Współcześnie czas pędzi tak szybko, że pisanie o filmie trzy miesiące po jego premierze wydaje się zadaniem dla archeologa. Dlatego też zamiast klasycznej recenzji „Na zachodzie bez zmian”, postaram się pokazać, jak nowa ekranizacja pacyfistycznego klasyka wpisuje się w dyskusję o tym, gdzie właściwie jesteśmy jako ludzkość.
Zacznijmy od początku. Mowa tu o filmie „Na zachodzie bez zmian” w reżyserii Edwarda Bergera, adaptacji książki niemieckiego pisarza Ericha Marii Remarque’a o tym samym tytule. A zatrzymać się należy już nad nim samym. Po angielsku książka i film są znane pod tytułem „All Quiet on the Western Front”. Jak to bywa w angielszczyźnie, jest to sformułowane precyzyjne, ale za to wyzute z miłej duszy filozofa ogólności. Takie tłumaczenie tytułu odnosi się do zakończenia książki – śmierci głównego bohatera, który ginie w dniu tak spokojnym, że armijny biuletyn podsumowuje go właśnie stwierdzeniem „na zachodnim froncie bez zmian”. Fraza all quiet on the Western front przyjęła się zresztą w angielszczyźnie do tego stopnia, że została idiomem oznaczającym „nic nowego”, brak wieści i nowości, w jakimkolwiek kontekście.
Dla niemieckiego [tytuł oryginału: „Im Westen nichts Neues”], ale i dla polskiego ucha omawiany tytuł ma jednak równoległe, szersze znaczenie, choć nie był to zapewne celowy zabieg autora. Otóż, jeżeli we frazie „na zachodzie bez zmian”, „Zachód” odczyta się jako pisany wielką literą, staje się ona diagnozą ogólną, mówiącą o tym, że w kręgu zachodniej kultury po staremu, bez przełomów. Ta dwuznaczność, zarówno w kontekście dzieła Remarque’a, jak i Bergera, nabiera pełnej głębi z perspektywy roku 2023.
Język nie ma znaczenia?
Jak prawdziwy członek międzynarodowej widowni zgromadzonej na Netfliksie, film oglądałem po angielsku. A dokładniej: film automatycznie zaczął odtwarzać się w ten sposób i przyznaję, że wśród wystrzałów i krzyków nie połapałem się, że angielska ścieżka dźwiękowa nie jest tą oryginalną. Zrozumiałem to dopiero później. I natychmiast dostrzegłem symboliczny sens tej pomyłki.
Zgodnie z kapitalistyczną dbałością o klienta film na Netfliksie można sobie ustawić w jednej z wielu wersji językowych (German? French? Spanish? European Spanish? Wszystko jest dostępne!). Jednak oryginalnie (w zgodzie z dzisiejszą poprawnością historyczną) aktorzy mówią po niemiecku. Tak jak bohaterowie książki. I warto zwrócić uwagę, że tutaj dopiero odkrywamy coś, czego Czytelnik nieznający książki ani filmu wiedzieć przecież nie musi. „Na zachodzie bez zmian” opowiada o losach niemieckich żołnierzy rzuconych w piekło Wielkiej Wojny.
Równie dobrze mógłby jednak opowiadać o angielskich! Choć zabrzmi to prowokacyjnie, w jakimś fundamentalnym sensie narodowość bohaterów nie ma znaczenia. Moglibyśmy te języki w okopach pomieszać, a sens filmu nie zmieniłby się o jotę. Nie musimy zresztą uciekać do eksperymentów myślowych, bo w ekranizacji Delberta Manna z 1979 roku niemieccy bohaterowie mówili właśnie po angielsku.
Pacyfistyczna utopia
Dlaczego tak łatwo jest nam to zaakceptować? Dlatego, że o pierwszej wojnie światowej nie myślimy dzisiaj w kategoriach „ci byli dobrzy, tamci źli”. Opowieść o Wielkiej Wojnie nie jest historią o starciu dobra ze złem (tak jak opowieść o drugiej wojnie), ale o bezsensie wojny w ogóle. Czy ktokolwiek serio uważa dzisiaj, że wojska kajzerowskie były dobre, a francuskie złe, czy tam odwrotnie? Zła była cała tamta wojna — z piekłem okopów, gazami bojowymi i szturmami fal piechoty na gniazda karabinów maszynowych. Książka Remarque’a i szereg innych dzieł kultury uczyniły z niej pars pro toto wojen w ogóle. I między innymi w ten sposób w łonie społeczeństw Zachodu zaczęła szerzyć się ta szalona myśl, że być może w wojny jako takie są złem.
