Colm Tóibín jest powieściopisarzem, który honoruje swoich ulubionych poprzedników, pisząc o nich powieści. W 2004 roku wydał „Mistrza”, powieść relacjonującą szereg epizodów z życia Henry Jamesa. Natomiast bohaterem jego najnowszego utworu jest Tomasz Mann i ten wybór, choć zapewne również podyktowany głęboką więzią osobistą autora/autora wobec autora/bohatera, jest problematyczny. O ile bowiem Henry James przeżywa od końca ubiegłego wieku drugie życie, zarówno wśród krytyków, jak i czytelników (a zwłaszcza widzów licznych ekranizacji jego utworów), o tyle Mann znajduje się obecnie w literackim czyśćcu i nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle z niego powróci. Szanuje się go, lecz konwencjonalnie i z daleka, jego twórczość z reguły słabo się sprawdza na ekranie. Żadna z filmowych wersji „Buddenbrooków” i „Czarodziejskiej góry” nie weszła powyżej poziomu poprawnej przeciętności, a „Śmierć w Wenecji” Viscontiego jest wyjątkiem od tej reguły, też zresztą niebezdyskusyjnym, ponieważ niektórzy uznają ten film za szczyt kiczu i krindżu. Modernistyczny konflikt wyobcowanej utalentowanej jednostki z konformistycznym społeczeństwem, który był osią konceptualną jego prozy, jest obecnie zamkniętym rozdziałem historii naszej cywilizacji i nieprędko otworzy się ponownie. Przeprowadzona przez niego dyskusja dotycząca stanu cywilizacji zachodniej z początku XX wieku zaczyna być dla naszej doby niemal równie odległa, jak spory intelektualne z wcześniejszych epok. Jej szczegóły rozumieją już głównie specjaliści.
Zatem „Czarodziej” (w oryginale „The Magician”) jest w dużej mierze głosem posłanym w próżnię. Coraz mniej liczni znawcy życia i twórczości Manna przeczytają go, konfrontując zawartość z ustaleniami biografów i stwierdzą, że – pominąwszy szereg raczej wątpliwych (również pod względem tak zwanego smaku) spekulacji na temat młodzieńczych doświadczeń erotycznych autora „Czarodziejskiej góry” – Tóibín odwzorował akademicką wiedzę na jego temat skrupulatnie i sumiennie. Dla osób nieznających tej postaci i jej spraw powieść będzie natomiast jeszcze jedną, niewyróżniającą się niczym szczególnym na tle setek innych, powieścią obyczajową, której bohaterem jest niemiecki pisarz z XX wieku żyjący w otoczeniu mocno dysfunkcjonalnej rodziny i poddawany presji wydarzeń historycznych.
Istnieje zresztą polska książka o takim samym tytule i o tym samym człowieku. To biografia Manna napisana przez Marię Kurecką, tłumaczkę (wraz z Witoldem Wirpszą) „Doktora Faustusa”. Jest to również tytuł jednej z najważniejszych w ogóle, źródłowych biografii Manna, którą napisał Peter de Mendelssohn. Co prawda wydał jedynie pierwszy tom, w którym doprowadził narrację tylko do 1914 roku czyli do połowy żywota swojego bohatera, ale i tak zajęło mu to przeszło tysiąc stron. „Czarodziejem” [Der Zauberer] nazywali Manna bliscy, chociaż nazywali go też „Sarna” ze względu na nadwrażliwość emocjonalną. Cokolwiek sądzić dziś o jego twórczości, pewne jest, że atencjusze z mediów społecznościowych mogliby się od niego wiele nauczyć – Mann posiadł bowiem sekret przyciągania cudzej uwagi w niewiarygodnie wysokiej skali. Jak widać, przyciąga ją gdzieniegdzie nadal, niemal siedem dekad po swojej śmierci.
