Katarzyna Skrzydłowska-Kalukin: Dlaczego zdecydowała się pani założyć szkołę? 

Anna Nowosad: Towarzystwo Przyjaciół I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego (organ prowadzący Bednarską Szkołę Podstawową) chciało poszerzyć ofertę edukacyjną dla dzieci w wieku podstawówkowym, a w ofercie szkół niepublicznych na Żoliborzu istniała przestrzeń dla szkoły niesystemowej. 

Niesystemowej? 

Jesteśmy częścią systemu edukacji w tym sensie, że nasze świadectwa są honorowane przez państwo, uczennice i uczniowie zdają egzamin ósmoklasisty. Ale mamy nieco inne, szersze podejście do sposobu nauki. Szkoła nie jest skupiona wyłącznie na edukacji, nie jest miejscem, w którym jedynie przekazujemy wiedzę i umiejętności. Jest miejscem, w którym dbamy o wszechstronny rozwój uczennic i uczniów, o kształtowanie ich postaw. 

PiS miało podobny pomysł: stworzenie „nowego obywatela” poprzez szkołę. Czym jest dla pani „kształtowanie postaw”? 

Nie dziwi mnie, że ustawodawca czy rząd chcieliby ukształtować obywatela poprzez szkołę. Jest dość oczywiste, że zaczynając pracę z bardzo młodymi ludźmi, dostajemy plastyczny materiał. Pytanie brzmi, jakimi sposobami chcemy prowadzić pracę z nimi i jakimi wartościami w tej pracy się kierujemy. Naszym założeniem jest to, żeby pracować z uczniami i uczennicami w sposób absolutnie nieopresyjny i nieinwazyjny. Podążać za ich naturalną ciekawością i predyspozycjami. A nie kształtować wszystkich na jednolity wzór. 

Czyli na lekcjach nie powinna panować dyscyplina, dzięki której wszyscy w ciszy będą słuchać? 

Potrzebny jest pewien spokój, który pozwala przekazać wiedzę. W naszej szkole są momenty, kiedy dzieci siedzą w ławkach, a nauczycielki i nauczyciele piszą coś na tablicy. Dyscyplinę rozumiemy tak, że wyznaczamy sobie rytm dnia, którego się trzymamy. Natomiast nie chcemy dyscypliny jako narzędzia opresji, czyli tak jak ją się zazwyczaj rozumie. 

Zależy nam, żeby uczennice i uczniowie nie byli przedmiotem naszych działań, tylko podmiotem. Uważamy, że dużo dobrego płynie z podejścia, w którym nauka nie jest czymś niezależnym od uczennic i uczniów – i to już od pierwszych momentów w szkole. Pokazujemy im, jak aktywnie brać w niej udział, łącznie z tym, że mogą wskazać, co ich interesuje i na czym chcieliby się skupić. A więc dyscypliny rozumianej jako wyłącznie podporządkowanie nauczycielowi i jego planowi lekcji nie ma.

A jakie to ma znaczenie dla wykształcenia?

Dzieci mają naturalną ciekawość świata. Gdy za nią podążają, pozytywnie wpływa to na chęć uczenia się i przyswajania informacji. Weźmy wytłumaczenie, dlaczego nadchodzi deszcz czy burza. Chcą to wiedzieć, kiedy zaczyna grzmieć. I wtedy trzeba im to wytłumaczyć, kiedy chcą słuchać, oczywiście na ich poziomie, tak by były w stanie zrozumieć i chciały słuchać dalej.

Ja swoim dzieciom mówiłam, że dwie chmury się kłócą i tak powstają błyskawice. Ale ja nie miałam grafiku lekcji i podstawy programowej. Co jeżeli akurat ćwiczymy pisanie litery „s”, kiedy właśnie idzie burza?

Rozumiem taką trudność. Nam w szkole społecznej jest dużo prościej, gdyż pracujemy ze znacznie mniejszą liczbą dzieci niż szkoły publiczne. I w związku z tym każdemu z nich możemy poświęcić więcej uwagi. W klasie jest 16–18 dzieci i często więcej niż jeden nauczyciel. Możemy lepiej wykorzystać czas, którym dysponujemy. Bo osoba, która tłumaczy, dlaczego ta burza idzie, nie musi jednocześnie uspokajać klasy, na co w szkole publicznej przeznacza się dużo czasu.