Ta idea się szerzyła, aż wygrała — i w tym sensie nie jest prawdą, że na Zachodzie bez zmian. Zachód bardzo się zmienił w ciągu ostatnich stu lat, stał się bardziej pokojowy, mniej skłonny do wojen i mniej tolerancyjny wobec przemocy. Oczywiście nie ma tu miejsca na wielki kwantyfikator, są w tym obrazie wyjątki i odcienie szarości. Ponadto, nie należy się łudzić. Zachód nie stał się pokojowo nastawiony dlatego, że doznał moralnego przebudzenia pod wpływem książki Remarque’a czy jakiejkolwiek innej. Zachód zniechęcił się do wojen, bo swoje wojny przegrał, a kolonialne imperia stracił. Niemcy są dzisiaj pokojowi i tolerancyjni nie dlatego, że przeczytali wzniosłe książki Kanta o wiecznym pokoju, tylko dlatego, że zostali militarnie zmiażdżeni w 1945 roku. Niemniej, faktem jest, że Europa to już inne miejsce niż stulecie temu. Ja sam mieszkam tu już od czterdziestu lat i na własne oczy widziałem, jak tolerancja na przemoc stale spadała — i na tę wielką przemoc, wojenną i na tę zwykłą, codzienną przemoc stosunków międzyludzkich. A więc owszem, na Zachodzie zaszły zmiany. Zmiany na lepsze.
Początek bieżącego stulecia, czas, w którym moje pokolenie (tj. pokolenie wyżu demograficznego lat osiemdziesiątych) chodziło do liceum i na studia, był okresem, kiedy zachodnie poglądy moralne na temat wojen wydawały się ustalone. Żyliśmy w bezpiecznej części świata i mieliśmy ten komfort, by myśleć o nich tak, jak pokazano je w „Na Zachodzie bez zmian” – jako o bezsensownym złu.
Europa odarta ze złudzeń
A potem Rosja napadła na Ukrainę.
I cofnęła nas do świata, który opuściliśmy tak dawno, że nawet go dobrze nie pamiętaliśmy. Nagle my, dzieci Netfliksa i Whatsappa, dzieci sieci, tanich linii i programu Erasmus, zostaliśmy odarci z przywileju, jakim było ogólne potępianie wojen niezależnie od tego, kto z kim i o co je toczy. Rosja przywróciła nas na pozycje darwinowskie. Dzisiaj musimy umieć powiedzieć sobie, że wojna rosyjsko-ukraińska jest naszą wojną, że strona ukraińska ma rację, że bije się w słusznej sprawie i że musi wygrać. Zaś Rosja bije się w sprawie niesłusznej i musi przegrać.
Jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, że żołnierzy niemieckich i angielskich zamieniamy miejscami w okopach Wielkiej Wojny. Nie da się natomiast pomyśleć, że można by zamienić żołnierzy rosyjskich i ukraińskich pod Bachmutem. Ze świata marzącego o pokoju wróciliśmy bowiem do świata, w którym trzeba najpierw wygrać na polu bitwy, żeby móc te marzenia znów snuć.
Rzecz jasna, nie jest to łatwe. Zupełnie się bowiem odzwyczailiśmy od myślenia w ten sposób. A musimy z powrotem nauczyć się, jak o tym pisać, jak deklarować, jak wspierać. Niepewność polskiej influencerki czy proukraiński przekaz na Instagramie nie będzie wyglądać dziwnie obok zdjęć z Zanzibaru ma coś wspólnego z miotaniem się Niemców, nie mogących się zdecydować, czy przekazywać czołgi czy też nie. Nikt z nas nie żył wcześniej w takim świecie. Zdążyliśmy przywyknąć do „nowej” optyki, w której wojny były przede wszystkim bezsensowne.
Tymczasem Rosja — niczym Neil Armstrong à rebours — wykonała dla ludzkości wielki krok wstecz. Czas niewinności, luksus pacyfizmu, ogólnikowa wiara w world peace z piosenek Lennona, iluzja, że możemy na wojnach nie wspierać żadnej ze stron, tylko „być za pokojem” — wszystko to skończyło się razem z ostatecznym końcem końca historii, 24 lutego 2022 roku rano czasu kijowskiego.