„Niemcy rasistowsko traktują Polaków”, stwierdził kilka tygodni temu Jarosław Kaczyński, kontynuując w ten sposób politykę podsycania antyniemieckich fobii.
Z kolei to, w mediach rządowych i wspieranej przez spółki skarbu państwa prasie, obserwujemy kolejne etapy antyniemieckiej kampanii propagandowej. Trudno o lepszy przykład niż słynny urywek nagrania Donalda Tuska, który w materiałach TVP pokazywany w demoniczno-czerwonym filtrze do znudzenia powtarza frazę „für Deutschland”.
Stąd już łatwo przejść do porównań współczesnych Niemiec z III Rzeszą – a więc kraju, który gardzi Polakami i chce po raz kolejny dominować nad Europą (najlepiej w porozumieniu z Rosją). „Który to Hitler?” – taki komentarz pod fotomontażem zdjęcia przewodniczącego PO z wnukami umieściła profesor Krystyna Pawłowicz.
Później przeprosiła i usunęła wpis, jednak jej post stanowi element szerszej narracji, w której Tusk i jego partia są nazywani wprost reprezentantami interesów niemieckich, pachołkami Moskwy i Berlina – a w najlepszym razie, co najwyżej pożytecznymi idiotami wyżej wymienionych.
Ten groteskowy obraz jest punktem wyjścia dla stosunków polsko-niemieckich, co dobrze pokazuje skalę wyzwań w relacjach z naszym najważniejszym partnerem w Europie.
Zarówno PO i PiS były nieskuteczne wobec Berlina
Na w ten sposób uprawianej polityce nie zyskuje rząd PiS-u, bo kwestie reperacji udało mu się co najwyżej ośmieszyć. Tak samo jednak niewiele wskórała za swoich rządów Platforma Obywatelska, która z Berlinem utrzymywała bezsprzecznie lepsze relacje, otrzymując przy tym (zasłużenie?) łatkę bezrefleksyjnego pochlebcy Niemiec. Tymczasem trudno znaleźć chociaż jedną istotną sprawę, w której Niemcy zrezygnowały z forsowania swoich niekorzystnych dla Polski interesów – nawet za rządów PO, kiedy to atmosfera bilateralnych relacji była znacznie lepsza niż dzisiaj.
Mowa tu zarówno o trudnej dla nas do realizacji polityce klimatycznej, czy niechęci do wzmacniania wschodniej flanki NATO, włącznie z blokowaniem przez Berlin planów obronnych Sojuszu dla Polski. To podejście dobrze oddaje powtarzana wielokrotnie w Niemczech maksyma, że „bezpieczeństwo w Europie jest możliwe tylko z Rosją, a nie przeciw niej”.
Wisienką na torcie była polityka energetyczna i budowa gazociągu Nordstream 2, który niemiecka klasa rządząca kłamliwie przedstawiała jako projekt gospodarczy, a nie polityczny. W rzeczywistości rurociąg z gazem ziemnym pomijał Polskę i zwiększał rolę Rosji kosztem Ukrainy w Europie.
Bańka „moralnego mocarstwa”
Niemcy przez lata utrzymywały narrację, zgodnie z którą Berlin prowadzi politykę europejską, a nie niemiecką. Oznacza to utożsamianie niemieckiego interesu narodowego z interesem całej Europy.
Była to polityka stylizowana na moralną, altruistyczną i odpowiedzialną. Nie można jej odmówić pewnej szczerości – a zarazem naiwności. Rzeczywiście, chęcią niemieckiego społeczeństwa jest dobre i dostatnie życie, polegające na spokoju i bogaceniu się. Jednak niemiecka racja stanu była wielokrotnie sprzeczna z interesami pozostałych państw członkowskich. Tak było podczas kryzysu strefy euro, kiedy Berlin domagał się radykalnych rozwiązań dla państw południowej Europy, co po części miało związek z traumą inflacyjną w latach dwudziestych zeszłego wieku.
