Kawa, kawusia
Czy warto rozmawiać? John Stuart Mill uważał, że warto. A przynajmniej tak się mówi. No bo to prawda, że Mill wierzył w wolny rynek idei, na którym gorsze pomysły zostaną wyparte przez lepsze. Nic więc dziwnego, że popierał nieograniczoną wolność słowa. Ale też owa wiara nie była całkiem bezwarunkowa – miała ona istotny związek z ówczesną teorią wiedzy.
W XIX wieku wielu filozofów, podobnie jak Mill, wierzyło w postępową wizję dziejów, zgodnie z którą w toku wymiany argumentów ujawniać się będą coraz bardziej prawdziwe przekonania na temat rzeczywistości. Aż do momentu, w którym ukaże się nam całość prawdy. I tu pojawia się paradoks – no bo gdy całość prawdy zostanie już ujawniona, będzie to przecież jedna prawda, a nie wiele prawd. I tak pluralizm znika, wymiana poglądów nie będzie miała sensu.
W XX wieku – po faszyzmie i komunizmie – było już dość jasne, że na wolnym rynku idei nie zawsze wygrywają najlepsze pomysły. Najważniejszy współczesny teoretyk liberalizmu John Rawls miał odpowiedź na ten problem: należy najpierw założyć nieredukowalny fakt pluralizmu społecznego, a dopiero potem zastanawiać się nad tym, jak zbudować w tych warunkach sprawiedliwe społeczeństwo. Dlaczego nie zlikwidować pluralizmu społecznego? Cóż, wolna i pluralistyczna kultura jest lepsza od alternatyw. Alternatywą jest prawda totalna – przemoc.
To znów sugeruje, że warto rozmawiać, ale o czym? Nie chodzi tu z definicji o „obronę dawnego ładu”, „zapewnienie dobrobytu” czy „przybliżenie rewolucji”. W słowach Johna Miltona, chodzi o szczere i otwarte spotkanie. Z rozmowy takiej nie musi więc wynikać nic konkretnego, chociaż czasem coś z niej wyniknie. Cele rozmowy niejako ujawniają się w rozmowie. Rozmowa jest niewymuszonym wyrazem sposobu życia, w którym przedkładamy porozumienie nad przemoc.
Można by zatem powiedzieć, że w liberalizmie rozmowa przypomina rytuał religijny – trudno stwierdzić, czy czemuś to służy, ale jeśli tego zabraknie, będzie się to wiązało z zanikaniem pewnej formy życia. Liberałowie próbują niejako przebłagać los, że jak będą grzecznie dyskutować, a nie wszczynać awantury, to zostaną nagrodzeni pokojem, a może i postępem: rzeczywistość społeczna będzie stopniowo stawać się lepsza, a przynajmniej nie będzie się pogarszać. Jeśli burżuazyjna kultura liberalna wywodzi się z kawiarni i klubów dyskusyjnych, no to kultywowanie owej kultury polega właśnie na rozmawianiu – a filiżanka kawy jest jej totemem, stąd libkowa praktyka wrzucania zdjęć kawy do mediów społecznościowych.
Miłość do dyskursu i jej wrogowie
Z miłością do dyskursu wiążą się trzy główne ryzyka.
Ryzyko 1: rozmawiactwo. Jest to sytuacja, w której w miejsce traktowania rozmowy jak normalnej praktyki społecznej przechodzimy do ubóstwienia aktu rozmawiania. Skutkiem ubocznym jest zapamiętanie się w konwersacyjnych rytuałach, w wyniku którego zapominamy o strategii politycznej i przestajemy zwracać uwagę na to, jakie konsekwencje przynoszą nasze działania. A może być tak, że nie przynoszą one żadnych konsekwencji. W związku z tym o liberałach mówi się, że zwyczajowo wyrażają „zatroskanie”, „tylko gadają”, a „niewiele robią”, bo być może „nic się nie da zrobić”, a nawet gdyby się coś zrobiło, to ktoś mógłby się poczuć urażony. Niech żyje konsensus.
