Ostatnie odcięcie się Donalda Tuska od wypowiedzi prof. Bogusława Grabowskiego, postulującego likwidację wprowadzonych przez PiS programów socjalnych oraz prywatyzację wszystkich spółek skarbu państwa, to kolejny z sygnałów zapowiadających tegoroczne hasła wyborcze Platformy Obywatelskiej. Platforma będzie w nich postulowała legalną aborcję do 12. tygodnia ciąży i związki partnerskie; ponadto, przedstawiciele partii tej opowiadają o mieszkaniu rozumianym jako prawo człowieka, pilotażowym wprowadzeniu czterodniowego tygodnia pracy i odcięciu publicznych pieniędzy dla Kościoła.

Skala tych zapowiedzi i to, jak różnią się od dotychczasowej politycznej praktyki PO, uprawnia do stwierdzenia, że gdyby Rip van Winkle, który zasnął w 2013 roku, obudził się dekadę później, nie poznałby ani jej, ani jej lidera.

Nowe szaty Tuska

Pamiętałby bowiem Tuska sprzed dekady: polityka, który ucieka od większej wizji, nie angażuje się w ideologiczne spory, zajmuje się codziennym administrowaniem krajem, a państwo traktuje niemal jak nocnego stróża, niewtrącającego się w życia obywateli. Jaki byłby z kolei Tusk, którego ujrzał w 2023 roku? Byłby politykiem odnoszącym się do problemów będących w centrum ideowej kłótni, w dodatku proponującym wobec nich konkretne rozwiązania, których realizacja oznaczałaby zmianę bezbarwnego zarządzania w widowiskową obecność państwa w egzystencji Polaków.

Zdumiawszy się Tuskiem, rodzimy Rip van Winkle mógłby podejrzewać dwie rzeczy. Po pierwsze: że lata spędzone w Brukseli zmieniły lidera PO. W tym czasie dowiedział się, iż to, co sam uznaje za liberalizm, w krajach Zachodu nie zostałoby opatrzone tym mianem, ponieważ tam liberalizm ma odnogę socjalną, a pewne kwestie obyczajowe już dawno uregulował. Po drugie: że, w związku z tą zmianą Tusk pragnie iść do wyborów jako czempion progresu i modernizacji. Rip van Winkle wpierw uznałby, że to dla Tuska nowa rola – a potem przypomniał sobie, że swego czasu lider PO już był modernizatorem; przypomniawszy, sarknął zaś, że, być może, w takim razie z Drugą Modernizacją Donalda Tuska będzie tak samo, jak z pierwszą.

Czyli: że będzie ona wyłącznie efektownym sztafażem.

Cicha modernizacja

Rewolucje – wiemy to od Alexisa de Tocqueville’a – nie wybuchają wtedy, kiedy władza nie przeprowadza żadnych reform. Przeciwnie, mają miejsce, gdy wprowadzane zmiany rozbudzają społeczny apetyt, ale finalnie okazują się jednak nie dość szeroko zakrojone, by go zaspokoić.

Taki był efekt modernizacji, jaką Tusk i Platforma Obywatelska przeprowadzili w Polsce za drugiej kadencji swych rządów. Modernizacja ta nie była ogłaszana jako polityczne działanie (jak w haśle wyborczym z 2011 roku: „nie róbmy polityki…”), lecz więcej niż zauważalna. Czemu? Bo rozgrywała się w sferze estetycznej. Za unijne pieniądze wybudowano wówczas drogi, stadiony, aquaparki – zrobiło się trochę ładniej.

Będąc nakierowaną na to, co widać, ówczesna modernizacja lekceważyła jednak to, czego nie widać. Zmiany w mentalności Polaków, jakie wówczas zaszły, zostały politycznie zlekceważone i nie znalazły odzwierciedlenia w prawie ani w gospodarce. Niemające nic wspólnego z nowoczesnym państwem rozwiązania w rodzaju umów śmieciowych i głodowej pensji minimalnej trwały w najlepsze.

Spór dwóch Tusków

Te ograniczenia wynikały z dwóch powodów. Po pierwsze: ponieważ Tusk jako premier polityki nie chciał tykać. Wielkie polityczne hasła kojarzyły się wówczas z PiS-em, od którego usilnie chciał się odróżnić. Po drugie: ponieważ Tusk korzystał wówczas z doświadczenia swoich poprzedników – przede wszystkim: Aleksandra Kwaśniewskiego – w dziedzinie uzachodniania Polski. Łączył w swej działalności dwie figury: i przedstawiciela obozu progresywno-oświeceniowego, i swojaka, który będzie doszlusowywał nasz kraj do zachodnich standardów, jednocześnie emablując Polskę konserwatywną („flakowo-sienkiewiczowską”).