Podobnie stało się w zakresie polityki klimatycznej, kiedy podjęto kontrowersyjną i niekonsultowaną z partnerami polityczną decyzję o wygaszaniu niemieckiej energii jądrowej. Podobnie było i w przypadku handlu z Rosją – niemieckie elity polityczne i biznesowe uznały bowiem Władimira Putina za racjonalnego partnera, opierając swoją transformację na tanim rosyjskim gazie. To przeświadczenie wynikało zaś z faktu, że Niemcy uważały się za eksperta od Rosji, a historia udanej współpracy energetycznej obu tych państw sięga dekad, co dokładnie opisywał na naszych łamach Kacper Szulecki.
Wypadkowa winy, porażki i pieniędzy
Wielu ekspertów w kraju, którzy rzeczywiście znają współczesną Rosję – a nie projektują na nią swoich wyobrażeń na jej temat – nawoływało do prowadzenia bardziej zdecydowanej polityki wobec Moskwy. Niemiecka klasa polityczna nie słuchała ich porad, podobnie jak nie przejmowała się uzasadnionymi obawami krajów naszego regionu. Warto przy tym podkreślić, że problemem nie było samo robienie interesów z Rosją, ale ich przedkładanie ponad dobro bliskich sojuszników z Unii Europejskiej i NATO, związane również z paternalizmem wobec naszego regionu.
Jak mówił mi w lutym John Lough, autor znakomitej książki „Germany’s Russia Problem”, „W Berlinie panowało szczerze przekonanie, że Rosja, podobnie jak Niemcy, może odciąć się od swojej totalitarnej historii. Dopiero teraz godzą się z faktem, że Moskwa nie spełniła ich oczekiwań”.
Kulawy przełom, któremu należy kibicować
Po 24 lutego, kiedy okazało się, że to Polska i pozostałe kraje wschodniej flanki miały rację w stosunku do Rosji, w Niemczech zadecydowano o zmianie kursu, określanej w słynnym przemówieniu Scholza jako Zeitenwende. W dużym skrócie podejście to polega na zerwaniu z wizerunkiem „pacyfistycznego mocarstwa”, odejściu od Ostpolitik, odbudowie armii i wsparciu Ukrainy.
Zwrot ten napotyka wiele przeszkód i następuje powoli, zderzając się z naciskami biznesu, ostrymi podziałami i brakiem konsensusu w tej sprawie w samym rządzie Scholza.
Znamienne jest również to, że Niemcy zastrzegają obecnie, iż żadne zapowiadane zmiany, włącznie z odejściem od rosyjskich surowców, nie mogą być gwałtowne i wymagają czasu. Tymczasem podczas kryzysu strefy euro takie same argumenty ze strony południowej Europy zostały przez Berlin odrzucone, a kraje te do dzisiaj ponoszą konsekwencje tych decyzji.
Chociaż tempo zmian w kontekście Ukrainy jest rozczarowujące, a Niemcy wciąż kluczą w wielu kwestiach związanych z Rosją, to należy im kibicować i dążyć do tego, żeby powrót do business as usual w relacjach z Moskwą, tak jak stało się to po aneksji Krymu, był na długie lata niemożliwy.
Czy Berlin jest wiarygodnym sojusznikiem
Elementem tej zmiany powinien być również zwrot ku Polsce i pozostałym państwom regionu. Niemcy nie traktują nas jako partnera, chociaż jesteśmy ich piątym najważniejszym rynkiem po Chinach, Holandii, USA i Francji.
Przyglądając się bliżej gospodarce, która stanowi kluczowy element niemieckiej potęgi, to przed wybuchem wojny handel z Polską był ponad trzykrotnie większy niż wymiana handlowa Rosji i Niemiec. Sumując kraje naszego regionu (w tym Ukrainę), wartość wymiany handlowej wynosiła ponad osiem razy więcej niż w przypadku niemiecko-rosyjskim. Więcej, zsumowany handel Polski i Czech z Niemcami jest równy niemiecko-chińskiej wymianie handlowej.
Niemiecka polityka „Russia First” już przed wojną była błędna – zarówno ze względu na powyższe dane handlowe, jak i na błyskawicznie postępującą erozję niemieckiego soft power w naszym regionie. To Berlin podczas pierwszych miesięcy rosyjskiej inwazji na Ukrainie był najsłabszym ogniwem Zachodu – opóźniając i blokując pomoc dla Kijowa w początkowej fazie konfliktu, jednocześnie nie proponując własnych inicjatyw.
