Pytanie „co dalej?” wisi w powietrzu. Nie ma dziennikarza, który nie pytałby polityka opozycji o plany na po (wygranych) wyborach. Odpowiedzi są na ogół blade i dotyczą spraw najbardziej oczywistych – poczynając od praworządności i pieniędzy z Unii. Może w gabinetach toczą się głębsze prace – ale opinia publiczna raczej nie bierze w nich udziału. 

Są to sprawy autentycznie trudne. W 1989 roku perspektywa była w pewnym sensie łatwiejsza: mieliśmy wrócić do świata zachodniego, który wielu wydawał się jeszcze lepszy, niż faktycznie był (i niż jest). Teraz trzeba szukać. Jako historyk bardzo boję się pustki myślowej wokół kwestii „co dalej?”. Łatwo pojawiają się w niej demagogiczni naprawiacze – co już możemy obserwować w niejednym kraju.

Spór o całość

Co utrudnia zatem przyszłościową refleksję? Oczywiście uwagę pochłaniają ciężary codzienne – jak epidemia czy inflacja. Bardzo jednak przeszkadza to, że w dzisiejszej Polsce wszystko jest uwikłane w spór o „całość”. Swego czasu w Irlandii nie można było o niczym rozmawiać bez brania pod uwagę podstawowego konfliktu. Podstawowy konflikt rzutuje zaś na równie podstawowe sprawy.

Część opinii, ta wyrażana przez obecne środowisko władzy bądź go słuchająca, zasklepia się w postawie zdecydowanie obronnej. Podnosi, jakoby wszyscy Polskę atakowali, jakoby Polska cierpiała i cierpi, Zachód ze swoimi obyczajami szkodził, polskiej kulturze zagrażały zmienianie płci oraz osoby o innej orientacji, a w ogóle „cywilizacja śmierci” i „gender”.

Polska musi bronić swojej historii przeciw tym, którzy ją wypaczają, a nawet postponują. Przecież Polacy w dziejach zachowywali się (prawie) zawsze wspaniale. Polska nie może wychowywać dzieci i młodzieży „po prostu” na porządnych i mądrych ludzi, ale według pewnego wzoru (to już kiedyś przerabialiśmy, tylko ideał był inny). Nie powinna uczyć historii, by pokazywać uczniom różnorodność dziejów ludzkich, by stawiać wraz z nimi pytania i pokazywać konsekwencje możliwych oraz realnie dawanych odpowiedzi, lecz by im wskazywać tylko jedną drogę. Nie może traktować uczelni jako wielkiego forum dla prowadzenia badań i refleksji, ale winna z nich czynić narzędzie działające w jednym kierunku.

Musi zadbać o moralność i mówić tylko dobrze o Kościele katolickim. Powinna stać się liderem regionalnym, stanąć na stanowisku, że nikt nam nie będzie dyktował i wzruszyć ramionami na pieniądze, których nam zła Unia nie chce dać, choć nam się należą (damy sobie bez nich radę!)… W różnych gestach i żądaniu reparacji winna przypominać Niemcom ich zbrodnie wojenne, obawiać się sojuszu Moskwy i Berlina, orientować się na USA (najlepiej z Trumpem u steru), a nie na tę okropną i źle nas traktującą Unię, pozostającą pod wpływami Niemiec.

Orzeł ze złotymi pazurami 

Ta część opinii lubi powtarzać, że „warto być Polakiem”, że nie jesteśmy „brzydką i ubogą panną na wydaniu” – ale „ładną i posażną”. Kraj obroni swoją niepodległość, nie będzie pod butem Rosji i Niemiec. Skończyły się „rządy białej flagi”, Polska musi się wyzbyć „mikromanii narodowej”. Polska „wstaje z kolan” i będzie się rozwijać, Zachód nie będzie „biedniejszej Europy doić”. Słyszy się o wielkich projektach inwestycyjnych (już w komunizmie to słyszeliśmy, a Polak poleciał nawet w kosmos – choć radziecką rakietą). Śpiewamy wszystkie zwrotki hymnu, zaś orzeł w siedzibach wysokich władz winien mieć złote pazury.

