To, że mimo wojny w Ukrainie minister państwa NATO w ogóle chciał się spotkać ze swym rosyjskim odpowiednikiem, zdumiewa. Gotowość syryjskiego ministra mniej dziwi, skoro on i Szojgu grają w tej samej lidze – i to razem, bo Moskwa zbrojnie wspiera Damaszek, a liczba ofiar syryjskiej wojny domowej już dawno przekroczyła 600 tysięcy.
Zdumiewa również to, że do spotkania szefów resortów obrony obu graniczących ze sobą państw mogło dojść: 11 lat temu, gdy wybuchła wojna domowa, Ankara zerwała z Damaszkiem stosunki dyplomatyczne i postawiła sobie za cel obalenie syryjskiego reżimu. Odtąd aktywnie wspiera zbrojną opozycję antyreżimową i okupuje, po dwóch inwazjach, prawie 9 tysięcy kilometrów kwadratowych terytorium na północy Syrii.
Trudno sobie też wyobrazić ich współpracę w zwalczaniu „organizacji ekstremistycznych”, skoro prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan publicznie nazywał swego syryjskiego odpowiednika, Baszira al-Assada, „terrorystą”, ten zaś rewanżował mu się, określając go mianem „złodzieja syryjskiej ziemi”.
Odwilż między dyktatorami
A jednak moskiewski szczyt to jedynie kontynuacja wcześniejszego spotkania szefów wywiadów, także pod rosyjskimi auspicjami, i rozmów, które odbyli szefowie obu MSZ-ów przy okazji belgradzkiego szczytu państw niezaangażowanych w 2021 roku. Od kilku miesięcy Erdoğan chwali wyniki tych spotkań i stwierdza, że spotkanie z Assadem także wchodziłoby w grę.
Po tym, jak spotkał się z w listopadzie z egipskim prezydentem Abdelem Fattahem al-Sisim, choć wcześniej się zarzekał, że „nie uściśnie nigdy ręki zamachowca”, turecki prezydent oznajmił, że „sprawy mogłyby ruszyć naprzód także i w Syrii”, bo „w polityce nie ma miejsca na resentymenty”.
Nie jest jasne, czy Sisi docenił to porównanie z nieporównanie jednak od niego bardziej krwawym dyktatorem, ale za to Assad najwyraźniej w kwestii resentymentów ma inne zdanie: nadal odmawia spotkania z Erdoğanem, „dopóki Turcja okupuje choć piędź syryjskiej ziemi”. W ogóle cała turecko-syryjska odwilż jest dość jednostronna i zbiera oklaski głównie w Moskwie i Ankarze. Damaszek zachowuje wyniosłe milczenie, choć to na pozór Assadowi powinno najbardziej zależeć na przełamaniu międzynarodowego bojkotu, jaki go za rzeź współobywateli dotknął.
Interes Moskwy jest jasny: ewentualny przełom pokazałby Erdoğanowi, który niedawno jeszcze roił o mediacji między Moskwą o Kijowem, kto tu może komu co mediować. Zarazem sukces odwilży jeszcze bardziej związałby z Moskwą i natowską Turcję, i Assada, który coraz bardziej pokazuje, że jest niezadowolonym wasalem.
To wprawdzie dzięki rosyjskiemu lotnictwu (i irańskim wojskom) udało mu się odwojować 70 procent kraju, ale odkąd zaczęła się wojna w Ukrainie, Moskwa wycofała z Syrii część swych sił i wyraźnie uznała ten konflikt za drugorzędny – Assad zaś chciałby, żeby Rosjanie odbili mu resztę kraju.
Syryjscy uchodźcy w potrzasku
Także i „złodziejowi” Erdoğanowi bardzo zależy na spotkaniu z „terrorystą Assadem”: za pół roku są wybory, a taki szczyt oznaczałby, że niemal 4 miliony uchodźców syryjskich, którzy znaleźli schronienie w Turcji, będą mogły wrócić do domu, czy tego chcą, czy nie.
Wprawdzie wydawać by się mogło, że szczyt z szefem reżimu, którego przysięgło się obalić, można by użyć przeciwko prezydentowi. Jednak w kraju, gdzie mnożą się akty przemocy przeciwko Syryjczykom, także i opozycja chce ich deportować, a tym, co było 11 lat temu, mało kto się już przejmuje.
Sami uchodźcy nie chcą wracać do zrujnowanego i rządzonego przez oprawców kraju (w ramach „dobrowolnych” powrotów przeniosło się ich do okupowanej przez Turcję części Syrii w dwa lata jedynie 20 tysięcy). I Assad też nie jest skory ich przyjmować: wyjechali potencjalni przeciwnicy, których nie trzeba się już obawiać, a utrzymać ich i tak nie ma jak.
Kurdowie znów przegrani
Głównymi jednak przegranymi zbliżenia byliby syryjscy Kurdowie z YPG. Traktowani, ze względu na krwawą wojnę, jaką Turcja toczy ze swoimi Kurdami, jako wróg śmiertelny przez Ankarę, wywalczyli sobie, balansując między reżimem a opozycją, pewną autonomię. Trzecia turecka inwazja, którą Erdoğan zapowiedział w listopadzie, po zamachu terrorystycznym w Stambule, który Turcja bez dowodów przypisała YPG, zniszczyła by tej autonomii resztki, a YPG raczej oddałyby się pod władzę reżimu.
Takiego sojuszu, który utrudniłby walki, Erdoğan usiłuje uniknąć, tłumacząc Damaszkowi, że Kurdów dostanie i tak, bo nie będą mieli gdzie się zwrócić. Stany Zjednoczone, ich sojusznik z czasów wojny z ISIS, zdradziły ich już podczas drugiej tureckiej inwazji, gdy prezydent Donald Trump nakazał wycofanie amerykańskich oddziałów wspólnie dotąd z Kurdami walczących z islamistami.
Rosjanie, kolejny życzliwy rozmówca, właśnie ich zdradzają, forsując turecko-syryjskie zbliżenie. Nadal są jedyną siłą walczącą z odradzającą się ISIS, która odetchnie, jeśli do zbliżenia dojdzie – nawet jeśli Turcy, w jego ramach, wstrzymają pomoc dla walczącego z reżimem jej odłamu z HTS.
Przegranymi będą więc też Amerykanie, którzy utracą jedynego sojusznika w walce z islamistami. Zresztą już teraz Ankara rozmawia o ewentualnym wstrzymaniu trzeciej inwazji, którą zapowiedziała, lecz do której się nie pali, z Moskwą, a nie z Waszyngtonem, choć obie stolice zgłosiły obiekcje.
Przegrane będą też resztki walczącej jeszcze syryjskiej opozycji – i demokratyczna opozycja w Turcji, jeśli Erdoğan, dzięki perspektywie deportacji Syryjczyków, wygra wybory.
Złodziej z terrorystą przy wspólnym stole
Trudno więc się dziwić, że Turcja prze do porozumienia, a Rosja jej błogosławi. Ale Assad, który swą opozycję niemal już pokonał i którego znów zaczęto przyjmować na niektórych arabskich salonach, uważa, że wszystko, co może Turcja mu obiecać, dostanie i tak, gdy rosyjskie bombowce wywalcza mu całkowite zwycięstwo.
A jak nie, to wymusi te ustępstwa, wypędzając do Turcji jeszcze z kilka milionów ludzi. Wystarczy poczekać. A wówczas, jak złodziej odda, co ukradł, i przeprosi go za „terrorystę”, będzie nawet mógł usiąść z nim do stołu.