Niemcy pozostają najsilniejszym państwem Europy, ale wojna w Ukrainie sprawiła, że straciły pozycję lidera. Dlatego Berlinowi również powinno zależeć na nowym otwarciu z Polską, której pozycja bezsprzecznie wzrosła od końca lutego. Aby tak się stało, obie strony muszą wyciągnąć wnioski z przeszłości.
Nie ma powrotu do polityki sprzed 2015 roku
Nasza polityka względem Niemiec po 2015 roku potrzebowała korekty i urealnienia, a nie wywrócenia stolika, co zrobiło PiS. Racjonalna zmiana podejścia obecnego rządu do Niemiec jest mało prawdopodobna, bo to jeden z ulubionych wrogów Kaczyńskiego, chociaż rząd wysyła obecnie koncyliacyjne sygnały w zakresie zażegnania konfliktu z UE.
Obecna polityka PiS-u sprawia, że Niemcy łatwo mogą argumentować (po części w sposób uzasadniony), jakoby dialog z taką władzą nie miał sensu. Trudno dyskutować ze środowiskami, które mniej lub bardziej bezpośrednio porównują cię do nazistów. „Polska miałaby dużo większy wpływ na funkcjonowanie Unii, gdyby rzeczywiście zaangażowała się w pracę nad jej agendą. To absolutnie nie oznacza, że miałaby zgadzać się na wszystko i przyjmować służalczą postawę wobec Niemiec”, mówiła mi niemal dokładnie roku temu Jana Puglierin, szefowa berlińskiego biura Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR).
To po stronie opozycyjnej pojawiają się obiecujące sygnały zwiastujące zwrot w tych stosunkach po ewentualnej zmianie władzy w Warszawie. Nowy rząd, na czele którego prawdopodobnie stanęłaby Platforma Obywatelska, nie może jednak wrócić do tego, co było wcześniej – uprzejmej atmosfery, uśmiechów i braku konkretów.
To Platforma mogłaby sięgnąć po reparacje
Wydaje się, że kierownictwo Platformy Obywatelskiej jest tego świadome. Dowodem na to jest wrześniowe wystąpienie Donalda Tuska w Poczdamie, kiedy w obecności kanclerza Niemiec i Wołodymyra Kłyczki jednoznacznie skrytykował kunktatorską postawę Berlina. Stwierdził, że pomoc militarna Europy Zachodniej, a szczególnie Niemiec, dla Ukrainy jest dalece niewystarczająca i mniejsza niż Polski czy państw bałtyckich.
Tusk wyraźnie powiedział też, że w obliczu agresji Rosji Europa również jest na wojnie, a jedynie „polityczni ślepcy mogą wypierać fakt, że Rosja od dawna, różnymi środkami toczy wojnę z NATO i Unią Europejską”.
Co ciekawe, wezwał on Niemcy do „poważnego i uczciwego podejścia w kwestii zadośćuczynienia strat narodom, które zapłaciły największą cenę za szaleństwa nazizmu”, co można odczytać jako wstęp do rozmowy o reperacjach. Szczególnie że kwestie historyczne, wciąż żywe w Polsce, będą odgrywać w Niemczech mniejszą rolę w związku ze społeczną zmianą pokoleniową i etniczną.
Tę tezę potwierdził Wolfgang Merkel, niemiecki politolog, który w rozmowie z „Kulturą Liberalną” mówił: „Jako społeczeństwo nie rozumiemy jednak w pełni głębokiej traumy wynikającej z podziału Europy Wschodniej między Rosję i Niemcy według stref wpływów. Takie rozumienie historii nie jest w Niemczech wystarczająco rozwinięte, dlatego nie odgrywa istotnej roli w bieżącej polityce”.
Paradoksalnie to akurat PO ma teoretycznie znacznie lepsze szanse uzyskania reparacji od Niemiec, bo ich uzyskanie jest kwestią negocjacji. Nie ma żadnego sądu, trybunału czy komisji, która jest w stanie wyegzekwować od Berlina zadośćuczynienie. Umiejętnie rozegranie tego tematu mogłoby być politycznie zyskowne, pytanie tylko, czy Platforma jest zdolna o to zawalczyć.
