Grafika przedstawia okładkę powieści „Służący i służąca” Ivy Compton-Burnett

– […] I wtedy przypomniałem sobie, że jesteście moimi synami i zawdzięczacie mi życie. Chłopcy poczuli, że jest to ostatnia rzecz, za którą powinni być wdzięczni ojcu.

„Służący i służąca”, przekład Marcina Szustera, s. 306

 

Brytyjska powieściopisarka Ivy Compton-Burnett (1884–1969) nie należy do wielkich sław literatury zeszłowiecznej i nie cieszy się szerokim zainteresowaniem kręgów czytelniczych, ale ci, którzy znają jej książki, cenią wysoko i twórczość, i autorkę. Powieści Compton-Burnett nie są przystępne w lekturze. Składają się niemal wyłącznie z dialogów. Narrator albo jest nieobecny, albo ogranicza się do protokolarnych lub ironicznych opisów postaci, opisów przypominających bardziej didaskalia niż prozę. Są to właściwie utwory dramatyczne przebrane za powieści, brak im tylko wskazówek inscenizacyjnych, spisu postaci oraz podziału na akty i sceny. Już choćby ta cecha prozy Compton-Burnett może zdezorientować albo nawet odstręczyć nieprzygotowanego czytelnika.

Jeśli jednak przejdzie nad nią do porządku, jego głównym zadaniem będzie wczytywanie się w słowa wymawiane przez postacie powieściowe i wyławianie znaczeń tych słów oraz ich wzajemnych powiązań, z których będzie mógł następnie dedukować, jakie relacje zachodzą między postaciami. 

A nie będzie to proste zadanie, ponieważ wypowiedzi najważniejsze dla fabuł tej autorki, kluczowe dla zrozumienia sytuacji i problemów jej bohaterów i bohaterek, padają niemal niepostrzeżenie w wartkich potokach ugrzecznionej salonowej mowy-trawy stylizowanej w dodatku na koturnowe kwestie podobne trochę do klasycystycznych recytacji. Co gorsza, fundamentalną zasadą retoryczną wszystkich mówiących postaci, niezależnie od ich pozycji i wykształcenia, jest wielowarstwowa, wszechogarniająca ironia przechodząca często na poziom sarkazmu lub nawet drwiny. Czytając Compton-Burnett, ani przez chwilę nie można ulegać przekonaniu, że słowa postaci znaczą tylko to, co wyraża ich forma leksykalna, tym bardziej, że często nie wyraża ona niczego konkretnego. Przysłuchujemy się tu prawdziwym salonowcom, którzy umieją wypowiedzieć komplement w postaci niemal obraźliwej dla adresata (ale zdarza im się to nieczęsto), a znów ciężką obelgę – jako wyrafinowaną grzeczność, za którą rozmówca można tylko podziękować (i to lubią znacznie bardziej). Zaprawdę, niedzisiejszy to świat.

Świat ten trochę przypomina serial „Sukcesja”, ale jest to „Sukcesja” hipotetyczna, taka, w której bohaterowie nie używają w ogóle wulgaryzmów i zwracają się do siebie wyłącznie w doskonale wystylizowanej angielszczyźnie klas wyższych. Każdy, kto widział prawdziwą „Sukcesję”, wie, że coś takiego dla jej bohaterów byłoby niemożliwe, przedkładali oni bowiem zazwyczaj szczerość nad grzeczność. Krótko mówiąc, osoby nielubiące sztampy towarzyskiej i etykietalnej sztywności form życia rodzinnego cisną Ivy Compton-Burnett do kąta po pierwszych paru stronach. A szkoda, bo pod warstwą werbalnej drętwoty skryła ona w swoich powieściach głębokie pokłady sensu.

„Służący i służąca” to czwarta przełożona na naszą mowę powieść Compton-Burnett spośród dziewiętnastu [1], które napisała. Poprzednimi były: „Teraźniejszość i przeszłość” [seria Nike, 1972], „Więcej pań niż panów” [seria Nike, 1976, obie w przekładzie Bronisławy Bałutowej, która poświęciła też ich autorce jedyną polskojęzyczną monografię krytyczną] oraz „Dom i jego głowa” [seria Nowy Kanon, 2014, przekład Jolanty Kozak]. Żadna z nich nie wzbudziła szerszego oddźwięku ani u czytelników, ani u krytyków i recenzentów. Koturnowe dialogi wiedzione przez setki stron przez upozowane, raz jak gdyby mizdrzące się do siebie, to znów boczące się na siebie postacie, atmosfera przygniatającej sztuczności i nieszczerości, wreszcie nieprzyjemny nastrój, jaki podminowuje niemal wszystkie sytuacje w tych fabułach – nie do końca wyraźny, nieokreślony, ale bardzo uporczywy – wszystko to nie sprzyja poczytności tej osobliwej, jedynej w swoim rodzaju prozy, która ma pewne powinowactwa z twórczością Oscara Wilde’a i Ronalda Firbanka, przekazuje jednak znaczenia dużo cięższego kalibru.

Ivy Compton-Burnett twierdziła, że w jej życiu nie było żadnych istotnych wydarzeń. Ale ta uporządkowana egzystencja osadzona była w dość nietypowym kontekście. Pisarka miała jedenaścioro rodzeństwa – żadne z tego tuzina nie miało dzieci, a żadna z jej siedmiu sióstr nie wyszła za mąż, dwie z nich popełniły natomiast wspólne samobójstwo. Ona sama spędziła większość dorosłego życia, mieszkając z renomowaną londyńską dekoratorką wnętrz, Margaret Jourdain. Nikt nigdy nie dowiedział się, czy była to relacja dwóch singielek-kumpelek, romantyczna czuła kobieca przyjaźń, czy związek lesbijski.