Odtworzenie prozy Henry’ego Jamesa w „Mistrzu” udało się Tóibínowi znakomicie – choć uchodzi ona za trudną i zawikłaną – natomiast pastiszowanie pozornie prostej, realistycznej prozy młodego Manna z epoki „Buddenbrooków” (bo to ten utwór jest wyraźnie punktem odniesienia dla stylistyki „Czarodzieja”) dało rezultat dość problematyczny. „Czarodziej” jest bowiem jedynie vie romancée, powieścią do złudzenia przypominającą zeszłowieczne produkcje wytwarzane w obrębie tego gatunku przez André Maurois, Stefana Zweiga, Antoninę Vallentin czy Irvinga Stone’a. Używa się przy takiej robocie solidnej bazy faktograficznej ustalonej przez biografów i historyków, doprawia się ją fikcyjnymi dialogami, monologami wewnętrznymi i sytuacjami fabularnymi o wysokim stopniu prawdopodobieństwa, wyznacza dominanty biograficzne i narracyjne – i produkt gotowy. Jest to jednak produkt często sztuczny i nieprzekonujący, postacie sprawiają wrażenie papierowych sylwetek albo kukiełek w teatrze lalek, w najlepszym razie – drętwych aktorów wypowiadających do siebie kwestie z promptera. Niewiele fabularyzowanych biografii staje się autonomicznymi dziełami literackimi. Tóibínowi udała się ta sztuka chyba połowicznie. Jego Tomasz Mann jako dziecko i młodzieniec jest (przynajmniej zdaniem niżej podpisanego) kompletnie papierowy, natomiast dalsze partie powieści, kiedy otacza go jego niezwykła rodzina, a jego losy komplikują się pod presją historii, są znacznie bardziej przekonujące.
Rzuca się tam w oczy jednoznacznie pozytywny stosunek Tóibína do Manna. Trafnie ukazane jest napięcie między zarzutami wobec Manna wysuwanymi przez członków rodziny i opinię publiczną odnośnie do jego oportunistycznej, lawiranckiej postawy politycznej a faktem, że był on tej rodziny jedynym żywicielem, zaś koszty kolejnych przeprowadzek na emigracji (Szwajcaria, wschodnie wybrzeże USA, zachodnie wybrzeże USA, ponownie Szwajcaria) i życia na obczyźnie musiały być olbrzymie. To trochę przypomina sytuację finansowo-rodzinną Jarosława Iwaszkiewicza, który wprawdzie mieszkał ponad pół wieku w jednym miejscu i we własnym kraju, ale miejsce to – rozległe i zamieszkane przez gromadę krewnych i familiantów – również zależało materialnie wyłącznie od gospodarza, który z tego między innymi powodu nie mógł sobie pozwalać na zbyt ryzykowne gry z władzą polityczną. Ale Tóibín całkowicie przemilcza fakty (zapisane skądinąd w mnóstwie wspomnień i świadectw z pierwszych rąk, które musiał znać) dotyczące niemiłych stron osobowości Manna – jego wybujałej pychy, arogancji intelektualnej, małostkowości, tyranii rodzinnej. W oczach Tóibína Mann jest przede wszystkim człowiekiem osamotnionym wśród tłumu i przez całe życie cierpiącym katusze skrywanych pragnień. Mogło tak być, ale nie mniej pewne jest, że był on też człowiekiem umiejącym urządzić sobie życie pod względem materialnym tak komfortowo i wygodnie, jak mało który z jego bliźnich.
Niezbyt gustowne, jak już tu wspomniano, wydają się spekulacje fabularne Tóibína odnoszące się do życia intymnego autora „Czarodziejskiej góry”. Rodzina Mannów zbudowała za życia swojego naczelnika rozległą wioskę potiomkinowską przedstawiającą jego egzystencję jako plakat do podziwiania przez gawiedź intelektualną. Pod koniec XX wieku wioska ta rozpadła się pod naporem wnikliwej, często wręcz wścibskiej ciekawości biografów i krytyków, którzy pragnęli dowiedzieć się, jak naprawdę wyglądało życie prywatne największego giganta niemieckiego modernizmu i jego najbliższych. Kiedy szczegóły tego życia wyszły na jaw, okazało się, że Mann prowadził w swojej twórczości bardzo nieuczciwą grę. Balzak, Zola, Dickens, Conrad, Tołstoj, nawet Flaubert, pisali o różnorodnych sprawach natury ogólnej, chociaż tematykę i styl dobierali wedle osobistych preferencji. Mann od pierwszych nowelek po ostatnie opowiadania pisał niemal wyłącznie o sobie, o swoich obsesjach, pragnieniach i lękach. Całą treść swojej kultury i cywilizacji podporządkował zademonstrowaniu własnego „ja”, które bardzo umiejętnie w tej treści rozmywał, kamuflował i przebierał, puszczając, zwłaszcza pod koniec życia, oczka do publiczności, ale nigdy nie tak wyraźnie, aby ta mogła go na czymkolwiek przyłapać in flagranti. Rozmach tej gry mógłby zawstydzić Gombrowicza.