Ryzyko 2: promowanie niesprawiedliwości. Czasem mówi się w tym kontekście, że zaproszenie niewłaściwej osoby do publicznej rozmowy „daje jej platformę” do wypowiedzi. Takie sformułowanie problemu wydaje się kłopotliwe, ponieważ pachnie policją obyczajową, a do tego trzeba by rozważać, czy dana osoba ma trudność z dostępem do sfery publicznej i na ile dana „platforma” wzmacnia jej głos. Istnieje jednak pokrewny, a bardziej konkretny problem podnoszony przez badaczy polityki, że siły skrajne czy populistyczne zwykle nie mają w społeczeństwie wystarczającego poparcia, by zyskać wpływ na władzę – i potrzebują w tym celu współpracy sił bardziej umiarkowanych. Istnieje zatem ryzyko, że zasłuchani we własne głosy rozmówcy nie dostrzegą rzeczywistych niesprawiedliwości i zagrożeń dla porządku politycznego. Istnieje również ryzyko, że w imię miłości słowa będą wykazywać sympatię wobec postulatów niesprawiedliwych, ale ładnie powiedzianych, zamiast postulatów sprawiedliwych, chociaż nieładnie wykrzyczanych. Niech żyje kultura osobista.
Ryzyko 3: zatracenie siebie. Jest to ryzyko, które można rozumieć na dwa sposoby. Wedle popularnej obawy obecnej na prawicy i na lewicy, kontakt z innością może zagrażać dobrostanowi czy tożsamości jednostek albo grup – w związku z czym należy tworzyć safe spaces, zamykając granice kraju albo wykluczając z debaty publicznej pewne wypowiedzi czy osoby.
Istnieje jednak również czysto demokratyczne wyjaśnienie tego ryzyka. Wybitny matematyk i filozof liberalny Bertrand Russell otrzymał w 1962 roku zaproszenie na debatę z faszystą Oswaldem Mosleyem. Jego odpowiedź brzmiała następująco: „światy emocjonalne, które zamieszkujemy, są tak różne i w najgłębszy sposób sobie przeciwstawne, że nic owocnego ani szczerego nie mogłoby wyniknąć ze spotkania między nami. Chciałbym, aby zrozumiał pan intensywność owego mojego przekonania. Nie mówię tego z potrzeby niegrzeczności, ale ze względu na wszystko, co cenię w ludzkim doświadczeniu i dokonaniach człowieka”.
W podobnym kontekście można przypomnieć paradoks tolerancji, opisany przez filozofa nauki Karla Poppera, zgodnie z którym nie ma wolności dla wrogów wolności. Jak wyjaśnia Popper, nieograniczona tolerancja musiałaby prowadzić do zmierzchu tolerancji – jeśli ustrój polityczny będzie akceptować wrogów tolerancji, to upadnie w wyniku ich działalności. A zatem społeczeństwo może się godzić jedynie na działanie organizacji, które szanują wolność polityczną.
A jak to się ma do rozmowy Wigury i Terlikowskiego?
Książka „Polka ateistka kontra Polak katolik”, która jest zapisem jedenastu rozmów między Karoliną Wigurą i Tomaszem Terlikowskim, stała się w ostatnim czasie źródłem szeregu przychylnych i krytycznych komentarzy. Głównym ich tematem była zarówno kwestia tego, „czy warto rozmawiać”, jak i tego, co się w takiej rozmowie mówi, gdy już do niej dojdzie.
Wydaje się, że warto wyróżnić dwie warstwy tego rodzaju rozmowy: osobistą i polityczną. W znaczeniu osobistym szczere i otwarte spotkanie ma szczególny charakter. Bywa ryzykowne, jest to sytuacja wrażliwa. Opowiadając o sobie, rozmówcy odsłaniają się w nieoczekiwany sposób. Skaczą razem w nieznane i mogą wylądować na miękko jedynie dzięki wzajemnemu zaufaniu. Zwykle odkłada się wówczas na bok kwestię prawdy na rzecz relacji emocjonalnej, w której strony poświęcają sobie prawdziwą uwagę. Wie o tym każdy, kto próbował rozwiązać spór małżeński, dociekając tego, co się wydarzyło naprawdę.