Można to wszystko dyskutować, ale opisana postawa jest charakterystyczną mieszaniną kompleksów niższości i wyższości. Niektóre takie słowa i zachowania są typowymi instrumentami kompensacyjnymi – jak sprzeciw wobec imigrantów innej religii lub karnacji, dystans wobec gejów lub obrzydliwe, czyniące wrażenie obsesji, kpiny z ludzi dokonujących korekty płci.

Gdy się głosi takie tezy, to albo chce się łatwo pokazać indywidualnie lepszym we własnych oczach, albo – jeśli ten przekaz trafia szerzej – wchodzi w grę właśnie kompensacja zbiorowych kompleksów.

Nawet w cierpieniach chce się stać na czele

Współzawodnictwo na cierpienia z innymi narodami czy grupami etnicznymi jest czymś bardzo niesmacznym. Niedawno znajome dzieci zaprowadzono w zorganizowanej grupie na spacer do Puszczy Kampinoskiej. Spacer okazał się wizytą w Palmirach, gdzie sześcioletnim dzieciom pokazano film jak zabijano ludzi. Potem dzieci zapytały mnie, czy wiem, dlaczego ich zabijano – i wyjaśniły: „Bo byli Polakami”. To już nawet nie jest budowanie chwały zwycięskiego narodu, ale kult martyrologii! Nawiasem mówiąc, w tym wypadku kult tym bardziej bez sensu, że dzieci doszły do wniosku, iż zabijani musieli być źli (skoro ich zabijano!) – od czego już blisko do połączenia, że Polacy są źli. 

No i rodzina musiała tłumaczyć, że w każdym kraju są ludzie różni. O tym, czy informacje o zabijaniu są właściwe dla małych dzieci i czy nie można spacerować po Puszczy w innym celu, nie warto mówić. 

W wahaniach między kompleksami „plus” i kompleksami „minus” Polska nie jest wyjątkowa. Można wskazać inne kraje – z jednej strony często mówiące o swoich cierpieniach, a z drugiej wynoszące własne zasługi dla świata oraz walczące o obraz swojej historii. Referowana postawa nie wynika jedynie z polityki współczesnej. Zjawisko ma cechy „długiego trwania”. 

Już dawno powiedziano: „Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą, i po szkodzie głupi”. Zapytajmy jednak: dlaczego Polak miałby być głupi? Dlaczego „warto być Polakiem”? Skąd takie pytanie? Kto mówi, że nie warto? I czy żeby to udowodnić, to trzeba ustawiać aż „ławeczki patriotyczne” za dziesiątki tysięcy złotych? 

Więcej normalności 

Kiedyś, na obrzeżach mojej rodziny, małe dziecko, które goście podziwiali, po kolejnych słowach typu „jakie śliczne”, odezwało się o sobie: „nolmalne” (czym dopiero wywołało podziw!). Niekoniecznie zainspirowany przez tego malca, sam napisałem kiedyś niedużą książkę o historii Polski, zatytułowaną „Zupełnie normalna historia”. Gotów jestem podtrzymywać to zdanie. 

Tak, wiem, że Boy, w odpowiedzi na słowa jakiegoś Francuza o męczeńskiej Polsce, zapytał, czy wygląda na męczennika. No i niedługo później został męczennikiem. Wiem, że wizja Polski powstającej zbrojnie dopomogła w organizacji konspiracji po 1939 roku. Podtrzymam wszakże słowa o „normalnej historii”. 

Gdy staniemy na takim stanowisku, łatwiej będzie dyskutować o konkretach potrzebnych dróg. Cieszą mnie inicjatywy społeczne w kierunku obejścia wiodących idei niedawno wprowadzonego HiT-u. Pochwalę się, że ostatnio sam miałem pewien sukces zawodowy. Leżałem mianowicie w szpitalu obok dwóch panów, którzy w pełni akceptowali wersję historii lansowaną w ramach „polityki historycznej”. Nie wytrzymałem i – gdy już mogłem mówić po zabiegu – zidentyfikowałem się jako historyk, a potem przez godzinę wygłaszałem im wykład zorganizowany według innych linii wiodących. No i rozstaliśmy się w przyjaźni. Więc jednak można!

 

*Źródło zdjęcia: Kolumna Zygmunta w Warszawie nocą, commons.wikimedia.org. Autor: Gophi