Historycy spierają się o przyczyny tej klęski. Jedni twierdzą, że wszystkiemu winne słońce, które świeciło w oczy Francuzom. Inni – że cesarz popełnił taktyczny błąd, bo chciał drugiego Wagram, a nie drugiego Austerlitz. Kolejni – że odpowiada za nią plotka, jakoby w pierwszej fazie boju poległ marszałek Davout, w rzeczywistości kontuzjowany. Jeszcze następni – że, mimo błagań swych wojskowych, Napoleon nie posłał na pole bitwy gwardii.
Tak, pozwalając sobie na prześmiewczość, o sprawie pisze zaś Tołstoj w trzecim tomie „Wojny i pokoju”: „Francuzi nie wygrali bitwy pod Borodinem, ponieważ Napoleon miał katar […] gdyby nie miał kataru, jego zarządzenia przed bitwą i podczas bitwy byłyby jeszcze genialniejsze i Rosja zginęłaby, et la face du monde eut été changée. […] kamerdyner Napoleona, który 24 sierpnia zapomniał podać mu nieprzemakalne buty, był zbawcą Rosji”.
Kpina z „wielkiego człowieka”
Najkrócej rzecz ujmując, Tołstoj kpi w tym fragmencie z dogmatu dziewiętnastowiecznej i wcześniejszej historiografii: jakoby ludzkie dzieje do przodu posuwał tak zwany wielki człowiek, a „historię świata stanowiły wyłącznie biografie wielkich ludzi” (jak określił to Thomas Carlyle). Taki człowiek to, jak również o Napoleonie napisał Hegel, dusza świata – ujrzana przez pruskiego filozofa w 1806 roku, gdy wjeżdżał on był konno do Jeny. W jego mocy jest zmienić bieg historii: samą swoją żelazną wolą zjednoczyć włoskie ziemie (Machiavelli o Cesare Borgii) albo podbić Galię (Swetoniusz o innym Cezarze, Juliuszu). Niech no wielki człowiek zamiast powiedzieć A, powie B – i dzieje naszej planety będą wyglądałyby inaczej, niż znamy je z historii.
Kpina Tołstoja (nie całkiem będąca kpiną, bo nie był z grafa nowoczesny historyk, lecz filozof, który uważał, że wielcy ludzie są niewolnikami historii i realizują to, czego zapragnęła Opatrzność; jeśli ta ostatnia chciała, by Napoleon miał katar, lokaj mógłby mu podać najcieplejsze buty, a i tak by kichał) przypomniała mi się, gdy ujrzałem niezbyt pochlebną reakcję części użytkowników Twittera na zakup tej aplikacji przez Elona Muska.
Nie wiem, kim jest Elon Musk, i dziwię się każdemu, kto uważa, że on wie. Przy tej skali majątku, zależności innych instytucji – w tym państwowych, co pokazał przykład „podarowania” ukraińskiemu wojsku dostępu do Starlinków – od jego decyzji i zależności jego decyzji od działania tychże instytucji (dla przykładu: kontraktów rządowych), machinacji najlepszych pewnie na globie specjalistów od public relations, ingerujących w medialne publikacje dotyczące Muska, trudno uznawać, że ktokolwiek prócz niego samego i jego najbliższych może ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że miliardera zna. Rzecz jasna, można dodać, że sporo wokół jego biznesowych przedsięwzięć powstało dziennikarskich śledztw – najlepszym na to dowodem, że wiele faktycznych oblicz „ludzi ze świecznika” zaczęło wychodzić na jaw dopiero po ich śmierci, gdy odezwali się ci, którzy za ich życia woleli milczeć.
Krezus – rewolucjonista – bohater zbiorowej wyobraźni
Osobną jednak jest rzeczą to, kim naprawdę Musk jest, osobną zaś – jego medialna persona, czyli to, w jaki sposób – zapewne przy udziale wzmiankowanych specjalistów – przestawił się on światu. Sądzę, że ta persona to właśnie ów „wielki człowiek”, wykpiwany (nie do końca) przez Tołstoja; Napoleon, od którego kataru zależy los narodów.
