„Ten konflikt nie ma militarnego rozwiązania” – takie komentarze z reguły słyszymy za każdym razem, gdy wybucha wojna. Istotnie: większość konfliktów militarnych kończy się porozumieniem politycznym, przywracającym status quo (jak na przykład po wojnie iracko-irańskiej) czy ustanawiającym nowe (jak na przykład po wojnie w Bośni).
To jednak nie znaczy, że rozwiązania militarnego nie było, a jedynie, że strony nie chciały lub nie mogły go osiągnąć i zmuszone były sięgnąć po polityczny kompromis. Że jednak może być inaczej, pokazuje zawarte tydzień temu porozumienie kładące kres trwającej od dwóch lat wojnie o Tigraj.
Bezwarunkowa kapitulacja
W porozumieniu tym Tigrajski Front Narodowowyzwoleńczy (TPLF), rządzący w Tigraju, a przedtem przez 25 lat autorytarnie władający całą Etiopią, właściwie bezwarunkowo skapitulował. Uznał władzę Addis Abeby nad zbuntowanym stanem i zgodził się rozwiązać swe siły zbrojne. W zamian zyskał jedynie, że nie będzie uważany za organizację terrorystyczną, co automatycznie czyniło zbrodnią samą przynależność do Frontu.
Ale Etiopia nie zgodziła się nawet, by Front uznać za władze Tigraju, choć wygrał tam wybory, równie demokratycznie wiarygodne bądź nie, jak te, które dały władzę etiopskiemu rządowi. Gdy zaś zawarte zostanie, ku zadowoleniu rządu centralnego, szczegółowe porozumienie o rozbrojeniu wojsk Frontu, Addis Abeba dopuści do wznowienia pomocy humanitarnej do oblężonego stanu, w tym zwłaszcza transportów żywności: Tigraj umiera z głodu.
Dwa lata temu wojska federalne, sprzymierzone z nimi wojska erytrejskie oraz bojówki etniczne Fano z sąsiedniej prowincji Amhara najechały na Tigraj i zdobyły stan w błyskawicznej kampanii. Addis Abebie chodziło o ukrócenie tigrajskiej jednostronnie realizowanej autonomii, Erytrei zaś o zemstę za lata krwawej wojny granicznej, toczonej przez Etiopię, gdy Front był u władzy. „Osiągnęliśmy sto procent tego, co chcieliśmy” skomentował rozradowany premier Etiopii, Ahmed Abiy.
Zbrodnie za zbrodnie
Wcześniej Erytrejczycy i Tigrajczycy wspólnie obalili amharską komunistyczną dyktaturę wojskową, która utopiła Etiopię we krwi; następnie Erytrea dokonała, za zgodą rządzącego już w Addis Abebie Frontu, secesji. Fano z kolei chciało odbić zachodni Tigraj, historycznie rządzony przez Amharów, lecz z tigrajską większością, przyłączony do Tigraju w ramach federalizacji Etiopii pod rządami Frontu.
Zwycięstwo nad Frontem zaowocowało rzeziami Tigrajczyków, obszernie dokumentowanymi przez organizacje praw człowieka oraz media. W niecały rok po nim całkowicie nieoczekiwana kontrofensywa Frontu wypędziła okupantów z Tigraju, lecz zachodnia jego część pozostałą pod kontrolą Fano i Erytrejczyków. Front ruszył na Addis Abebę, pragnąc powtórzyć zwycięstwo sprzed lat trzydziestu, po drodze mszcząc się zbrodniami za zaznane zbrodnie.
Tigrajczyków zatrzymały, niecałe 200 kilometrów od stolicy, ataki dronów, pośpiesznie zakupionych przez Etiopię w Chinach, Emiratach, Iranie i Turcji. Nie mając przed nimi obrony, siły Frontu wycofały się do Tigraju, a koalicja wojsk federalnych, erytrejskich oraz Fano zablokowała dostęp do stanu, nie tylko dla organizacji humanitarnych, lecz także dla mediów.
Głód i tragedia cywilów
Sytuację znamy z fragmentarycznych doniesień, ale wiemy, że siedmiomilionowy Tigraj był głodzony, jego miasta bombardowane, a zachodnia część stanu systematycznie etnicznie oczyszczona z Tigrajczyków. Rozpoczęta w sierpniu ofensywa erytrejsko-federalna na północy zdobyła miasta Aksum, Aduę i Shire i dopełniła tigrajskiej klęski.
Według szacunków ONZ, w ciągu dwóch lat zginęło 800 tysięcy mieszkańców siedmiomilionowego stanu – głównie cywilów, i głównie z głodu i chorób. Front nie miał już kim bronić oblężonego stanu ani czym walczyć. Decyzję władz Frontu o kapitulacji oprotestowały liczne tigrajskie organizacje, obawiające się, że zwycięzcy powrócą do masakr sprzed dwóch lat i nie będzie miał kto bronić ofiar.
Kapitulacja wszakże stanowiła jedynie uznanie stanu faktycznego: i tak nie ma już kto bronić pozostałych przy życiu Tigrajczyków. Laureat pokojowej nagrody Nobla za pokój z Erytreą, etiopski premier Ahmed Abiy, odniósł kolejny sukces, choć drugiego Nobla raczej nie dostanie.
Prawo zwycięzcy
Problemem mogą być Erytrejczycy, nad którymi Abiy nie ma kontroli, a którzy nie są stroną porozumienia i pewnie nie zechcą się wycofać – ale to już problem Tigraju. Etiopia znalazła więc militarne rozwiązanie konfliktu.
Pozostałe narody w kraju stają teraz przed dylematem. Nie tylko Tigrajczycy, ale i wszyscy inni domagali się większej autonomii, w tym zwłaszcza Oromo, najliczniejszy naród Etiopii, stanowiący 30 procent jej mieszkańców i także toczący walkę zbrojną o swoje prawa. W obliczu losu Tigraju cena realizacji marzenia, by żyć, stojąc, nagle dramatycznie wzrosła. Tylko w ubiegłym tygodniu w walkach z siłami rządowymi zginęło w Oromii kilkadziesiąt osób.
Dlatego nie jest oczywiste, że zwycięzcy, w tym zwłaszcza Amharowie, których stolica, Addis Abeba, wznosi się na oromskich ziemiach, dadzą im znośnie żyć na kolanach. I potencjalni buntownicy, i ewentualni okupanci stają więc w obliczu pułapki samospełniających się przepowiedni. Taka jest cena udanych militarnych rozwiązań – 800 tysięcy zabitych już nie licząc.