Ważna jest jeszcze jedna rzecz. W szkole publicznej to bardzo trudne, a w szkole społecznej jest podstawowym założeniem – staramy się układać lekcje w bloku. Nie tak, że mamy po 45 minut historię, przyrodę, angielski i polski. Wtedy właśnie nie starcza czasu. Jeśli zaś mamy przynajmniej dwie lekcje polskiego z rzędu, to możemy się zastanowić, czy literacki opis burzy, o którym właśnie rozmawiamy, ma coś wspólnego z tą burzą, która teraz na nas idzie.

Czy szkoła, która da dobre wykształcenie, musi mieć małe klasy?

Klasa, w której mamy do dwudziestu uczennic i uczniów, umożliwia zauważenie każdego dziecka, poświęcenie mu odpowiedniej ilości czasu. Do tego w szkołach społecznych możemy dobrać dzieci. To znaczy, że spotykamy się z dziećmi, zanim przyjmiemy je do szkoły.

Co to znaczy „dobrać”? 

Na przykład utworzyć klasę, która jest zbilansowana pod kątem płci. Albo klasę, w której nie mamy dziesięciorga dzieci potrzebujących dodatkowego wsparcia, z racji szczególnych wyzwań edukacyjnych. Na etapie pierwszej klasy dzieci często nie mają jeszcze orzeczeń o dodatkowych potrzebach edukacyjnych, więc możemy to ocenić na podstawie obserwacji. Szkoła społeczna wie zatem, z kim zacznie pracę we wrześniu. W szkole publicznej takie rozwiązanie nie jest możliwe. 

Co więc zrobić z dziećmi, które nie dostały się do dobranej w ten sposób klasy? Jest coraz więcej diagnoz spektrum autyzmu czy ADHD, czyli właśnie takich, z którymi wiążą się dodatkowe wyzwania edukacyjne, a miejsc dla uczniów z nimi jest mało. Jak takie dzieci mogłyby lepiej zmieścić się w naszym systemie edukacyjnym? 

Nie uciekniemy od przeprojektowania systemu. Coraz częściej i na coraz wcześniejszym etapie dostrzega się, że dzieci mają ponadstandardowe potrzeby edukacyjne. Dotyczy to także – o czym rzadko rozmawiamy – uczniów ponadprzeciętnie zdolnych. Oni również mają inne potrzeby niż większość, a rozmawia się o nich na ostatnim miejscu. Takie dziecko dobrze sobie radzi z nauką, więc nie stanowi dla nikogo problemu, ale jeśli nie zadbamy, aby rozwijało się adekwatnie do swoich możliwości, bardzo szybko straci zainteresowanie szkołą. Bo nie będzie ona dla niego wyzwaniem. 

Można na to odpowiedzieć na przykład poprzez zatrudnienie dodatkowego nauczyciela, który by wspierał takie dzieci. Przy czym nie powinno być tak, że ten nauczyciel współorganizujący kształcenie skupia się wyłącznie na dzieciach z orzeczeniami. Jeśli to będzie nauczyciel wspierający wyłącznie Adama czy Zosię, to nie robimy nic dobrego. 

Ponieważ stygmatyzujemy dziecko?

Tak. Tego rodzaju nauczycielki i nauczyciele to naprawdę wysoko wykwalifikowani pedagodzy i potrafią pracować w taki sposób, aby dzieci się nie zorientowały, komu pomagają. A jeśli mamy dużo dzieci z orzeczeniami, to może warto się zastanowić na tym, żeby w większości klas mieć dwójkę nauczycieli? A może w ogóle w klasach 1–3 powinniśmy mieć systemowo dwóch nauczycieli? To jest taki moment, w którym jeszcze niedużo wiemy o naszych uczennicach i uczniach. Im więcej zainwestujemy czasu w to, by ich aktywnie obserwować, spędzać z nimi czas, a nie tylko przekazywać im wiedzę, tym bardziej to zaprocentuje.

Stać nas na to?

W systemowej szkole na pewno nie. Również nie stać nas systemowo w tym sensie, że mamy za mało nauczycieli.

Minister edukacji powiedział, że 100 tysięcy nauczycieli zostanie zwolnionych, chociaż potem się z tego wycofał. 

Muszę przyznać, że nie rozumiem tej wypowiedzi. Bo nauczycieli brakuje. To nie są odosobnione przypadki, kiedy dzieci nie mają zajęć z jakiegoś przedmiotu przez pół roku, gdyż nie ma nauczyciela.