Spójrzmy bowiem na Muska poprzednie przedsięwzięcia – i to, jak zostały opakowane w świecie dyskursu. Elektryczne samochody? Oto wielka rewolucja, która uchroni świat przed klimatyczną apokalipsą. Kosmiczne rakiety? Pozwolą zaoszczędzić setki miliardów dolarów na lotach w przestrzeń okołoziemską, jak też dokonać najpoważniejszego kroku w eksploracji kosmosu od 1969 roku: postawić ludzką stopę na powierzchni Marsa. (Dekadę temu Musk utrzymywał, że stanie się to w 2022 roku). Hyperloopy? (Pomijając fakt, że są już projektem nieaktualnym.) Tylko wynalazca maszyny parowej może się z Muskiem równać, jeśli idzie o bycie innowatorem w kwestii transportu. Nawet projekty najwcześniejsze dzisiaj zdające się oczywistymi – PayPal i program płatności cyfrowych – są i były przedstawiane jako dzieło człowieka, który sięgał, gdzie wzrok nie sięga, i nie tyle wiedział, jak świat będzie wyglądał za kilka lat, ile go w tym kierunku popychał.
Czy Musk jest pierwszym bądź jedynym bogaczem, który podobnie chciał wyglądać w oczach szerokiej publiczności? Nic bardziej mylnego: okazanie się „wielkim rewolucjonistą” (jak ładnie samego siebie określił Logan Roy z „Sukcesji”) to marzenie wielu krezusów. Weźmy George’a Sorosa, ukazanego szerszej publice jako inicjator zaistnienia społeczeństwa obywatelskiego w dawnym Bloku Wschodnim, jak również człowiek, który wytoczył wojnę amerykańskim antyprogresywistom. Weźmy Michaiła Chodorkowskiego, przynajmniej na pewnym etapie jego kariery – przedstawianego jako upostaciowanie wszystkich kadetów w dziejach Rosji. Weźmy Billa Gatesa i Steve’a Jobsa – porównywanych w okresach ich wzlotów do Leonarda da Vinci albo Isaaca Newtona. Przykłady można mnożyć.
Dlaczego to właśnie krezusi zajęli pozycję „wielkich ludzi”? Wystarczy spojrzeć na moment historyczny, kiedy krezusi zostali bohaterami zbiorowej wyobraźni – a było to stosunkowo niedawno temu. Owszem, już wcześniej funkcjonował w niej mityczny Rotszyld albo Rockefeller – ale jeden. Że bogatych jest wielu i że bogactwo równa się sławie, okazało się dopiero pod koniec zimnej wojny, gdy „Forbes” zaczął publikować wiadomą listę. Powód był prosty: oto kończyła się epoka, w której o dziejach świata decydowali politycy, bo wektor prowadzenia państw miał być jeden i ten sam; Blair i Clinton nie byli więc bohaterami tak interesującymi, jak JFK albo Churchill.
Rewolucja cyfrowa ów trend tylko wspomogła. Najlepszym sposobem na zarabianie niemożliwych pieniędzy okazało się wymyślanie rzeczy potrzebnych w nowym – internetowym – wymiarze świata. Twórcy tychże narzędzi stali się nie tylko krezusami, lecz także bohaterami zbiorowej wyobraźni. Wzmogli tym samym znaczenie własnych produktów, które splotły się z ich twarzami – Facebook z Zuckerbergiem, czy iPhone z Jobsem (Nieprzypadkowo dekadę temu rozprawiano, co będzie z Apple po Jobsie, choć przecież nad produktami tej marki pracowały tysiące inżynierów). Tak cyfrowy bogacz stał się z miejsca innowatorem i wielkim człowiekiem „zmieniającym świat”, Napoleonem skrzyżowanym z Archimedesem, Pitagorasem i de Gaulle’em.
A potem przyszła Web 2.0, której fundamentem są treści generowane przez użytkowników.
Zmierzch wielkich w Web 2.0
Do jej nadejścia – czy właściwie: rozwinięcia się do stadium, które znamy dzisiaj – Musk był na dobrej drodze, by zająć w zbiorowej wyobraźni miejsce, które wcześniej zajmował Steve Jobs. By zrozumieć, czemu go nie zajął i – jak podejrzewam, po ostatnich wizerunkowych klęskach i widmie bankructwa Twittera – nie zajmie, zacytujmy fragment z biografii twórcy Apple autorstwa Waltera Isaacsona (zresztą czołowego biografa „wielkich ludzi”, teraz pracującego nad biografią Muska właśnie).