Przez to figura swojaka była dla Tuska w latach 2007–2014 ważniejsza od figury modernizatora. Gdy modernizator chciał posunąć się w progresywnych zapędach dalej – nie tyle wybudować w Polsce autostrady, lecz także wprowadzić związki partnerskie i programy socjalne, które biletu na bramce jednej z tychże autostrad nie czyniły dotkliwym dla domowego budżetu – swojak od razu zakazywał mu takiego posunięcia.

Z Tuskową modernizacją z lat 2007–2014 było jak z reformami z teorii de Tocqueville’a: będąc naskórkową, wzbudziła ochotę na modernizację idącą dalej. To zaowocowało dwoma wydarzeniami, z których Tusk (przy pewnym sprzeciwie swojego zaplecza w PO, na przykład zachwyconego Bogusławem Grabowskim posła Szejnfelda) czerpie dzisiaj, przygotowując się na jesienne wybory: socjalnym programem PiS-u z 2015 roku oraz – co mniej oczywiste – narodzinami Nowej Lewicy.

PiS zauważyło główny kłopot końcówki rządów Platformy. Na tak zwanych „taśmach Sowy” jeden z nagranych streścił go w pytaniu przeciętnego Polaka: „gdzie jest pieniądz u mnie w kieszeni”. Doszedłszy do władzy, partia Kaczyńskiego zapoczątkowała więc w Polsce własną modernizację, wyrażającą się w tym, że wspomniany bilet na bramce autostrady przestał być – na chwilę – finansowym wyrzeczeniem.

Rewolucja partii składających się dziś na Nową Lewicę odpowiadała z kolei na rozbudzone pragnienie reform obyczajowych. Polscy obyczajowi liberałowie, za czasów Tuska bezdomni, nagle znaleźli poważną (a w każdym razie – poważniejszą niż Ruch Palikota albo Nowoczesna) partię, która ma na sztandarach wprowadzenie w Polsce faktycznie progresywnych rozwiązań.

Plan na wrogie przejęcie

Po powrocie do krajowej polityki, Tusk podjął hasła, które wcześniej były udziałem tych formacji, z dwóch powodów. Pierwszy jest lokalny, drugi ogólnozachodni.

Lokalny zasadza się na tym, że socjalna rewolucja, jaką przeprowadziło PiS, okazała się jeszcze bardziej sztafażowa niż modernizacja czasów Platformy. Polegała nie na budowaniu silnych, wspierających potrzeby obywateli instytucji (czego dowodzi porażka programu Mieszkanie+), lecz na transferowaniu do ich kieszeni pieniędzy, za które mogli w prywatnych przedsiębiorstwach kupić usługi, jakie winny być dla nich dostępne z podatków. Proces ten dokładnie opisał Łukasz Pawłowski w wydanej przez „Kulturę Liberalną” „Drugiej fali prywatyzacji”.

Biorąc na sztandar hasła socjalne, przede wszystkim podwyżek dla budżetówki i państwowego budowania mieszkań, Tusk mówi: w moim wykonaniu to, co PiS-owi nie wyszło z tej racji, że nie są to ludzie kompetentni do zarządzania państwem, okaże się sukcesem. Nie proponuje jednak nic specjalnie nowego, po prostu porządną realizację tego, co jest i było.

Powód drugi, dotyczący przejęcia obyczajowych haseł Lewicy – bierze się z narastającego w ostatnich latach w świecie Zachodu rozłamu tak zwanego obozu progresywnego. Niedawno zaliczali się do niego i lewica, i liberałowie, a strona konserwatywna mówiła nawet o „lewicowym liberalizmie”. To uproszczające hasło zawierało element prawdziwy: obydwa te polityczne nurty realizowały dziedzictwo Oświecenia.

Ostatnie lata w krajach Zachodu, podczas których ugrupowania lewicowe złożyły akces do obozu polityki tożsamości, oznaczają, że lewica z nurtu oświeceniowego się wypisała. Biorąc więc na sztandar najbardziej podstawowe lewicowe hasła obyczajowe, Tusk stwierdza: kto chce ich wprowadzenia w Polsce, nie musi oddawać głosu na formację często zajmującą się problemami, które dotyczą niewielkiego ułamka wyborców; może iść z większością, mając pewność, że zostaną one zrealizowane.

