Ostatnie spojrzenie prezydenta padło na obraz przedstawiający wiejski krajobraz zimowy, na cienie drzew kładące się na gęstym śniegu. Płótno adekwatne do pory roku.
W grudniu 1922 roku w niedogrzanych salach Zachęty było zimno. Goście nie zdejmowali palt. Wybrany zaledwie pięć dni wcześniej prezydent skończył krótką rozmowę z brytyjskim posłem. W towarzystwie ówczesnego premiera oraz prezesa Zachęty przechodzili od obrazu do obrazu. Wymieniali trywialne uwagi estetyczne.
Wtedy prezydent musiał poczuć serię mocnych uderzeń w plecy, jedno po drugim. I koniec. Grube odzienie wierzchnie nie mogło pomóc. Pociski z pistoletu pozbawiły Gabriela Narutowicza życia. A także unicestwiły to, co politycznie symbolizował w ówczesnych warunkach.
Przed wspomnianym obrazem Teodora Ziomka zginęła osoba jednocześnie nieprzypadkowa, jak i przypadkowa. Na ziemię osunął się konkretny obywatel, lat 57, wdowiec i ojciec, którego Zgromadzenie Narodowe, dość niespodziewanie, wybrało na najwyższy urząd w państwie.
Jednak o wiele bardziej, jeśli można się tak wyrazić, straciła życie postać li tylko wyobrażona przez zamachowca i część społeczeństwa polskiego. Chciano zlikwidować człowieka – symbol polityczny. Można tutaj sięgać po echo teorii Kantorowicza o dwóch ciałach króla, my jednak ograniczmy się do powiedzenia dzisiejszym językiem: w 1922 zamordowany został awatar Gabriela Narutowicza.
Kilka dni wcześniej zabójca, Eligiusz Niewiadomski, co sam przyznał, planował zabicie kogoś zupełnie innego. Współcześnie także mogą robić wrażenie jego słowa, że on samego Narutowicza nie znał i do niego nic nie miał. Co więcej, że nawet dopuszczał myśl, że prywatnie był on przyzwoitym człowiekiem.
Mit polskiej łagodności
Od strzałów w Zachęcie upłynęło sto lat. Pierwsze pytanie, które na tle każdej rocznicy wypada zadać wprost, brzmi: jakie to ma znaczenie dla rodaków w grudniu 2022? Czy chodzi tylko o popisy erudycyjne ze znajomości dziejów II Rzeczpospolitej, która niemal pod każdym względem różni się od współczesnej Polski?
Przypomnienie o śmierci nieszczęsnego Narutowicza ma dla nas znaczenie z kilku powodów, zresztą ściśle ze sobą związanych.
Po pierwsze, nie pozwala karmić się mitem „Polski bez królobójstwa”. W dużej mierze w II RP, jak i w III RP dziedziczymy przekonanie o rzekomej łagodności politycznej Polaków. Oczywiście, nie w słowach – tu najczęściej bywamy dosadni – lecz w czynach. Ów mit fundowano na odwołaniu do dziejów I Rzeczpospolitej. Głów państwa u nas nie mordowano, jak głosi obiegowa mądrość (w Poznaniu zwykle zresztą podawana w wątpliwość pytaniami o okoliczności śmierci Przemysła II, co jednak tutaj pominiemy).
Obelgi i grube wyzwiska pod adresem przeciwnika politycznego, to jedna sprawa. Jednak zamordowanie Polaka przez Polaka, i to prezydenta własnego, niepodległego, polskiego państwa nie mieściło się w głowach, co dobrze zresztą oddaje mowa żałobna Macieja Rataja, ówczesnego marszałka Sejmu. 21 grudnia 1922 powiedział on: „Historia nasza w ciągu wieków wykazała niejedno przewinienie obywateli Rzeczypospolitej, niejeden występek – zamordowania głowy państwa nie zarejestrowała. Stąd ból, groza, oburzenie i odruchowe wprost szukanie wytłumaczenia niesłychanego czynu w szaleństwie jednostki” [za: M. Rataj, „O parlamentaryzmie, państwie demokratycznym i sanacji”, s. 81].