„Jobs był wściekły. Zebrał zespół MobileMe w auli w kampusie Apple, wszedł na scenę i spytał: «Czy ktoś może mi powiedzieć, do czego służy MobileMe?». Kiedy członkowie zespołu mu odpowiedzieli, wypalił: «To czemu, kurwa, tego nie robi?». Przez następne pół godziny ich beształ. […] Przy pełnej sali zwolnił szefa zespołu MobileMe i zastąpił go Eddym Cue, który zajmował się w Apple sprawami internetowymi”.
Obecnie tego typu fragment odczytujemy jako przykład mobbingu i niewłaściwego stylu zarządzania. Podobnie, jako nie tyle rysę na wizerunku wielkiego człowieka, ile przykład ludzkiej małostkowości, odczytujemy relacje Jobsa z córką. Jeszcze gorzej jest w przypadku kradzieży przez Jobsa jednego z pierwszych innowacyjnych rozwiązań Apple (myszki i ikon na ekranie komputera) od inżynierów Xerox, czy też jawienia się Jobsa jako tego, który wymyślił szereg najbardziej innowacyjnych cech dizajnu produktów tej marki, podczas gdy w istocie były one dziełem Jonathana Ive’a. „Nie jesteś przecież inżynierem!” – wścieka się w filmowej biografii Jobsa Steve Wozniak, na co Jobs odpowiada, że on nie gra na instrumencie, lecz dyryguje orkiestrą.
Dziś, gdy dyskurs coraz częściej wypełniają zbiorowe narzekania na warunki pracy, a żale pracodawców, iż ich pracownicy po ośmiu godzinach w biurze pragną iść do domu, spotykają się z – w najlepszym razie – politowaniem, tego rodzaju wyznanie Jobsa zostałoby uznane za to, za co uznane zostały maile Muska do zatrudnionych w Twitterze, wedle których mają oni „dawać z siebie wszystko” – patologiczny narcyzm. Twórcy Apple by przypomniano, iż jego przekonanie, iż tworzy coś wielkiego, nie zezwala mu na publiczne upokarzanie pracowników (przykładowo: Muskowe ich zwalnianie poprzez tweety). Za życia Jobsa i krótko po śmierci, kiedy mit wielkiego człowieka jako technologicznego innowatora wciąż miał się świetnie, podobna uwaga nikomu (a przynajmniej: nikomu słyszalnemu w dyskursie) nie przeszła przez głowę. Wielki człowiek był, jaki był, a jego dziwactwa czy uleganie furii tylko mu przydawały wielkości.
Oczywiście: Musk w swej medialnej kreacji nie naśladuje jeden do jeden wizerunku Jobsa – acz, jak wskazywałem wyżej, między jednym a drugim można wskazać daleko idące podobieństwa. Można nawet powiedzieć, że stara się własny wizerunek wielkiego człowieka dostosować do wymagań Web 2.0: a to wyśle Teslę w kosmos, a to upali się marihuaną na wizji lub jednym wpisem narazi własnych inwestorów na milionowe straty. Jego cezaryzm nie jest – w tym sensie, że nie kreuje się na taki – cezaryzmem samotnego geniusza, lecz wielkiego człowieka będącego także tricksterem, być może czołowym tricksterem globu. Owszem, tricksterem występującym w szczytnym celu – wedle niego samego: obrony wolności słowa – lecz w formie zabawy. (Nieprzypadkowo Musk stwierdził zaraz po przejęciu serwisu, iż „komedia znów jest legalna”). Dlaczego więc budzi tak wielką niechęć?
Można powiedzieć: dlatego, że jego działania są obiektywnie szkodliwe dla dyskursu – przykładem niech będzie przywrócenie konta Donalda Trumpa, czy też efekt znowu legalnej komedii, czyli tweety polegające na wielokrotnym powtarzaniu słowa nigger. Można też poszukać odpowiedzi gdzie indziej, i stwierdzić, że to dlatego, iż w Web 2.0 wielkich ludzi – w tym sensie, że person kreujących się na wielkich ludzi – się nienawidzi.