Lekcje Tuska-swojaka

Przejęcie postulatów Lewicy ma dla Tuska również inne wymiary. Po pierwsze: ideowy, związany z lekcją, jaką wyniósł z protestów po wyroku Trybunału Julii Przyłębskiej w 2020 roku. Ich masowość nauczyła Tuska-swojaka, że Polska niekoniecznie otwarcie progresywna, nie jest wcale Polską radykalnie konserwatywną. Jeżeli na protesty Strajku Kobiet wyszły mieszkanki i mieszkańcy nie tylko Warszawy, Poznania i Gdańska, lecz także Radomia, Kraśnika i Łowicza, oznacza to, że swojak w Tusku także może się zmienić, zajmując miejsce, które zdaje się postępowe.

Drugi wymiar jest pragmatyczny. Przejmując lewicowe hasła modernizacyjne, Tuskowi nie chodzi tylko o powrót do władzy, a głównie o wzmocnienie własnej pozycji względem młodszego skrzydła Platformy, przede wszystkim Rafała Trzaskowskiego. Będąc orędownikiem progresu, Tusk wytrąca mu z rąk główną broń: zapowiedź bycia zmianą tej partii na nowocześniejszą.

Gra toczy się również o pozycję Platformy względem Lewicy, jej możliwego partnera na wyborczych listach oraz koalicjanta. W 2011 roku, gdy Platforma ostatni raz wygrywała wybory, PO była jedyną istotną siłą polityczną, która kojarzyła się wyborcom z progresem; po lewej stronie flankowało ją SLD, widziane jako partia starzejących się postkomunistów. W 2023 roku, gdy istnieje szansa na zwycięstwo opozycji, w społecznej wyobraźni PO to nie pierwszy wybór, jeśli chodzi spełnienie obietnicy obyczajowego progresu.

By takim się Platforma stała, Tusk musi wpierw pożreć siłę, która  jest od Platformy słabsza w sondażach, lecz na skutek generacyjnej zmiany może w nich zyskać. Tusk chce więc zabrać Lewicy modernizacyjne hasła, które nie wzbudzają kontrowersji, zostawiając w jej rękach politykę tożsamości.

Płytka zmiana

Problem w tym, że ani w wykonaniu Lewicy, ani Donalda Tuska pomysły i slogany, które ten ostatni powtarza w mediach i na spotkaniach z wyborcami, nie są specjalnie nowoczesne. Podobnie jak było to w przypadku modernizacji dokonywanej przez Platformę w latach 2007–2015, pozostają raczej doszlusowywaniem do zachodniej średniej.

Co więcej, chociaż media lubią pokazywać te hasła jako zaogniające społeczny spór, wśród obywateli panuje na nie mniejsze lub większe przyzwolenie – masowość protestów w sprawie aborcji i dokonującego się na naszych oczach odejścia Polaków z Kościoła jest tego najlepszym dowodem. Lider PO (ani Lewica) nie sięga więc po nic rewolucyjnego.

Tusk jednak bierze na sztandar te nieszczególnie rewolucyjne postulaty w szczególnych czasach: trafiają ona na Polskę i Zachód doświadczone antyoświeceniowymi populizmami. Te ostatnie na nowo uczyniły wspomniane postulaty barwnymi i chętnie komentowanymi, chociaż społeczny konsensus w ich sprawie zarysował się już dawno.

Jeśli więc naskórkowość modernizacji dokonywanej przez Tuska za rządów Platformy w poprzedniej dekadzie polegała na tym, że składające się na nią działania były prezentowane jako pozbawione politycznego charakteru, druga modernizacja Tuska polega na przydawaniu tegoż charakteru poczynaniom, które w istocie go nie mają; malowaniu ich tak, by nie zdawały się szare, a kolorowe.

W ten oto sposób program modernizacyjny Tuska okazać się może taką samą zasłoną dymną, jaką był poprzedni: obliczonym na wprowadzenie rozwiązań, które jedynie politycznie legitymizują obyczajowe przemiany, jakie się w polskiej mentalności dokonały bez udziału polityków, po to, by przykryć faktyczne – personalne i partyjne – rozgrywki.

W takim wypadku wyrwany ze snu po dekadzie Rip van Winkle obudzi się w Polsce nie tak znowu różnej od tej, w której zasnął.

 

* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: profil facebookowy Donalda Tuska.