „tu i teraz” apokalipsę, bo najważniejszy dlań koniec świata nie nadszedł, kiedy najbardziej na niego czekał. Identycznie jest zresztą z Violet, która nie goni za miłością, domem, karierą, bo najistotniejsza strona kobiecości uaktywniła się w jej wrażliwości lata temu i od tamtej pory pozostaje umiejętnością przekraczania kolejnych granic. Owszem, to mężczyźni je przekraczają, ale tylko od niej zależy, czy kolejne tego typu doświadczenie przekuje w swój atrybut – symbol realnej władzy nad nimi, czy też we własną klęskę. 

Dlaczego tylko od niej zależy wygrana albo przegrana – zysk albo strata? Bo tylko ona wie, gdzie tak naprawdę przebiegają jej granice. I tylko ona ostatecznie dokonuje bilansu.

Toksyczna paranoja

Zdarta sukienka ślubna w scenerii postapo to znaki niezwykle filmowe i sugestywne, ale też nieco sztampowe. Taki kadr doskonale nadawałby się na prolog albo epilog filmu czy też serialu gatunkowego, teledysku albo video artu. Nic przecież nie drażni zmysłów i nie pobudza wyobraźni bardziej niż właśnie dysonans: panna młoda, lecz nie wśród zachwyconych nią gości, a samotna, pośród ruin i gruzów dawnego życia. Oblubienica zagłady. Żarów tworzy jednak obrazy pozbawione podszewki, kuchni czy choćby głębi.

Owszem, buduje napięcie wokół pytań o eksplozję oraz gryzące opary – o przyczyny i przebieg katastrofy, lecz jednocześnie cały czas kieruje uwagę czytelnika na gęstniejącą atmosferę w mieście. Jakby wydarzenia z ubiegłej nocy stanowiły li tylko preludium. 

Coś w ich efekcie zawisło w powietrzu i to jest właśnie nasz problem. Nie to, co się stało, ale to, że ta przyducha nie da nam żyć. Już jest gorąco, a ludzie dodatkowo podgrzewają atmosferę teoriami spiskowymi, fake newsami, mniemaniami, które odpalają w ich głowach przeświadczenia oraz fantazje, którym ulegają od zawsze. A przynajmniej od czasów, kiedy mieli po osiem lat. Ludzie tacy po prostu są. 

W toku wielogodzinnej wędrówki, bezimienna panna młoda napotyka przeróżne typy. Jeden z nich – nieznajomy o wyglądzie upiora – reaguje na niepojętą sytuację i wszechobecne napięcie klasycznym monologiem paranoika: 

„Ładują wszystkich do pociągu, pomordowanych wcześniej. I rozbijają. Wszystkich niewygodnych. Dysydentów, upośledzonych, zboczeńców. […] 

Wszyscy spłoną w katastrofie. Nawet jak ich zidentyfikują, to nic, nie będzie dowodów. Wszystko zakopią. […]

Tak robią od lat. Kto się dowie, to go wsadzą w kolejny pociąg. Dlatego nie poszedłem do gazet, nie poszedłem do telewizji. […]

Przyjdą po mnie w końcu. Chociaż nikomu nie powiedziałem. […] 

Tyle lat żyję w niepewności” [s. 60–61].

Nocna katastrofa skutkuje więc rano chmurą paranoi, która okaże się toksyczna – łatwo rozprzestrzeni się poprzez powietrze i zatruje myśli, działania i słowa wszystkich mieszkańców miasta. 

Ktoś powie, że to kicz, i będzie miał zresztą rację. Suma summarum, „Zaklinanie węży w gorące wieczory” to powieść o banalnych ludziach wybitych z kiczowatej codzienności i wrzuconych w jeszcze bardziej tandetną realność postapo. To opowieść o naskórku rzeczywistości, który od czasu do czasu opada jak wężowa wylinka i dopiero wówczas szokuje swoją szczątkowością, znikomością oraz marnością. Nie jest to jednak zarzut wobec autorki. Owszem, jej pisanie biegnie w poprzek wielkich narracji o rzeczywistości, które każdorazowo rozszerzają świat przedstawionym o kolejne piętra, mosty i głębie, lecz dzięki temu jej poetyka zasadnie oddaje trywialność i przypadkowość naszych doświadczeń. W tak pomyślanym dyskursie nawet apokalipsa pozostaje sprawą lokalną – kwestią indywidualnych predyspozycji oraz percepcji.

Samolot 

Czy zagłębiając się w tej fantasmagorycznej i dusznej narracji, czytelniczka lub czytelnik mają w ogóle szansę rozszyfrować, co tak naprawdę się stało? Żarów podsuwa kilka tropów, a jednocześnie nie pozostawia nam złudzeń, że podążanie za nimi to w gruncie rzeczy gonienie w piętkę – kręcenie się po powierzchni zdarzeń, bez możliwości przedostania się na wyższe czy niższe piętra świata przedstawionego. 

