Był sobie autor, który lubił przedstawiać innych autorów następująco: „Opowiem wam o jednym takim. Zacznę od tego, że zawsze śmierdziało mu z ust, na imprezach opowiadał strasznie słabe dowcipy, a potem sam z nich rechotał, nadto zaś regularnie zdradzał żonę. Zdarzało mu się też mimowolnie popierdywać w miejscach publicznych. Co by tu jeszcze o nim, z mniej ważnych rzeczy… Aha, napisał parę książek, które stały się na kolejne dwa czy trzy stulecia ważnymi punktami odniesienia w debatach intelektualnych prowadzonych w jego kręgu kulturowym”.
Jaki to autor? Wiele osób odpowie: „To przecież Paul Johnson, wymyśl trudniejszą zagadkę!”. Faktycznie, najgłośniejsza bodaj książka Paula Johnsona, „Intelektualiści”, napisana jest właśnie w taki sposób. Jest to wzorcowy paszkwil. Johnson pieczołowicie spisał w nim wszystkie ploty z magla, jakie zdołał wyszperać na temat Rousseau, Marksa, Ibsena, Tołstoja, Hemingwaya, Russella, Sartre’a i paru innych luminarzy, do których czuł osobistą niechęć, ich poglądy nie były bowiem zgodne z jego poglądami. Książka ta jest niezłą lekturą rozrywkową, ale może też być niebezpieczna, jeśli ktoś przeczytawszy ją, uzna, że znalazł tam miarodajne wizerunki opisanych w niej osób – a właśnie taki odbiór „Intelektualistów” sugeruje autor, snując narrację bez żadnych wskazówek co do własnego nastawienia wobec opisywanych postaci.
Niestety, do autorów malujących rzeczywistość bardzo krzywo i twierdzących wszem wobec, że malują ją prosto i wiernie, należał również sir Karl Raimund Popper, przy czym jego metody były o wiele bardziej wyrafinowane niż Johnsona. Ten ostatni to sprawny wytwórca popularnych syntez, Popper natomiast zapewnił sobie w dziejach kultury zeszłego wieku pozycję na najwyższej półce jako głęboki myśliciel i autor kilku ogromnie wpływowych dzieł z zakresu filozofii nauki i filozofii polityki.
Czy istnieje gatunek tekstu, w którym osoba autora nie byłaby w ogóle widoczna? Na pozór łatwo wskazać takie gatunki. Choćby ustawa uchwalana przez parlament albo podręcznik przeznaczony do nauki szkolnej to teksty teoretycznie całkowicie bezosobowe. A jednak – postać zapisów wielu ustaw zależy w dużym stopniu od tego, kto je projektuje i w czyim interesie, co zaś do podręczników szkolnych, to teza o ich nieosobowym (a raczej nieosobistym) charakterze została niedawno w naszym kraju radykalnie obalona. Po stronie bezosobowego komunikatu zostają już chyba tylko instrukcje obsługi pralek, odkurzaczy i smartfonów. Ten stan rzeczy zgodny jest zresztą ze stanem samoświadomości współczesnej humanistyki czy szerzej, debaty publicznej, w której wszelkie wypowiedzi pretendujące do ponadjednostkowego, obiektywizującego oglądu rzeczywistości podejrzewane są z punktu o hegemonię, klasizm, paternalizm, boomeryzm, dziaderstwo lub coś jeszcze gorszego.
Niegdyś, w minionych dekadach, uważano, że „ja” autorskie nie powinno się przejawiać również w tekstach naukowych i filozoficznych. Była to dyrektywa pochodząca z czasów, kiedy sądzono, i to nierzadko szczerze, że ludzie myślący budują wspólnymi siłami jednolity obraz świata, w którym żyją, a co więcej, działają w ten sposób nawet wtedy, kiedy mówią o świecie, używając zróżnicowanych głosów, stylów i poglądów. Tak, były takie czasy, chociaż dziś niełatwo w to uwierzyć. Oczywiście ten polifoniczny koncert idei narażony był zawsze na niestabilność, a każdy zbyt gromki głos w jego składzie zaburzał równowagę całości, niemniej zakładano wówczas, że istnieje możliwość poprawienia ludzkiej kondycji za pomocą myślenia o niej przy pomocy pewnych określonych metod, wyjście poza które oznacza wykreślenie ze wspólnoty.
Popper wyzyskał zeszłowieczne poglądy na jakość debaty intelektualnej. Wyzyskał je we własnym interesie w sposób daleki od uczciwości. Można go z tego powodu postrzegać jako postać nieco komiczną. Pozował na całkowicie obiektywnego myśliciela formułującego swoje przemyślenia w postaci w pełni bezosobowej, uniwersalnej i obiektywnej, ale w jego książkach trudno znaleźć akapit bez słówka „ja” i kilku zaimków dzierżawczych – „moja teoria”, „moje poglądy”, „moje opinie”, „moje stanowisko”. Trudno też znaleźć filozofa, który bardziej wypełniałby swoje teksty własną osobą. Można z nim pod tym względem porównać chyba tylko Harolda Blooma. Oraz ewentualnie Nietzschego, chociaż gdyby Popper dowiedział się o tym porównaniu, chyba nawrzeszczałby na tego, kto ośmielił się go dokonać.