Minister uzasadniał to nadchodzącym niżem demograficznym. 

Ale może to jest właśnie moment na zmiany. Bo przecież z powodów demograficznych będzie też mniej nauczycieli. To nie jest najmłodsza grupa zawodowa. Wiele osób przejdzie wkrótce na emeryturę albo już jest w wieku emerytalnym. Możemy również umożliwić części nauczycieli przekwalifikowanie się – zmianę przedmiotu, którego uczą. To jest w ogóle trend istniejący w szkołach, wymuszony właśnie brakami w kadrze – niektórzy nauczyciele uczą więcej niż jednego przedmiotu. Myślę, że to jest czymś dobrym, daje przestrzeń do łączenia wiedzy z różnych dziedzin i przekazywania jej w sposób bardziej zintegrowany.

Czyli przerabiamy jakiś okres literacki i łączymy go z okresem historycznym?

Tak. Albo mówimy o zjawiskach, które nas otaczają z perspektywy nie tylko geografii, lecz także fizyki. Myślę, że taki sposób przekazywania wiedzy trafia do młodych ludzi. Bo że trafia do młodszych dzieci, jestem przekonana, obserwuję to na co dzień. Dzieci bardzo chętnie słuchają o różnych zależnościach, a nie tylko o wycinku rzeczywistości. I myślę, że w starszych klasach też – jeśli nie zabijemy tej ciekawości, z którą idą do szkoły. Niestety teraz, kiedy pytamy czwarto- czy piątoklasistów, co ich ciekawi, to ich ogólne zainteresowanie tym, jak funkcjonuje świat, jest dużo mniejsze niż u młodszych dzieci. Szkoła miała na to wpływ. 

Bo zanudza. Zmusza do wkuwania z podręcznika rzeczy, które dzieciom niewiele mówią. Przykładem może być starożytność i mitologia, która mogłaby działać na wyobraźnię, jak baśń. A dzieciom każe się uczyć się na pamięć bogów i tego, za co który odpowiada. I to jest chyba symbol polskiego nauczania – zadręczanie. 

Na to, jak uczymy, wpływa wiele czynników. Również wielki wpływ ma to, jak wiedza naszych uczennic i uczniów jest sprawdzana. I nie mówię o systemie sprawdzianów i kartkówek w szkołach. Mówię o systemie egzaminów państwowych. 

To im podporządkowana jest edukacja.

Jednak dzieci ze szkół niesystemowych, które nie uczą się pod egzaminy, też do nich podchodzą. I zdają je, na przykład egzamin ósmoklasisty, tak aby dostać się do liceum. Co więcej, mamy uczniów w edukacji domowej, którzy również podchodzą do tego egzaminu i również go dobrze zdają.

Jak to się dzieje, skoro są inaczej uczone? Egzaminy, a zwłaszcza matura, są szczegółowymi sprawdzianami znajomości podstawy programowej. Czyli tej symbolicznej listy bogów i ich atrybutów, od których szkoły niesystemowe uciekają.

Tu wracamy do kwestii czasu, który możemy poświęcić dziecku, i tego, jak bardzo można się zaangażować w jego naukę. Myślę, że często egzaminy są wykorzystywane jako wymówka, by dzieci uczyły się, przyswajały ogólną wiedzę, wyłącznie w szkole. Pewnie w ogromnej mierze dzieje się tak dlatego, że rodzice nie mają wystarczająco dużo czasu, który mogliby poświęcić dzieciom.

Mówi pani o odrabianiu lekcji?

Zupełnie nie chodzi mi o odrabianie lekcji. Chodzi mi o czas, który rodzice spędzają ze swoimi dziećmi i rozmawiają na przykład o tym, jak i po co mrówki budują mrowisko, które właśnie obserwują. Albo jak to się dzieje, że ich pies uciekł na spacerze, bo usłyszał jakiś dźwięk, a dla nas był on nierozpoznawalny. Mówię o sytuacjach edukacyjnych w codziennym życiu. W zasadzie całe nasze życie jest nauką. 

Często jednak przyswajanie wiedzy o świecie odbywa się głównie w szkole. A że jest ona podawana w sposób żmudny i trudny, dzieci szybko tracą zainteresowanie nią. 

To, co się dzieje w edukacji domowej, w szkołach niesystemowych, to próba podtrzymania zainteresowania światem, ciekawości procesów zachodzących wokół nas. Jednym ze sposobów podtrzymywania tej ciekawości jest zaangażowanie w to kadry. 

