Magdalena Środa, choć od co najmniej dwudziestu lat wypowiada się w mediach kontrowersyjnie, to ostatnio wywołała szczególnie ostre reakcje. Rozgłosu profesorce filozofii i etyki przysporzył felieton, w którym padły słowa: „jak mieszkałam w Stanach Zjednoczonych w latach 90., to niezwykle mnie dziwiło, że niemal każdy z moich akademickich kolegów miał swojego psychoterapeutę i swoje lekarstwa na depresję ostentacyjne wystawione na łazienkowych półkach. Moda ta przyszła już wiele lat temu do Europy”.
„Moda”, brzmi grubo. Jednak, kiedy wczytać się w słowa Środy, wcale nie wynika z nich, że traktuje chorobę jak modę. Zwłaszcza że zastrzega: „Zapewne depresja, zwana niegdyś acedią (grzechem lenistwa umysłowego), melancholią lub spleenem, przeistoczyła się dziś w bardzo poważne i dość powszechne zagrożenie naszego zdrowia i dobrostanu”. Akapit jednak kończy zdaniem „Nie wiem, nie znam się”, co budzi wątpliwości w zakresie pisania tekstu o wrażliwym zagadnieniu, jednocześnie przyznając się wprost do braku odpowiednich kompetencji do zgłębienia tematu.
Pisząc o „modzie”, Środa nie twierdzi jednak, że choroby nie ma. Próbuje raczej powiedzieć, że pochopne diagnozowanie depresji może prowadzić do bagatelizowania innych czynników wpływających negatywnie na kondycję psychiczną. Tak wyjaśnia swoje słowa w kolejnym tekście, odpowiadając na zarzuty, które na nią pospadały po publikacji pierwszego.
Ci, którzy zarzucają Magdalenie Środzie bagatelizowanie depresji, w polemikach zestawiają jej słowa z cierpieniem chorych. Zwracają uwagę, że depresja to nie „moda”, a problem społeczny. Otoczenie nie bierze jej poważnie, mówi „idź pobiegać”, a tymczasem ludzie odbierają sobie życie. To wszystko prawda, problem jest poważny, samo bieganie nie pomoże. Trzeba się leczyć. Tylko że Środa tego nie kwestionuje.
Nawet nie próbuje. W ogóle o tym nie pisze. Ona zaczęła pewną myśl, w długich wywodach kończą ją jednak polemiści, nie dbając o to, jaki związek mają podawane przez nich tragiczne przykłady samobójstw z tekstem, do którego się odnoszą.
Ich celem jest przede wszystkim demonstracja moralnej wyższości. I chociaż Środa broni się przed oskarżeniami, jak może, to nie zmieni już tego, że otworzyła mimowolnie furtkę dla armii moralistów, upajających się własną świadomością powagi sytuacji.
Sam tekst Środy nie zasługuje na to, by za niego ginąć. Nie odzwierciedla stanu wiedzy o chorobie, która należy do największych cywilizacyjnych zagrożeń. Prezentuje niefrasobliwość, tam gdzie nie ma na nią miejsca, i nieznajomość tematu. Warto jednak zawalczyć o uczciwość dyskusji. A obarczanie Środy moralną odpowiedzialnością za skalę i skutki depresji jest nieuczciwe.
Licencja na rozmowę
Kolejna inba, która przetacza się nie tylko przez social media, ale także przez media tradycyjne, dotyczy tego, czy Karolina Wigura z „Kultury Liberalnej” powinna rozmawiać z Tomaszem Terlikowskim w postaci książki „Polka ateistka kontra Polak katolik”. Zarzuty najczęściej dotyczą poglądów głoszonych w przeszłości przez konserwatywnego publicystę.
Od czasu cytowanych wypowiedzi oprócz lewej strony Terlikowskiego zdążyła wykląć także prawica. Od kiedy zaczął krytykować Kościół za krycie pedofilii, dawni przyjaciele mają go za zdrajcę. Nowych nie zyskał. Strona „lewicowo-liberalna” nie może zapomnieć Terlikowskiemu dawnych poglądów i wybaczyć aktualnych na aborcję, antykoncepcję czy równość małżeńską osób LGBT. A Wigurze wybaczyć, że z nim rozmawia i wspólnie z nim publikuje książkę. Chociaż ich drogi raczej się nie spotykają, to zostają pokazane. Można uznać to za pożyteczne. Ale można też nie wierzyć, że ma to jakikolwiek sens.
Jednak ci, którzy nie wierzą, zachowują się tak, jakby do ich kompetencji należało przyznawanie licencji (a właściwie jej nie przyznawanie) na rozmowę z Terlikowskim. W swoich wypowiedziach pozbawiają Terlikowskiego i Wigury rozsądku, dobrych intencji, empatii, inteligencji. Wydaje się, że muszą zaorać, żeby poczuć, że wypełniło się treścią argumentację. Nie ma tu zresztą chęci do żadnej dyskusji czy próby przekonania, liczy się efektowne połajanie w internecie, skierowane przede wszystkim do grona własnych fanów.
Dlaczego ogłoszenie Ewy Wanat, że wynajmie swoje mieszkanie, ale nie rodzinie z dziećmi i ze zwierzętami, wywołało komentarze, jak gdyby wstawiła zdjęcie profilowe z ministrem Czarnkiem i mecenasem Matczakiem w jednym? Oprócz komentatorów z mediów społecznościowych do ogłoszenia odnieśli się też komentatorzy z mediów tradycyjnych, a poetyka tych wypowiedzi nie różniła się szczególnie między sobą.