Argumenty bez fobii
Uwagę zwróciło również przemówienie Radosława Sikorskiego z 11 października w Niemieckiej Radzie Polityki Zagranicznej. Było to swoiste rozwinięcie jego wystąpienia z 2011 roku, w którym padło zdanie: „Mniej boję się niemieckiej potęgi niż niemieckiej bezczynności”, określanego przez niektóre środowiska prawicowe jako „hołd berliński”.
Sikorski trafnie punktował Berlin w wielu kwestiach, w tym za źle rozumianą politykę historyczną. „Być może jednak źle uczono Niemców historii drugiej wojny światowej? Wiedzą, gdzie zawinili w przypadku Holokaustu, wiedzą, że dostali baty pod Stalingradem, jednak mają jedynie mgliste pojęcie o tym, że większości mordów dokonywano nie w Rosji, lecz na terytorium dzisiejszej Polski, Białorusi i Ukrainy. Wiedzą, że Związek Radziecki stracił podczas wojny 20 milionów obywateli, ale nie wiedzą, że większość z nich nie była wcale Rosjanami”.
Nie chodzi o to, żeby było miło
Zarówno niedawne krótkie wystąpienie Tuska, jak i wykład Sikorskiego – polityków tradycyjnie zaangażowanych w proces pojednania polsko-niemieckiego i w wielu kwestiach zgadzających się z Berlinem; wypowiedziane w Niemczech i do Niemców – pokazują, że PO ma potencjał do zerwania z wizerunkiem partii uległej wobec naszego zachodniego sąsiada. Wizerunkiem, który był szkodliwy dla niej samej i nie sprawiał, że Berlin traktował nas poważniej, a jedynie uprzejmiej. W podobnym tonie wypowiadali się inni przedstawiciele naszego regionu, w tym premierka Estonii Kaja Kallas. To tylko słowa, ale pozwalają one na wyznaczenie odpowiedniego kierunku prowadzenia nowej polityki.
To właśnie na wykalkulowanej, chłodnej – a zarazem kulturalnej i pozbawionej fobii – walce o interesy powinno się budować współczesne partnerstwo Polski i Niemiec. Dobrym punktem wyjścia mogłyby być kwestie bezpieczeństwa w Unii Europejskiej związane z infrastrukturą cywilną czy energetyką, które służyłyby jako wzmocnienie NATO, a nie jego zastąpienie. Europa musi też planować rozwój własnego systemu bezpieczeństwa w związku z coraz większym zaangażowaniem Amerykanów na Pacyfiku oraz na wypadek powrotu do władzy izolacjonistów w USA.
Co powinny zrobić Niemcy
Ze strony Niemiec potrzebne jest zaś większe zrozumienie i realne działania, a nie tylko rytualne składanie kwiatów i tracące na znaczeniu przeprosiny.
Elementarną podstawą takiego podejścia byłoby traktowanie swoich sojuszników priorytetowo w stosunku do Rosji. Koniecznie będzie również rozliczenie się z polityką wschodnią i jej architektami, odbudowanie Bundeswehry, zrewidowanie swojego antyamerykanizmu, czy też zrozumienie, że uległość wobec Rosji ją wzmacnia – oraz niepopełnianie podobnych błędów w przyszłości.
Już teraz widzimy podobne ryzyko w stosunku do Pekinu. To właśnie Niemcy uznaje się obecnie za głównego reprezentanta interesów chińskich w UE (ze względu na ogromne zyski niemieckich koncernów w Państwie Środka). Ostatnia wizyta Olafa Scholza w Pekinie oraz sprzedaż części udziałów Chińczykom w strategicznym porcie w Hamburgu, wbrew opinii publicznej i głosom rodzimych ekspertów, potwierdza obawy, że elity w Berlinie mogą nie uczyć się na własnych błędach.
Zarówno Polska, jak i Niemcy mają przed sobą lekcje do odrobienia. Im dłużej będziemy z tym zwlekać, tym trudniej będzie zasypać podziały. Istnieje szansa na podniesienie stosunków politycznych pomiędzy oboma stronami do poziomu relacji gospodarczych czy osobistych. Jednak Niemcy powinny zdać sobie sprawę ze zmiany nastrojów w Europie Środkowej, w przeciwnym razie erozja ich wizerunku będzie tylko postępować.