Kto decyduje o wielkości
I, nienawidząc, ma się narzędzia, by im to pokazać – głównie: ośmieszając ich. Sceptycy powiedzą, że wcześniej sami kreujący się na wielkich ludzi ośmieszyli siebie (przykład: błaganie Muska, by zwolnieni w widowiskowy sposób pracownicy wrócili na stanowiska, nie mówiąc już perspektywie bankructwa aplikacji, którą niecały miesiąc temu kupił za kwotę, mniej lub bardziej, niewyobrażalną), lecz ośmieszająca reakcja jest tu kluczowa.
Przykład: po wprowadzeniu przez Muska możliwości dodania sobie „niebieskiego znaczka” (dotychczas oznaczającego zweryfikowane konta) za 8 dolarów miesięcznie, mnóstwo użytkowników kwotę tę zapłaciło, przechrzciło się na Elonów Musków i poczęło pisać wyznania nieszczęśliwego mężczyzny, którego opuściła żona. Jaki – poza małostkowością – wskazać powód podobnego zachowania?
Właściwie żaden, ale ta małostkowość skrywa coś innego: chęć pokazania właścicielowi Twittera, że żaden z niego wielki człowiek, na jakiego się kreuje. Podobną funkcję pełni sugerowanie pod Muska tweetami, że wcale nie dorobił się swych pieniędzy sam, tylko dostał je od ojca, czy wytykanie mu szeregu operacji plastycznych, którymi poprawił był swój wygląd. Użytkownicy Twittera, a imię ich Legion, mówią nowemu właścicielowi platformy: to my decydujemy, czy możesz się za wielkiego człowieka uważać, i decydujemy, że nie, ponieważ nikt nie ma do tego w Web 2.0 prawa; jesteśmy w internecie, tu wszyscy są równi.
Co tego rodzaju sytuacja mówi o naszej epoce? Czy oto trafiliśmy do wizji innego niż Tołstoj rosyjskiego dziewiętnastowiecznego pisarza i znaleźliśmy w kajecie Szygalowa z „Biesów”? To, przypomnijmy, miejsce, gdzie „nie trzeba ludzi uzdolnionych! […] Tam, w dziele Szygalewa, wypędza się ich i skazuje na śmierć. Cyceronowi odcina się język. Kopernikowi wykłuwa się oczy. Szekspira się kamienuje! Oto jest szygalewszczyzna!”.
A może mamy do czynienia wyłącznie z przemianą dyskursu, w której bycie wielkim człowiekiem w tym sensie, że kreowanie się na niego, jest o tyle niedozwolone, że wielkość rozlewa się po wszystkich, którzy doprowadzili do zaistnienia danego dzieła czy czynu – pomniejszych inżynierach i dizajnerach, pułkownikach i szeregowych żołnierzach, armatnim mięsie, więc, de facto, wszystkich, bo przemiana spowodowana jest tym, że każdy pragnie być wielki? Może jest to nauka, jaką internetowy tłum wyciągnął z przypadków innych, którzy przed Web 2.0 kreowani byli w dyskursie na wielkie persony, a potem okazali się zwyczajnymi oszustami, jak Elizabeth Holmes czy – acz to wciąż podejrzenie – Sam Bankman-Fried? Może wreszcie: ochota, by w dyskursie wielki człowiek – ktoś wykreowany na wielkiego człowieka – ograniczał się do wypowiadania sądów związanych z własnym field of expertise, a nie rozpowiadania o mydle i powidle, o którym wyraźnie nie ma pojęcia, z czego zasłynął Musk? (To, warto dodać, odróżnia go od Steve’a Jobsa).
Nie znam na to pytanie odpowiedzi. Co wiem (i na co mam nadzieję), to to i na to, że zawsze będzie jakiś Napoleon – i, tak się pewnie zdarzy, któregoś dnia będzie on miał katar, a tego dnia wypadnie akurat bitwa pod Borodino.
Fragment z „Wojny i pokoju” w przekładzie Andrzeja Stawara, „Biesów” – Adama Pomorskiego, biografii Steve’a Jobsa – Michała Strąkowa.