Jedną z osób napotkanych tego surrealistycznego dnia przez uciekającą przed nie wiadomo czym performerką jest Mikołaj. Chłopak zabiera Violet do siebie – zdradza jej całkiem jeszcze świeżego newsa o międzyplanetarnej sondzie New Horizons, która czternastego lipca 2015 roku przeleciała obok Plutona i zrobiła mu pierwsze w historii zdjęcie.

Takie wydarzenie rzeczywiście miało miejsce w lipcu 2015 roku, można zatem założyć, że czasem powieści jest właśnie tamto lato – szesnasty i siedemnasty lipca 2015 roku. Czy to nas jakkolwiek przybliża do wyjaśnienia zagadki?

Co wówczas spadło na ziemię? Meteoryt? Samolot? Bomba? 

W powieści znajduje się kilka sygnałów świadczących o tym, że ośrodkom władzy na rękę jest szerząca się dezinformacja. Niczym bowiem nie zarządza się tak łatwo i tanio, jak ludzkimi emocjami, zwłaszcza zaś – wstydem, niepewnością i strachem. 

Wylinka

Poprzedniej nocy cyniczny reżyser Ambroży dokonał tylu przekroczeń wobec Violet – odzierając ją z resztek wstydu, iż równocześnie, chcąc nie chcąc, przesunął w niej granice wynikające z lęku o siebie oraz innych. Słowem, nieco ją zahartował. To dlatego po trwającej wiele godzin ucieczce z miejsca zdarzenia, dziewczyna jest w stanie wrócić w to samo miejsce. I znów – jako jedyna – stanąć twarzą w twarz z tym, co się stało:

„Z wraku unosi się ten dym, a jak unoszę twarz i wdycham głęboko. Wdycham was głęboko, wasze cząstki spalone, rozniesione po okolicy, nuklearne, osiadające na skórze, w ustach, na ulicy, nasiąknięte paliwem, gorzkie, wirujące w powietrzu, kto wie, czy na pokładzie był ktoś, kogo znałam. Nikt nie powiedział, ilu was było. Skąd lecieliście i dokąd. Wasza nierozwiązana sprawa truje miasto jak duch” [s. 276]. 

Kolejnym atrybutem bezimiennej dziewczyny będzie więc odtąd jej opowieść – wiedza o tym, co zobaczyła na własne oczy. Tylko kto da wiarę słowom bezimiennej „czerwonej dziewczyny”, która zwodzi mężczyzn na tropikalne wyspy, gdzie tracą nad sobą kontrolę? Kto uwierzy zawodowej uwodzicielce, która ma taką władzę nad „wężami” niepotrafiących się bez niej obejść „białych traperów” – eksploratorów cyberprzestrzeni? Ano właśnie. Prawda jest zatem bezpieczna – nawet głośno wypowiedziana, nigdy nie zostanie dostrzeżona czy wysłuchana. Ludzie wolą bowiem wylinkę.

„Zaklinanie węży w gorące wieczory” to znakomity debiut prozatorski Małgorzaty Żarów, o której wiadomo tyle, że pracowała jako lektorka języka angielskiego i analityczka do spraw przeciwdziałania praniu brudnych pieniędzy. Jej pierwsza książka nie jest literaturą gatunkową, choć nie brakuje w niej „momentów” – nie jest jednakowoż powieścią pornograficzną czy erotyczną, choć niewolna pozostaje od „scen” i tematyzuje naturę pornografii oraz współtworzący ją sex-biznes. Przede wszystkim jednak problematyzuje naskórkowy charakter obecności człowieka w świecie. Ukazuje rozmaite modele (współ)istnienia połowiczego – możliwie bezszelestnego ślizgania się poprzez życie, przywdziewania masek i porzucania ich, gdy są już niepotrzebne. 

Seksowne (nie)istnienie 

„Violet nie zastanawia się, czy jest wieczna, czy się skończy i co będzie po niej” [s. 84] – powiada o swoim zawodowym alter ego narratorka. O sobie myśli zaś następująco: „urodziłam się we schodzącym Skorpionie, więc doświadczam życia jako nieustającego pasma przeszkód i kryzysów, […] nic nie poradzę, ten Skorpion zawsze wschodzi” [s. 113]. W rzeczywistości nie wie, co to oznacza, ale dawno temu przeczytała podobną myśl i zrosła się z nią. Już na zawsze. 

Małgorzata Żarów stworzyła bohaterkę arcyświadomą własnej sztuczności – niestroniącą od półprawd na własny temat, lecz jednocześnie niestrojącą się w piórka autentyzmu i prawdziwości. Zadaniem czytelnika nie jest „przejrzenie” czy „zrozumienie” jej motywacji, a pogodzenie się z faktem, że pozostają one konieczne, choć jednocześnie dość przypadkowe oraz niejasne – nawet dla niej. O co tu chodzi?

O namysł nad własną naturą. Do czego jesteśmy gotowi, by zdobyć „szklane paciorki”? Jakimi metodami obłaskawiamy „węże” naszych mocodawców? Czy moglibyśmy tego zaprzestać? 

No właśnie. 

Książka: 

Małgorzata Żarów, „Zaklinanie węży w gorące wieczory” , Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022, ss. 280.