Ogłoszona pod koniec września „częściowa” mobilizacja rosyjskich rezerwistów miała być selektywna, prowadzona według jasno określonych kryteriów: w kamasze mieli iść wyłącznie ci przeszkoleni, z konkretnymi specjalizacjami. Tyle teorii. Z doniesień niezależnych mediów klaruje się zupełnie inny obraz. Komisje wojskowe biorą, jak leci. Najważniejsza jest ilość, a nie jakość.
Z tego powodu mężczyźni w wieku poborowym wzięli nogi za pas. Skoro nie wiadomo, kto i dlaczego jest bezpieczny, to lepiej w ogóle zniknąć „z radarów” komisji wojskowych. W ten sposób narodowa branka zmobilizowała do wyjazdu z Rosji ogromną liczbę obywateli.
Według danych publikowanych przez służby graniczne krajów, do których się ucieka – Kazachstanu, Finlandii czy Gruzji – można stwierdzić, że w ciągu dwóch tygodni od dnia ogłoszenia mobilizacji granicę od strony Rosji przekroczyło blisko 340 tysięcy osób.
Mobilizacja niezakwestionowana
Tym zaś, którzy zostali, pozostaje ukrywanie się przed wzrokiem wojennych komisarzy bądź posłuszne stawienie się z wezwaniem. Pomimo kilkunastu przypadków podpaleń komisji czy jednostkowej strzelaniny w obwodzie irkuckim nie widać zorganizowanego ruchu oporu wobec mobilizacji.
Następstwem jest widoczne zmniejszenie się liczby mężczyzn na ulicach rosyjskich miast. Obławy są organizowane przez policjantów w komunikacji miejskiej, gdzie bierze się każdego i dopiero potem sprawdza, czy danej osobie powinno się wręczyć wezwanie. Komisarze przychodzą też do zakładów pracy, gdzie przed kierownictwem stawiają sprawę jasno: są dwie opcje – albo wy wskazujecie dziesięć osób i my ich zabieramy, albo sami ich wybieramy. Najważniejsze jest to, żeby statystyka się zgadzała – i zadanie z centrali zostało wykonane. Efekt przekroczył nawet deklarowany przez władze cel 300 tysięcy żołnierzy.
Niezależne media donoszą, na podstawie analizy statystyk rosyjskich urzędów cywilnych dotyczących zawieranych naprędce związków małżeńskich, o blisko pół milionie nowych żołnierzy z całej Rosji. Dziennikarze prześledzili publicznie dostępny rejestr małżeństw i zauważyli gwałtowny wzrost ich liczby po ogłoszeniu mobilizacji – ukazując wojskowe wezwanie, związek można zawrzeć w tym samym dniu, bez konieczności odczekania miesiąca.
Zagonić Rosjan w kamasze to jedno – inną sprawą jest ich sprawne oporządzenie. W rosyjskich mediach społecznościowych zaroiło się od ogłoszeń zbiórek na „wyprawkę” dla mężczyzn idących na front. Można byłoby zakładać, że będzie tu chodziło o jakieś konkretne „fanaberie” wojskowych – nowoczesne hełmy, okulary ochronne czy odzież taktyczną. Nic z tych rzeczy – na rodzicielskim czacie jednego z przedszkoli widnieje lista potrzebnych przedmiotów: konserwy, papierosy, plecaki, skarpety.
Na Telegramie od końca września natomiast powstają specjalne grupy wymiany informacji – „żony mobilizowanych”, przypisane do konkretnego miasta czy regionu. Tam krewne idących na front dyskutują o tym, gdzie kupić to, czego dany mąż/brat/syn potrzebuje, a dowództwo nie zapewniło. Chodzi o leki, termobieliznę, czy nawet tampony bądź podpaski – sprawdzające się w tamowaniu krwotoków.