Cechą szczególną wielu powieści Compton-Burnett jest obecność bardzo nieprzyjemnego, opryskliwego, sarkastycznego mężczyzny, który zazwyczaj dominuje nad swoim otoczeniem jako pan domu i głowa rodziny, nawet wtedy, kiedy jego uprawnienia do przewodniej roli są wątpliwe (ponieważ na przykład traci płynność finansową przy zarządzaniu majątkiem albo opiera swoje rządy na posagu żony). Mężczyzna ten z reguły terroryzuje swoje otoczenie, stosując bogaty wachlarz szantaży emocjonalnych, kpin i drwin, pouczeń i strofowań, a także zachowań kwalifikowanych obecnie jako „pasywna agresja”. Nie powiedziałem dotychczas, że wszystkie powieści tej autorki rozgrywają się pod koniec epoki wiktoriańskiej i w epoce edwardiańskiej (ok. 1890–1910), czyli w okresie poprzedzającym czas ich powstawania, i w wyższych warstwach społecznych – jest to widoczne, chociaż nie padają żadne konkretne określenia miejsc czy chwil czasu. Zatem owi abuzywni mężczyźni mają do swojej dyspozycji całkiem spore grupy podlegających im osób, ponieważ oprócz żon i dzieci otaczają ich też kuzyni-rezydenci oraz służba. Nadto świadkami wydarzeń rozgrywających się w ich zasobnych i przestronnych z reguły domach są sąsiedzi i znajomi rodziny.

W takich dekoracjach Ivy Compton-Burnett umieszcza swoje ciche golgoty rodzinne. Bo tak można bez przesady określić zasadniczą treść jej powieści, mocno się pod tym względem różniących od popisów ulotnej salonowej konwersacji, z jakich słynął Wilde, a tym bardziej – od uroczo nonsensownej paplaniny Firbanka. Ci dwaj giganci dandyzmu interesowali się głównie odklejaniem słów od rzeczywistości. Ich koleżanka po piórze zajęta była natomiast ukazywaniem władzy, jaką słowa mają nad rzeczywistością, nawet jeśli są podobnie (pozornie) od niej odklejone.

Drobne epizody markowane kolejnymi grzecznymi wypowiedziami, niemal niedostrzegalne dla osób z zewnątrz i dla mniej spostrzegawczych czytelników, stanowią w jej powieściach odpowiednik masy krytycznej potrzebnej do zainicjowania katastrofalnych reakcji łańcuchowych. Krucha, wciąż podminowana równowaga domowa pęka, rozpada się do postaci niepowstrzymanego kryzysu, który kulminuje niekiedy czyimś zgonem lub dramatyczną odmianą losu rodziny, kiedy indziej zaś zanika, po czym rodzina powraca do status quo ante. Powieści te są wypełnione przemocą domową, której jedynym narzędziem pozostają słowa – i to słowa niemal zawsze bardzo eleganckie. Raz jeszcze powiem, że dla mniej uważnych odbiorców dzieła tej pisarki mogą być tylko nudnawymi obrazkami obyczajowymi z życia późnowiktoriańskiej burżuazji. Nie ma tam przemocy fizycznej ani nawet wyraźnie wyartykułowanej przemocy psychicznej, nikt nie wykonuje choćby gwałtownych gestów – a jednak wiele postaci wykreowanych przez tę pisarkę załamuje się pod ciężarem swojego losu.

Powieści Compton-Burnett rozgrywają się w ściśle zamkniętych, klaustrofobicznych wnętrzach, nie ma w nich prawie wcale scen plenerowych. Świat jej bohaterów i bohaterek cierpiących pod jarzmem domowych tyranów jest dokładnie odizolowany od wpływów z zewnątrz. Tak wygląda rzeczywistość chylącego się powoli ku upadkowi mieszczaństwa, spętanego skostniałymi normami towarzyskimi i społecznymi, nękanego narastającymi stłumieniami i wyparciami, które wkrótce zacznie rozpoznawać doktor Freud. Rzeczywistość, w której można umrzeć albo oszaleć ze zgryzoty, mimo że nie usłyszy się nawet podniesionego tonu, nie mówiąc o awanturze czy aktach fizycznej przemocy. Aby wykończyć drugiego człowieka psychicznie, nie trzeba bowiem urządzać mu krwawych jatek – dla osoby uzdolnionej w tym kierunku wystarczy, że będzie przez długi czas mówić swojej ofierze cichym łagodnym głosem uprzejme pozornie słowa, które ranić będą jej umysł nie mniej niż ciosy ostrym narzędziem raniłyby ciało.

To bardzo ciekawe i jeszcze bardziej smutne, że po całym stuleciu wyzwalania się ze społecznych opresji, jakie relacjonowała w swoich powieściach Ivy Compton-Burnett, znajdujemy się niemal w tym samym punkcie, co jej bohaterowie. Nas też nękają nierówności, frustracje, stłumienia i wyparcia, tylko nieco inaczej rozłożone. My też mamy bogate zasoby słów działających jak ostre narzędzia. Wciąż i wciąż coś jest z nami nie tak.

Przypisy:

[1] Pomijam tu debiutancką powieść młodzieńczą, którą autorka odrzuciła potem z dorobku. Ciekawostką jest, że tytuły wszystkich jej utworów z wyjątkiem jednego mają dwuczłonową postać „x and y”.

 

Książka:

Ivy Compton-Burnett, „Służący i służąca”, przekład i posłowie Marcin Szuster, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, seria Proza światowa.