Do owej osobistej warstwy rozmawiania nikt raczej nie zgłasza poważnych zastrzeżeń. Dla wielu osób jest to ważna rzecz – jeśli ktoś żyje w małżeństwie, w którym partnerzy wykazują odmienne zapatrywania metafizyczne, tego rodzaju rozmowa może pomóc im w poszukiwaniu wartościowych sposobów bycia razem. Owa warstwa osobista odpowiada zatem prywatnemu spotkaniu przy kawie. Ma również wartość niejako terapeutyczną. Ale nie o każdym spotkaniu pisze się książki.
Podnoszone w debacie publicznej wątpliwości dotyczą zatem interpretacji politycznej: jakie jest mianowicie polityczne znaczenie owego aktu zaufania, którego wymaga podobna rozmowa? Niektórzy powiedzą, że w warunkach silnej polaryzacji społecznej i politycznej osobiste znaczenie rozmowy rozciąga się również na sferę polityczności – pokazuje ona mianowicie możliwość lepszego społeczeństwa, w którym dokonuje się rzeczywiste spotkanie pomimo różnic.
W moim „Nowym liberalizmie” pisałem, że w prawdziwie pluralistycznym społeczeństwie zasada solidarności nie może ograniczyć się do zbioru wspólnych zasad politycznych, jak wyobrażał to sobie Rawls, lecz musiałaby wykraczać poza sferę wspólnych wierzeń. Nie ująłem tego wtedy wprost w tych słowach, ale można by powiedzieć, że różniący się obywatele wspólnoty politycznej, którzy nie mogą żyć na archipelagach, musieliby wykonać pewien skok wiary – przyjąć, że nawet jeśli nadarzy się taka opcja, i nawet, jeśli będzie kusiło ich skorzystanie z takiej możliwości, nie skrzywdzą się nawzajem. W praktyce założenie takie niekoniecznie może liczyć na solidne przesłanki, jest to właśnie rodzaj wiary; zawsze się zresztą krzywdzimy, czy tego chcemy czy nie – siebie, swoich bliskich, a co dopiero obcych. Ale zaufanie społeczne w podzielonym społeczeństwie, jeśli w ogóle ma istnieć, musi istnieć właśnie pomimo rachunku krzywd – nie ma bowiem alternatywnego porządku politycznego, w którym nie występuje krzywda. Celem polityki nie może być usunięcie z rzeczywistości dyskomfortu – co równałoby się śmierci lub otumanieniu – lecz ograniczenie ilości zinstytucjonalizowanego okrucieństwa. Nie kompromis w pół drogi, lecz twórcze rozwinięcie naszych najlepszych tradycji politycznych w kierunku najlepszych koncepcji wymarzonego kraju – próba trochę lepszego spotkania.
Czy Bóg tak chciał?
Sceptycy powiedzą, że w przypadku spotkania Wigury i Terlikowskiego nie można liczyć na takie korzystne wyniki, a zresztą tego rodzaju spotkanie w praktyce zaciera różnice, które mają realne znaczenie polityczne – i których z tego powodu nie należy zacierać. Krytycy Terlikowskiego mówią, że autor niesłusznie ustępuje z prawdziwego znaczenia katolicyzmu, a zresztą zdradza PiS-owską prawicę – jest bowiem jednym z niewielu konserwatystów w polskiej sferze publicznej, którzy akceptują liberalno-demokratyczny porządek konstytucyjny. Krytycy Wigury twierdzą natomiast, że już sama rozmowa na równych warunkach z Terlikowskim – który jeszcze niedawno nie był znany z konwersacyjności i niuansowania, a wręcz przeciwnie – jest ustępstwem na rzecz jego agendy kulturowej. Do tego dochodzi kwestia reprezentacji: dlaczego rozstrzygać kwestię Boga akurat z Wigurą albo małżeństw osób tej samej płci akurat z Terlikowskim, skoro nic im do tego?