Popper pozował również na spokojnego, zrównoważonego analityka cudzych poglądów, w istocie jednak był wzorcowym pieniaczem i napadał ostro na każdego, kto mu się nie spodobał albo w czymkolwiek sprzeciwił. Jego polemiki – na przykład te, które umieszczał w kolejnych wydaniach „Społeczeństwa otwartego i jego wrogów” pod adresem licznych krytyków tego dzieła – pozornie są uprzejme i eleganckie, ale sprowadzają się ostatecznie do konstatacji: „ja mam sto procent racji, a ty jesteś durniem”. „Społeczeństwo otwarte”, prawdopodobnie najczęściej czytana książka Karla Poppera, jest książką kuriozalną nawet z poprawką na okoliczności swojego powstania (pisał ją w latach drugiej wojny światowej, przebywając na przymusowej emigracji w Nowej Zelandii, rozgoryczony i wściekły na swoją cywilizację oraz jej luminarzy). Autor ustawicznie nagina w niej źródła tak, aby dopasować je do swoich z góry przyjętych tez, ostentacyjnie dezinterpretuje teksty nielubianych myślicieli, posuwając się do zniekształcania sensu terminów oryginalnych w podawanych przez siebie przekładach cytatów, oraz manipuluje opinią czytelnika w taki sposób, by ten ostatni uznał za oczywistość, że Platon, Hegel i Marks byli niebezpiecznymi szaleńcami, którzy wyrządzili cywilizacji zachodniej straszną krzywdę swoimi pomysłami filozoficznymi.
Raczej słusznie ta książka Poppera uchodzi obecnie raczej za ciekawostkę intelektualną niż za poważne ujęcie tematu, nie tylko z wyłuszczonych już powodów, ale też dlatego, że przyjęte przez autora założenie o bezpośrednim oddziaływaniu myślenia choćby najbardziej wpływowych filozofów na realny kształt społeczeństwa i polityki jest, mówiąc oględnie, naiwne. Spośród entuzjastów i praktyków dwudziestowiecznych totalitaryzmów znakomita większość znała Platona, Hegla i Marksa co najwyżej z imion oraz nazwisk, a i wśród zawodowych intelektualistów raczej niewielu było w stanie przedrzeć się przez całość takich dzieł, jak „Państwo” i „Prawa”, „Fenomenologia ducha” czy „Kapitał”. Nie bez powodu mawiało się w Polsce Ludowej, że do trzeciego tomu „Kapitału” są w stanie dotrwać tylko partyjni talmudyści. Intelektualistyczny monokauzalizm Poppera w połączeniu z jego konfliktową, nieznoszącą sprzeciwu osobowością dały w tym przypadku efekt petardy – nastąpił krótkotrwały huk i błysk, a później pozostał tylko niemiły swąd.
Jako filozof nauki mąż ów sprawdził się nieco lepiej – jego koncepcja falsyfikacjonizmu jako skutecznej metody ewaluacji sądów i wypowiedzeń naukowych okazała się trwałym wkładem do filozofii nauki. Ale ta część dorobku Poppera jest znana w znacznie węższych kręgach niż jego pomysły w zakresie filozofii polityki. Dziś byłby on królem bardziej zintelektualizowanej strony fejsbuka. Wykłócałby się ze wszystkimi o wszystko i miałby masę followersów dyskutujących zaciekle o każdym jego poście, co niechybnie by go uszczęśliwiało, zwłaszcza że mógłby od czasu do czasu włączyć się wprost do dyskusji, pogłaskać po głowach najwierniejszych egzegetów, a resztę rozstawić jak należy po kątach. To by była prawdziwa uczta mędrców, intelektualny sympozjon na miarę naszej epoki.
Nie jest trudno wskazać osoby, które zachowują się wciąż podobnie do sir Karla. Mając usta pełne frazesów o poszanowaniu cudzej godności, o tolerancji i wzajemnym zrozumieniu, o prawie do wyznawania osobistych poglądów, w praktyce okazują się rasowymi przemocowcami dyskryminującymi, a czasem niszczącymi każdego, kto im w czymkolwiek podpadnie lub ośmieli się mieć inne poglądy na dowolny temat. Oczywiście nie ma chyba na świecie człowieka, który ani jeden raz w życiu nie stał się dla kogoś innego przykry. Trzeba jednak odróżniać epizodyczne ścięcia z bliźnimi od zachowywania ścisłej konsekwencji w konfliktowaniu się z nimi. Prawdopodobnie lepiej jest mieć do czynienia z typami, po których od razu widać, czego się po nich można spodziewać, niż z obłudnymi borderami intelektualnymi, którzy – jeśli mówisz to samo, co oni – noszą cię na rękach, a kiedy odstąpisz na pół kroku od ich ortodoksji, próbują cię natychmiast zadeptać. Sir Karl był gdzieś w pół drogi między tymi modelami. Wystarczy go uważnie poczytać, aby zrozumieć, że tylko udawał rozwagę. W tym sensie jego pisarstwo filozoficzno-polityczne jest nadal aktualne. I tylko w tym.