Wydawałoby się, że szok wywołany zbrodnią przekreśli te bajania. Nic bardziej błędnego. Można podać na to wiele przykładów, ale ograniczmy się do jednego, dość wymownego. Otóż lew polskiej publicystyki historyczno-politycznej, Stanisław Cat-Mackiewicz, jeszcze po latach gotowy był napisać, omawiając zresztą wydarzenia grudnia roku 1922: „W Polsce […] użycie gwałtu, przemocy, użycie siły fizycznej wywołuje odrazę”.
Mit moralnej czystości
Po drugie, zabicie Narutowicza obala także inny, mniej uchwytny mit. Chodzi o mit moralnej czystości narodu po wyjściu ze stanu podległości.
Niejeden patriota na serio zakładał, że wraz z odzyskaniem niepodległości i nastaniem pokoju wreszcie ujawni się skrywany skarb moralny, czyli lepsza strona Polaków. Te marzenia bodaj najlepiej oddają słowa samego Józefa Piłsudskiego: „wiele z naszych wad niewoli natychmiast odpadnie i że wraz z odrodzeniem Polski odradzać się pocznie i dusza polska”.
W dwudziestoleciu niczego takiego nie udało się zaobserwować. I rzecz nie w tym, by kpić z czyjejkolwiek naiwności, ale w tym, że po rozbiorach fundamentalnie zmieniło się społeczeństwo i jego mentalność zbiorowa. Po 1918 roku trudno było to przyjąć do wiadomości. Marszałek Rataj mógł uspokajać się tym, jak na przykład w XVIII wieku próba porwania króla Stanisława Augusta Poniatowskiego zamieniła się w arcypolską farsę (i wszystko dobrze się skończyło). Prawda jednak była inna. Po trzecim rozbiorze w 1795 roku, nie od razu, ale stopniowo, w arsenale pytań politycznych, znalazło się realnie rozważane pytanie o sens zamordowania głowy państwa z punktu widzenia odzyskania niepodległości, czy też dokonania rewolucji społecznej.
Suwerenność posttraumatyczna
A w roku 1922 suwerenność była nerwowa, jeśli wręcz nie posttraumatyczna, nawet bardziej niż dziś. Dopiero co odzyskano niepodległość. Wojna o granice wschodnie zakończyła się wraz z pokojem ryskim. Jak się okazało, marzenia Piłsudskiego i innych o „czystej niepodległości”, były co najwyżej porozbiorowym bujaniem w obłokach, idealizmem na bardzo wysokim poziomie abstrakcji.
W praktyce, może nie dla wszystkich, ale jednak dla dostatecznie wielu Polaków, wolność we własnym państwie okazała się rozczarowaniem. Nie tak to sobie wyobrażali. Zresztą, jak wiadomo z rudymentarnej psychologii jednostki, życie marzeniami często bywa przyjemniejsze od ich realizacji. Nie musiało to oznaczać zupełnego załamania rąk. Przeciwnie, można było pytać o scenariusze polityczne na przyszłość, co udokumentował dwa lata po śmierci Narutowicza choćby Stefan Żeromski w „Przedwiośniu” (powieść wydana w 1924 roku).
Nerwowa suwerenność nie skłania do myślenia w kategoriach kompromisów. Przeciwnie, niejednego rodaka skłaniała do konstatacji, że przeciwnik polityczny to nie rywal z odmiennym programem, ale ktoś, kto wiedzie kraj do zguby, być może zdrajca, „nowy targowiczanin”.
W chwili, gdy ktoś do takich wniosków dochodził, owa zmiana słownika politycznego – i praktyki – w czasach rozbiorów dramatycznie nabierała na znaczeniu. Okazywało się, że ten, który obiektywnie jest takim samym rodakiem jak ja – subiektywnie, z racji „szkodliwych” poglądów może zostać fizycznie usunięty z tego świata. To właśnie zdarzyło się Narutowiczowi.