Proces uczenia zachodzi przez całe nasze życie. Moment, w którym przestajemy się uczyć, to moment, w którym cofamy się w rozwoju. Potrzebujemy wyzwań, żeby zachować sprawność intelektualną. Nasz mózg potrzebuje ćwiczeń. 

Czy wytrącanie nauczycieli z ram, w których przyzwyczaili się funkcjonować, jest również z pożytkiem dla nich? Czy to właśnie ma pani na myśli, mówiąc o ćwiczeniach mózgu?

Uważam, że tak. Przy czym, wytrącając z ram, należy zadbać również o nauczyciela. Razem tworzymy szkołę. Nie tworzy jej dyrektor, czy sami nauczyciele. Szkoła to miejsce, które tworzy zarówno dyrektor, jak i nauczyciele, uczniowie i uczennice oraz ich rodzice. Jeżeli wszystkie te grupy nie współpracują, szkoła nie będzie dobrym miejscem. Bo nie będzie brała pod uwagę wszystkich interesariuszy.

Doszłyśmy do rodziców. Wiem z doświadczenia, że szkoły prywatne borykają się najbardziej z ich oczekiwaniami, że ich dzieci będą umiały więcej, niż umiałyby w szkołach publicznych. Uważają, że tak się stanie, jeśli dzieci będą szybciej przerabiać podręczniki, więcej się uczyć, mieć więcej zajęć. Tak rozumieją dobrą edukację, a nie tak, by podtrzymywać w dziecku ciekawość świata. Jak z tego klinczu wyjść? Może potrzebne są różne szkoły, a jednolita edukacja to jest mit?

Z pewnością są potrzebne różne szkoły. Mamy różne szkoły prywatne, w tym też demokratyczne, czy dzieci w edukacji domowej. Oferta edukacyjna jest zróżnicowana. Są różne uczennice i uczniowie, a więc i różne sposoby odpowiadania na ich potrzeby. Są dzieci, którym łatwiej jest uczyć się, gdy mają podręcznik i nauczyciel powie im, jakim w danym tygodniu tematem będą się zajmować. Ale są też takie, które już po otwarciu podręcznika tracą nim zainteresowanie. 

Rodzice też mają różne oczekiwania. Są tacy, którzy chcą, żeby uczyć dzieci poprzez rozbudzanie ciekawości, w naturze, przez tłumaczenie tego, co nas otacza. A są też tacy, którzy uważają, że wyjście do parku to strata czasu. Spotykam się z tym, że już na etapie wczesnej podstawówki pytają, kiedy wejdzie nauka drugiego języka obcego. A u nas drugi język wchodzi w szóstej klasie, bo uważamy, że wcześniej nie jest to celowe. Jesteśmy przekonani, że przeważająca część uczennic i uczniów pierwszych pięciu klas nie byłaby w stanie z takich lekcji skorzystać z racji nadmiaru zajęć. W klasach 1–3 zdobywają zasób wiedzy i umiejętności, który pozwala efektywnie uczyć się dalej. Tę paletę poszerzamy znacząco w czwartej klasie. Jeżeli jeszcze wtedy wprowadzimy drugi język obcy, uczony w wycinkowy sposób, na krótkich lekcjach, to nie pokażemy dzieciom istniejącego w nim uniwersum. Wrzucimy wycinki, które ich nie zainteresują. Mówiąc krótko – nie poznają tego języka.

Jednak rodzice przychodzą z pytaniem, kiedy będzie drugi obcy język, bo to byłaby potencjalna przewaga edukacyjna ich dziecka. Myślę, że w szkole społecznej kluczem do sukcesu jest to, aby na samym początku wyjaśnić rodzicom, co będziemy, a także czego nie będziemy robić. Dlatego w procesie rekrutacyjnym uczestniczą także oni. Opowiadamy, czego mogą się spodziewać. A potem, przy zawarciu umowy, upewniamy się jeszcze, że nasz pomysł edukacyjny zgadza się z ich wizją. Zdarzały się sytuacje, że rodzice po takiej właśnie rozmowie o oczekiwaniach i możliwościach szkoły rezygnowali. Nie traktuję tego jako porażki, tylko jako dobrą decyzję, skoro to miejsce nie odpowiada ich oczekiwaniom. Jednak to jest luksus, na który można sobie pozwolić w szkole społecznej.