Można było za ich sprawą odnieść wrażenie, że to Wanat jest winna systemowym zaniedbaniom w polityce mieszkaniowej i społecznej i trudnej sytuacji samodzielnych matek. „Dowiedziałam się, że jestem neolibkiem, kapitalistką, kamieniczniczką, hipokrytką, że oczekuję, że ktoś za mnie będzie spłacał kredyt, że dyskryminuję samotne matki i zwierzolubów” – komentowała dziennikarka, tłumacząc się ze swoich intencji.
Dlaczego debata na ważne tematy nie może polegać na wymianie poglądów i zwracaniu uwagi na zagrożenia płynące z nieumiejętnego wyrażania ich, tylko musi uzasadniać je poprzez kompromitację tego, kto myśli inaczej? Odpowiedź, że to wina specyficznych cech mediów społecznościowych, jest nieaktualna. Bo ta „debata” opanowała także media tradycyjne.
Zatarta granica między publicystyką a inbą
Poważne dzienniki, portale, opiniotwórcze magazyny idei, stają się facebookami, twitterami, a nawet sekcjami komentarzy pod tekstami. Zaciera się granica między publicystyką a inbą. Do poważnych mediów weszła nieuczciwość argumentacyjna, zapalczywość, moralizatorstwo, grafomania.
Żeby łatwiej to było sobie wyobrazić, zacytuję małe fragmenty tekstu o książce Wigury i Terlikowskiego z, profesjonalnej przecież, „Krytyki Politycznej”: „Kontredans wzajemnej adoracji ślizga się po łebkach, celebrując przesłodzoną kawusię”, „Prawe skrzydełko takiego centryzmu Terlikowski podsuwa na tacy. […] Ateistka z jednej strony nie kupuje skrzydełka, ale z drugiej nie wyrzuca go też do zsypu. Pieści się z nim, dosypuje empatycznych drożdży, podlewa wazeliną. Pozwala mu tyć”. Z góry przepraszam czytelników „Kultury Liberalnej” za ewentualne wzdrygnięcia, u nas redaktor by tego nie przepuścił. Nasze felietony są redagowane i to jest (lub w niektórych przypadkach była) jedna z różnic między mediami profesjonalnymi a społecznościowymi.
Kiedyś publicyści narzekali na tabloidyzację mediów – że wszędzie zrobiło się łatwo, powierzchownie, populistycznie. Nie wiedzieli, że zbliża się demokratyzacja publicystyki za sprawą mediów społecznościowych. Dziś już narzekanie na to mamy w rozkwicie, znajdujemy już nawet zalety tego zjawiska, ale i drogi ucieczki z niego. Dla tych, którzy źle się czują z mądrością nieograniczonej przez redaktora wypowiedzi, wciąż istnieją media tradycyjne. Tu pokusa unoszenia się na słowach zostaje zweryfikowana przez kogoś, kto przeczyta tekst przed publikacją. Kto znajdzie nielogiczności wypowiedzi, sprzeczności, zauważy błędy w rozumowaniu, rozpozna fascynację Paulo Coelho. Chroni publicystę przed polemizowaniem z wypowiedzią, którą ten źle zrozumiał.
To chyba już też mamy za sobą.
Kultura zaorania
Najstarsze pokolenie mówi na takie osoby „przekupki”. Średnie, wyćwiczone (i świetnie!) w czujności na dyskryminację, nie ma wspólnego słowa, którym nazwałoby te osoby, opisuje je więc jako kłótliwe, nieufne, doszukujące się u innych złych intencji, niezgrabne, oskarżycielskie. Można ich twórczość nazwać zbiorczo „kulturą zaorania”. Taki jest ton medialnych dyskusji. Z tekstu do czytania słychać krzyk, czuć kłótliwość, zajadłość.
Ale najgorsza jest łatwość, z jaką po kilku zdaniach wprowadzenia wyciąga się wnioski oparte na własnych iluminacjach. Co z tego, że Wanat ma powody, dla których nie chce wynajmować mieszkania osobom z dziećmi? Rozkręcając oskarżycielski tekst na ten temat, można nie wziąć ich pod uwagę, dzięki temu będzie łatwiej oskarżać. Co z tego, że Środa chciała pokazać pewną zmianę społeczną polegającą na upowszechnieniu psychoterapii, a nie kwestionuje konieczności leczenia depresji? Kogo to obchodzi?
Tylko można też zapytać, po co zdawać się na selekcję tekstów danej redakcji, skoro to samo można znaleźć w mediach społecznościowych? Jednak narzekanie, że kiedyś były czasy, a teraz ich nie ma, jest stare jak czasy i nieskuteczne. Zmiany się nie cofają, rękami nie zatrzymuje się lokomotyw. Dotyczy to zarówno zmian dobrych, jak i irytujących.
Nie wiem, jak powstrzymać moralistów, szyderców, grafomanów i agresorów w poważnych mediach. Ale mam pomysł, co zrobić, żeby osoby będące ich celem nie czuły bezsilności – wziąć je w obronę, rozważyć ich argumenty i podać swoje. Nie chodzi o to, by się z nimi zgadzać, tylko o to, by je potraktować poważnie i odpowiadać na temat, nawet w realiach dzisiejszej polaryzacji.