Wymiar informacyjnego chaosu z krótkiej lektury korespondencji z tych czatów napawa przerażeniem. Kobiety, tak jak ich bliscy, nie wiedzą, dokąd nowo powołani żołnierze jadą ani nawet – kiedy pojadą. Członkinie tych grup dzielą się historiami, jak to zabiera się ludzi z widoczną gołym okiem niesprawnością czy zdiagnozowaną białaczką. Politycznych tematów mało, wydaje się, że z rzeczywistością już się pogodzono. Czaty służą zatem jako grupy wsparcia. Na jednym z nich kobieta z Petersburga pisze, jak radzi sobie z nieobecnością małżonka: „Wyperfumowałam wodą kolońską męża swoją piżamę i maskotkę, z którą śpię. Przez to czuję, jakby on był wciąż blisko”.
Propaganda zrywa się z łańcucha
Brak kwestionowania przez społeczeństwo decyzji o mobilizacji stanowi rezultat kremlowskiej propagandy, która nadawała ton w przedstawianiu wojny. Z początku jako „specjalną wojenną operację”, teraz już jako otwarty konflikt z NATO. W tym kontekście szczególną uwagę należy poświęcić tym, którzy już od lutego nawoływali do ogólnej mobilizacji – to częściowo oni sprawili, że zrozpaczona kobieta z Petersburga musi perfumować misia wodą kolońską po mężu. Teraz, na fali wojskowych niepowodzeń na froncie, ta grupa propagandystów „wypłynęła” na szersze wody kremlowskiego mainstreamu.
Rosyjscy „korespondenci wojenni”, którzy cieszą się wielkim audytorium – ich kanały na Telegramie śledzą setki tysięcy ludzi – publicznie naciskali na Kreml, aby ten ogłosił mobilizację. Żądali tego, aby dotychczas w swojej większości pasywne społeczeństwo wzięło czynny udział w wojnie – czy to na drodze masowego poboru czy przestawienia gospodarki w tryb wojenny. Wszystko wskazuje na to, że owe żądania rezonują coraz głośniejszym echem.
Nacisk płynący ze strony żądnych krwi korespondentów wojennych udzielił się także propagandystom głównego nurtu, którzy do tej pory uzasadniali każdą decyzję Kremla. Szefowa telewizji RT, Margarita Simonian, w swoich mediach społecznościowych opisuje realia mobilizacji, krytykując jej organizację. Sama zresztą miała brała udział w „wyciąganiu” tych mężczyzn, którzy nie powinni podlegać wezwaniom do wojska. Finalnie Rosjanka zwróciła się do władz z apelem: „Trzeba przetać kłamać. Na wszystkich poziomach, wszędzie, w całym naszym kraju”.
W sukurs propagandystce poszedł także poseł Dumy Państwowej, który podczas występu w kanale innej gwiazdy rosyjskiego przekazu rządowego, Władimira Sołowiowa, stwierdził, że ministerstwo obrony może stracić „kredyt zaufania”, jeśli nie zacznie obiektywnie informować o sytuacji na froncie. Zaznaczył przy tym, że wojna wpełzła już na rosyjską ziemię, skoro „wszystkie przygraniczne wioski obwodu biełgorodzkiego są praktycznie zniszczone”.
Według polityka, dowiedzieć się o tym można właśnie od korespondentów wojennych, którzy, w odróżnieniu od przedstawicieli ministerstwa, nie kłamią.
Rosyjski bunt – bezmyślny i bezlitosny
Te wezwania podkreślają konieczność „odzyskania twarzy” przez Kreml. I w ten sposób należy rozpatrywać niedawną decyzję o powierzeniu dowództwa na froncie generałowi Sergiejowi Surowikinowi, który „wsławił” się między innymi bombardowaniem Aleppo czy Mariupola. Niezależnie od tego, kim wojskowy jest, tak zwani „Z-patrioci” powitali tę decyzję z radością. Jeden z kanałów agregujących raporty z frontu donosił o tym, że od tego momentu unaoczni się „surowa prawda tego konfliktu, bez różowych okularów”.