Prawdziwi polscy patrioci
Tragizm sytuacji rośnie, gdy zdamy sobie sprawę, że obaj, prezydent Narutowicz oraz jego morderca, malarz Niewiadomski, uważali się za prawdziwych polskich patriotów. Rzecz jasna, każdy na swój sposób wyobrażał sobie niepodległy kraj.
Tyle że ten ostatni uważał, że wyeliminowanie rodaka ze świata żywych było nie tylko politycznie dopuszczalne, ale i moralnie słuszne. O żadnym chrześcijańskim nadstawianiu drugiego policzka nie było w przypadku Niewiadomskiego mowy. Jakbyśmy powiedzieli dzisiejszym językiem, dysonans poznawczy był u malarza tak silny, że gotowy był na skrzywdzenie, czy wręcz, jak 16 grudnia 1922 roku, usunięcie ze świata innych osób, byle polska rzeczywistość zeszła się z jego dziecięcymi marzeniami z czasów niewoli, a przynajmniej ustało silne napięcie psychiczne.
Oto jak w warunkach odzyskanej niepodległości odkrywa się odmienne wrażliwości polityczne, na własne oczy obserwuje ich konsekwencje i wykazuje skłonność do opisywania nie różnorodności postaw, ale metafory „dwóch Polsk”.
Pisarka Maria Dąbrowska zanotowała pod wpływem wiadomości o śmierci Narutowicza: „Wówczas […] zrodziły się we mnie dwa poczucia, z którymi w sobie walczyłam ale które, niestety, aż po dziś dzień wciąż wzmacniam i potwierdzam. Jednym z nich było wstrząsające odkrycie, że naród nasz składa się z dwóch narodów, które język ust mają wspólny, ale nie język ducha. Drugim była tajemna trwoga, […] że ta zbrodnia u progu niepodległości na majestacie Rzeczypospolitej popełniona, będzie się okrutnie mścić w przyszłości, […] że za tę rozlaną krew najniewinniejszego wówczas Polaka lać się może kiedyś krew mnóstwa niewinnych Polaków” [M. Dąbrowska, „Dzienniki 1914–1945”, tom 1, s. 383].
Lekcja polskiego szału
Kolejny powód, dla którego warto dziś analizować zabójstwo Narutowicza, przerzuca most pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Wybory pierwszego prezydenta w historii Polski to czas istnego zbiorowego amoku. Tragiczne wypadki sprzed stu lat opisywano wielokrotnie i w najdrobniejszych szczegółach. Dlatego przypomnijmy tylko garść niezbędnych informacji dla naświetlenia drugiej sprawy: medialnego rozpętania zbiorowego szaleństwa i tkwienia we własnych bańkach medialnych.
Po zawarciu Traktatu ryskiego [1921] z Sowietami można było wreszcie zająć się sprawami krajowymi. W listopadzie 1922 roku wybrano Sejm i Senat. Obie izby razem, jako Zgromadzenie Narodowe, miały 9 grudnia wybrać prezydenta i powaga chwili rosła tym bardziej, iż podobne wydarzenie nie miało miejsca od czasów elekcji w I Rzeczypospolitej. Patos Historii mieszał się z prozą życia i ludzkimi słabościami.
Najważniejszą postacią w kraju był oczywiście Józef Piłsudski, opromieniony niedawnymi sukcesami militarnymi. Pokaźny rząd dusz dzierżył jednak także jego zajadły konkurent, Roman Dmowski, ideolog narodowej demokracji. Żaden z nich nie zdecydował się na kandydowanie. Szerzej nieznany Narutowicz mógł zostać prezydentem, bo ówczesne primadonny polityczne nie podjęły się tego zadania.