Z niej właśnie wynika (albo wynikała) główna siła jego twórczości, podminowanej czymś bardzo silnym, a niewidocznym dla nikogo poza wtajemniczonymi. Proza obyczajowa Manna pozbawiona skryto-jawnego ducha autora okazuje się wydmuszką. Obraz jego życia pod piórem Tóibína przypomina więc nie tyle „Buddenbrooków”, ile raczej „Dynastię” i to wypada wskazać jako największą słabość „Czarodzieja”.
Wracając zaś do mannowskich gier, jedną z bardziej intrygujących zagadek osobowości tego pisarza jest widoczny w zachowanych partiach jego dzienników przymus zapisywania wszystkiego, co wypełniało jego świadomość – łącznie z erotycznymi pobudzeniami, jakich doznawał na widok ciała własnego nieletniego syna (ten zapis często przywołuje się dla zobrazowania perwersji i obłudy „geniusza”). Czy był to rodzaj autoterapii mającej dać mu wytchnienie po wyczerpującym zwodzeniu osób trzecich, lub może odruch podobny do tego, który w micie greckim kazał balwierzowi króla Midasa wyszeptać do traw nadrzecznych, że król ma ośle uszy? Czy Mann z jakiegoś powodu musiał wypowiedzieć nawet takie poruszenia swojej świadomości na zewnątrz, choćby własnemu dziennikowi?
Tóibín próbuje odtworzyć napięcie nerwowe pisarza dowiadującego się, że walizka z jego dziennikami, wyniesiona wprawdzie z zarekwirowanego przez gestapo domu w Monachium, zaginęła podczas transportu i dopiero po kilku tygodniach została odzyskana. Jego opis wydaje się jednak blady. Mann musiał zdawać sobie sprawę z tego, jaki użytek zrobiłby z tych zapisków doktor Goebbels, gdyby trafiły do jego rąk. Zapewne z tego powodu spalił większość swoich dzienników, kiedy mieszkał w Kalifornii. Sądząc po tym, co się zachowało (i co Niemcy wydali w stosownym czasie w dziewięciu solidnych woluminach), ludzkość poniosła na tym stratę umiarkowaną.
Osobliwa jest w powieści Tóibína pustka wewnętrzna tytułowej postaci. Widzimy tę postać w działaniu, słyszymy jej słowa – ale nie dowiadujemy się wiele o jej realnym życiu wewnętrznym, jak gdyby pisarz-rzemieślnik rezygnował z wejścia w świadomość swojego bohatera – mimo że w przypadku Henry Jamesa dokonywał tej operacji śmiało i swobodnie. Jeśli Mann Tóibína bywa papierowy, to również z tego powodu. Zresztą dla naszych czasów znacznie ciekawsze mogłoby być powieściowe ujęcie życia jego żony, Katii Pringsheim. Postać ta zawsze pozostawała w cieniu męża, odgrywając zwyczajową wśród żon zeszłowiecznych pisarzy rolę sekretarki, menedżerki i rzeczniczki prasowej – a jest to postać bardzo intrygująca i bardzo aktualna w kontekście obecnych wojen kulturowych.
Trudno w końcu powiedzieć, dla kogo ta obszerna powieść została napisana. Dla tych, którzy znają życie i twórczość Manna, nie będzie niczym odkrywczym (chyba, że zatrzymali się na etapie „brązowniczym”). Dla tych, którzy o nim nie słyszeli, będzie jeszcze jednym czytadłem obyczajowym, nie różniącym się wiele od setek innych. Tak zwanej „prawdy o człowieku” nie dowiemy się. Jak zawsze.
Książka:
Colm Tóibín, „Czarodziej”, przeł. Jerzy Kozłowski, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2021.
* Fotografia użyta jako ikona wpisu: Tomasz Mann, 1922 r. Źródło: World Digital Library / Library of Congress (domena publiczna).