W szkole społecznej, bądź w szkole prywatnej. W szkołach publicznych nauczyciele mają możliwość tworzenia autorskich programów, ale rzadko to robią, częściej trzymają się scenariusza podyktowanego przez nudne podręczniki. Czy powinniśmy pogodzić się z tym, że dobre wykształcenie jest dostępne tylko w szkołach pozasystemowych?

Ja uważam, że nie. To nieprawda, że dobre wykształcenie jest dostępne tylko w szkole społecznej. Znam przykłady dobrych szkół publicznych. Uważam, że kluczowym czynnikiem jest kadra, która w tych szkołach pracuje.

Trudno zachęcić nauczycieli szkół publicznych do tego, żeby im się chciało. Pracują w kilku szkołach naraz, są słabo wynagradzani, mają duże klasy. W takich warunkach łatwo stracić zapał. Frustracja i wypalenie jest wśród nich częstym zjawiskiem. 

To jest rola dyrektora, żeby dbać o swoich nauczycieli i nauczycielki, a nie tylko być administratorem szkoły. Oczywiście, w szkole systemowej to jest o wiele trudniejsze, ze względu na rozbudowany system sprawozdawczości, planowania, bieżącego zarządzania szkołą, również poprzez regulaminy i zarządzenia. 

Myślę, że kluczem do tworzenia dobrej szkoły jest umiejętność dobrania zespołu i pracy z nim, co znowu jest łatwiejsze w szkołach niepublicznych. Dla mnie to jest oczywiste, bo większość życia spędziłam w harcerstwie. Tam praca z kadrą jest czymś, co się nigdy nie kończy. Powiedzieliśmy sobie jakiś czas temu, że kadra to jest najcenniejsze, co mamy, bo dzięki niej młodzi ludzie mogą się rozwijać, musimy więc o nią dbać. To jest założenie, z którym przyszłam do szkoły. Dbanie o nauczycielki i nauczycieli polega także na tym, że mają przestrzeń, żeby powiedzieć, że coś im się nie podoba, że na coś się nie godzą, żeby zaproponować swoje rozwiązania. A moją rolą jest również to, żeby znaleźć pieniądze na wdrożenie tych rozwiązań. 

To też różni panią od dyrektorów szkół publicznych. 

Doszłyśmy do kolejnego elementu, który w szkolnictwie niepublicznym jest prostszy, czyli do pieniędzy, chociaż oczywiście nie jest tak, że my na nich śpimy. Jeżeli szkoły chcą być społeczne w takim sensie, że nie chcą być szkołami tylko dla bardzo zamożnych ludzi, to czesne musi być dopasowane do możliwości rodziców naszych uczniów i uczennic. 

To, co różni szkoły publiczne od szkół pozasystemowych, to zależność od polityki, czyli od ministra edukacji. Szkoła pozasystemowa jest wolna od ich nacisków, bo jedyne, co ją łączy z systemem, to te egzaminy, które muszą zdać uczniowie. Czy to jest jeden z powodów, dla których rodzice zapisują dzieci do pani szkoły? 

Szkoły społeczne są elementem szeroko rozumianego systemu edukacji. Chcąc mieć uprawnienia szkoły publicznej i umożliwiać zdobywanie uczennicom i uczniom wykształcenia, które będzie szeroko uznawane i umożliwi im kontynuowanie nauki w szkole wyższej albo na uniwersytecie, musimy realizować obowiązującą podstawę programową i przekazywać wiedzę w niej ujętą. Także w tym sensie jesteśmy zależni od kierunków wyznaczanych przez ministra edukacji. Na pewno mamy więcej możliwości tworzenia i realizowania autorskich programów edukacyjnych i przekazywania wiedzy w sposób inny niż ten opisany w konkretnym podręczniku. Mamy czas i możliwości, żeby podsycać ciekawość i głód wiedzy u dzieci, a także to, żeby pokazywać im, jak mogą się uczyć. Możemy też ułożyć szkolną rzeczywistość nieco bardziej elastycznie, niż to jest w dużych szkołach systemowych, tworząc przestrzeń, w której także uczennice i uczniowie oraz ich rodzice decydują o tym, jaka szkoła jest i co się w niej dzieje. To wszystko powoduje, że mamy większą niż w szkole systemowej szansę na dostrzeżenie i zaopiekowanie się indywidualnymi potrzebami, wyzwaniami czy talentami naszych uczennic i uczniów. Widzimy ich jako osoby, jednostki, a nie tylko jako klasy.