Każdy z nich miał swoje racje, jednak skłania to do zastanowienia nad zasadniczym problemem ze skutecznym przywództwem w Polsce, z chęcią do pociągania za sznurki z tylnego siedzenia. W 1922 roku najważniejsze politycznie osoby w kraju uchyliły się od legalnego objęcia urzędu głowy państwa. Narutowicz został prezydentem, również dlatego, że był spoza krajowych układów (niemal całe dorosłe życie w Szwajcarii). I również zginął, bo był spoza tychże krajowych układów.
Wybory parlamentarne wygrała prawica narodowa, jednak nie dość wysoko, by obrać głowę państwa. W połączonych izbach nie miała większości, obstawiła nietrafionego kandydata – i przegrała ze zmontowaną koalicją zwolenników Narutowicza.
Wtedy prawica zawyła z rozpaczy: wybór może był legalny, ale moralnie niedopuszczalny.
Polskie szaleństwo zbiorowe wylewało się z prawicowej prasy i na ulicach. Upajano się wyzwiskami i licytacją na to, kto jest bardziej „nasz”, a kto nie. W niesławnym artykule z „Rzeczpospolitej”, gwiazda pióra prawicy, Stanisław Stroński pisał o Narutowiczu jako o „zawadzie” (w domyśle „do usunięcia”), jednak nie mniej wymowny był fragment o „klocu nieczułym, ociężałym, nieruchawym, tępym” – ewidentnie w odniesieniu do naukowca, profesora w katedrze budownictwa wodnego w Eidgenössische Technische Hochschule Zürich (ETHZ), czyli na prestiżowej Politechnice Federalnej w Zurychu.
Prawda nie miała żadnego znaczenia. Nie o nią w tym amoku politycznym chodziło, a fake newsy to nie jest specjalność czasów Twittera. Tym sposobem Narutowicz, szlachcic ze Żmudzi, ceniony inżynier wspierający niepodległościowe inicjatywy, uznany minister w rządach polskich po 1918 roku, niespodziewanie okazał się jeszcze: „obcym”, „nie-Polakiem”, „Żydem” i tak dalej, wulgaryzmów też nie brakowało.
Nienawiść skierowano przeciwko awatarowi, osobie wyobrażonej, komuś, kim Narutowicz w ogóle nie był i – uwaga – wcale nie było to działanie nieuświadomione. Przeciwnie, jeden z bardziej umiarkowanych endeków, profesor Stanisław Głąbiński, zupełnie otwarcie wyjaśniał samemu Narutowiczowi, że w zasadzie nie o niego tutaj chodzi.
Jak miał powiedzieć: „Wzburzenie społeczeństwa i protesty przeciw wyborowi jego nie są zwrócone przeciw jego osobie, ale przeciw złamaniu zasady przez większość Sejmu, że głowy państwa w Polsce nie wolno wybierać przeciw większości polskiej głosami Żydów i mniejszości narodowych” [cytat za: J. Pajewski, W. Łazuga, „Gabriel Narutowicz. Pierwszy prezydent Rzeczypospolitej”, s. 164].
Na ulicach warszawskich odbywały się regularne bijatyki, ginęli ludzie, naruszano nietykalność posłów i senatorów. Policjanci odwracali głowy, antysemityzm hulał. W poniedziałek, 11 grudnia 1922, był dzień zaprzysiężenia. Narutowicz jechał powozem Alejami Ujazdowskimi, a tłum obrzucał jego i towarzyszącego mu hrabiego Przeździeckiego kamieniami i brudnym śniegiem.
Nie jest tak, że nie ostrzegano Narutowicza przed wybuchem przemocy w Warszawie. Tyle że na swój sposób pierwszy prezydent był także patriotą „szalonym”, wbrew ostrzeżeniom, decydował się na ewidentne narażanie własnej osoby: otwarty powóz zamiast opancerzonego auta, rezygnację z nadzwyczajnych środków ostrożności, brak policji w Zachęcie.