Personalne przetasowania nie spowodowały jednak, że problemy organizacyjne rosyjskiej armii momentalnie zniknęły – korespondenci wciąż bowiem donoszą o niedociągnięciach, które wprawiają ich w furię.
Anastazja Kaszewarowa, jedna z najpopularniejszych pracowniczek medialnych spod znaku „Z-patriotów”, do dzisiaj publikuje posty o złym dowodzeniu na poziomie taktycznym, słabym zaopatrzeniu czy po prostu idiotyzmie na polu bitwy. Pisząc o „naszych bohaterach” – czyli wszystkich zmobilizowanych Rosjanach – wykazuje, że wciąż napotyka się na historie, w których rosyjscy żołnierze giną wskutek błędów dowództwa. „Kiedy widzę doniesienia w rodzaju tego, że jeden [Rosjanin – przyp. FR] stał przeciwko sześciu czołgom […] – to od razu pojawia się pytanie: a z jakiej paki on się tam znalazł sam? Rozumiem, że są różne sytuacje, ale znam też sytuacje, w których bohaterstwo jednego to kretynizm innych”, kwituje Kaszewarowa.
Tego rodzaju posty ustawicznie pojawiają się na kanałach rozmaitych rosyjskich „korespondentów” i są czytane przez setki tysięcy Rosjan. Sam kanał Kaszewarowej na Telegramie czyta blisko 200 tysięcy osób. Ona i jej podobni stanowią medialny głos „partii wojny”, która zdaje się wygrywać bitwę o sposób prowadzenia ofensywy przez Rosję.
Zemsta „zwykłych Rosjan”
Jednym z patronów osób w rodzaju Kaszewarowej jest Ramzan Kadyrow, głowa Czeczenii, już w przeszłości domagający się ostrzejszych metod konfrontacji, chociażby użycia broni jądrowej i starcia ukraińskich miast z powierzchni ziemi.
W działalności korespondentów przebija się jednocześnie trend, który musi niepokoić władze centralne – a mianowicie otwarta krytyka wobec części z polityków.
Dla cytowanej wyżej Kaszewarowej mobilizacja to przebudzenie się „głębokiego narodu” Rosji, od którego władza zdystansowała się już dawno temu. Dla propagandystki ci Rosjanie nie rozumieją kremlowskiej elity, „ich kwiecistych odczytów o inflacji, PKB, limicie budżetowym czy defraudacji”. W poście pojawia się metaforyczny Ilja, którego nie obchodzą krawaty i stanowiska. W momencie wzburzenia ukarze on tych, którzy go sponiewierali – a więc kremlowską elitę. Ilię, w rozumieniu Kaszewarowej, rozumie jedynie „prezydent, kilka osób z rządu i kilkunastu posłów”. Reszta to już dawno odrealnieni politykierzy.
Znaczące jest to, że nie mówi się tu już o wrogu zewnętrznym. Owszem, przywraca się wyświechtaną śpiewkę o „złych bojarach” otaczających Putina, ale z zupełnie nowym elementem: narracją nadchodzącej zemsty „zwykłych Rosjan” na tych, którzy doprowadzili do niepowodzeń Rosji. Między wersami można wyczytać dudniącą, puszkinowską frazę „nie pozwól, Boże, ujrzeć rosyjskiego buntu – bezmyślnego i bezlitosnego”.
Forsowanie podobnego przekazu – w połączeniu z popularnością treści suflowanych przez tychże korespondentów, uważanych poniekąd za „niezależnych” oraz mniej zblatowanych z Kremlem – może w pewnym momencie wymknąć się spod kontroli.
„Partia wojny” domaga się efektów. W przypadku ich braku rozpocznie się szukanie winnych. Pod bokiem Kremla rośnie więc wyhodowana przezeń siła, która wykazuje coraz to większą autonomię – i jest skłonna nadawać ton, również Putinowi.