Nie ma co szukać w tym winy Narutowicza. Raczej oddaje to klimat czasów, wyobrażeń jego i wielu innych osób o tym, jak powinien zachowywać się mąż stanu odrodzonej Polski. Z relacji zresztą wynika jasno, że prezydent prezentował ową postawę świadomie. Jego misją w grudniu 1922 było przeciwstawić się godnie przemocy mas, nie dać się rozwydrzonemu tłumowi – po to, aby po rozbiorach odbudować szacunek do Rzeczypospolitej.
Głową odrodzonego państwa Narutowicz był pięć dni. Ofiara sprzecznych wyobrażeń czasów podległości na temat niepodległego kraju. Po latach ludzie tacy, jak Stroński żałowali tego, co napisali w grudniu 1922.
Zabici po obu stronach politycznego sporu
Historia, jak wiadomo, uczy, że niczego nie uczy. A jednak od śmierci Narutowicza, zamiast przekonania o tym, że naszym liderom nic nie grozi, raczej powinniśmy przyjmować domniemanie, że rozpętanie polaryzacji bez jakiegokolwiek umiaru w słowach może dotrzeć do uszu jakiegoś nowego Niewiadomskiego. W szkołach zamiast sloganów o wielkich Polakach powinno się raczej analizować przebieg wypadków od 9 do 16 grudnia 1922, jak – dzień po dniu – pod wpływem mediów rosła radykalizacja, jak działała psychologia tłumu, kto ponosił odpowiedzialność bezpośrednią i pośrednią.
W październiku 2010 roku do biura poselskiego Prawa i Sprawiedliwości wkroczył starszy mężczyzna, uzbrojony w nóż i broń palną. „Nie ma Kaczyńskiego, to wy poniesiecie odpowiedzialność” – krzyknął i oddał kilka strzałów do zgromadzonych tam ludzi. Od kul zamachowca zginął 62-letni Marek Rosiak, mąż byłej wiceprezydent Łodzi, asystent europosła PiS-u, Janusza Wojciechowskiego. Na miejscu raniony nożem został asystent innego posła.
14 stycznia 2019 roku podczas finału WOŚP zadźgano nożem prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza, na którego od dłuższego czasu prowadzona była medialna nagonka. Fakt, że na scenie zbierano pieniądze na chore dzieci, nie powstrzymał mordercy. Okoliczności zbrodni były koszmarne. Profesor Andrzej Friszke słusznie wtedy na antenie TVN zwracał uwagę na paralele z II RP. Powtórzył później melancholijnie w wywiadzie-rzece, że „trudno było nie myśleć o losie Gabriela Narutowicza”.
Mało kto pamięta, że również w III RP delegitymizowano wybory, na przykład w 1995 roku wybór prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Imponująco jest w tym miejscu przypomnieć ówczesne słowa zdecydowanie antykomunistycznie nastawionego Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Będąc cokolwiek niedobrej opinii o Kwaśniewskim, stwierdzał w „Dzienniku pisanym nocą”, że próby podważania wyborów są niebezpieczne – właśnie, gdy pamięta się o wydarzeniach roku 1922.
Świetny pisarz wyjaśniał: „stoję mocno na stanowisku, że wybór Kwaśniewskiego jest prawomocny. Wszelkie próby podważania go, i sprowokowania nowych wyborów, narażają na niebezpieczeństwo nasze państwo, naszą młodą niepodległość, prowadzą w prostej linii do rozkołysania nastrojów, wywołując z przeszłości upiorny cień zabójstwa Narutowicza”.
I dodawał, że po drugiej wojnie światowej na emigracji w Londynie często spotykał Stanisława Strońskiego, który, jak widzieliśmy, w 1922 roku na łamach „Rzeczpospolitej” rozhuśtał kampanię medialną przeciwko „zawadzie”. Stroński miał oświadczyć któregoś dnia: „Ten grzech nie będzie mi odpuszczony nawet na Sądzie Ostatecznym”.
Cóż można innego na zakończenie napisać niż to, że nasi politycy, publicyści i obywatele w mediach społecznościowych mogliby niekiedy schować język za zębami. W końcu przed nami jeszcze niejedne wybory.