Oczywiście, w tego rodzaju książce niczego się nie rozstrzyga, a jedynie rozmawia – co jednym może być przydatne, a innym nieprzydatne, jak to każda książka. Natomiast warto zwrócić uwagę, że w pewnym istotnym sensie wyjściowe pozycje Wigury i Terlikowskiego rzeczywiście nie są symetryczne. Nie jest tak, że po prostu wymieniają się oni poglądami, ona ma takie, a on inne. Owe wypowiedzi mają równoprawny status o tyle, że w demokracji obowiązują zasady wolności słowa i równego wzajemnego szacunku – każdemu wolno wyrażać własne poglądy i każdemu należy się prawo do bycia wysłuchanym. Ale istnieją lepsze oraz gorsze argumenty.
W największym skrócie, Wigura odwołuje się do standardu demokratycznego porozumienia. Rawls twierdził, że rozum publiczny korzysta jedynie z takiego języka, który każdy mógłby przyjąć w debacie jako swój – a zatem odwołuje się ogółem do empirycznych ludzkich potrzeb i interesów. Z kolei Terlikowski w którymś momencie musi powiedzieć: „Bóg tak chciał”, nawet jeśli tymczasowo może maskować takie stwierdzenie odpowiednimi środkami retorycznymi; jego przekonania wypływają bowiem w sposób systematyczny ze źródeł konfesyjnych. W konsekwencji jego argument nie jest tego rodzaju, że wszyscy mogliby go przyjąć, w pierwszej kolejności nie wiadomo bowiem nawet, czy „Bóg tak chciał” – nie jest to kwestią empirycznego porozumienia. Stwierdzenie takie należy więc w demokratycznej debacie przetłumaczyć na: „ja tak chcę” albo „biskup tak chce”. I teraz nietrudno poprowadzić Terlikowskiego do momentu, w którym będzie musiał powiedzieć zdanie: „Musisz zrobić X, ponieważ ja tak chcę”. A to już nie brzmi tak wzniośle ani sympatycznie, lecz czysto konfrontacyjne – i wątpliwe, żeby miało się przyjąć, gdy zostanie wyrażone w ten sposób. Jeśli druga osoba chce mnie do czegoś zmusić siłą, to nie sposób na to powiedzieć: ona po prostu tak ma.
W tym miejscu istotne zastrzeżenie: liberalizm polityczny zakłada wolność religijną. Czyli Terlikowski może swobodnie wyznawać własne poglądy i działać zgodnie z nimi – nikt nie będzie zmuszać go do aborcji. Nikt nie zabroni mu również przekonywać publicznie, że lepiej nie dokonywać aborcji – w demokracji możemy swobodnie debatować o moralności. Po prostu nie wolno mu wymuszać na innych ludziach, aby działali zgodnie z jego przekonaniami metafizycznymi. W „Liberalizmie politycznym” Rawls założył, że wolność wyboru kobiety w sprawie aborcji w tak oczywisty sposób wynika z koncepcji pluralistycznego społeczeństwa jako związku równych i wolnych osób, że wspomniał o tej sprawie w przypisie bez szerszego wyjaśnienia. W sensie politycznym debata w tej sprawie mogłaby dojść do konkluzji po kilku zdaniach – chociaż dla niektórych będzie ona miała również istotne znaczenie emocjonalne, stąd w sensie osobistym i terapeutycznym tego rodzaju rozmowę należy rozwijać wedle potrzeby.
Można by zatem wyobrazić sobie jeszcze jedno rozwiązanie: spotkanie w formule intelektualnego MMA, w którym rozmawiamy w sposób cywilizowany, ale jednocześnie wytaczamy w debacie jedynie najcięższe działa. Czy tego rodzaju nastawienie byłoby lepsze? Cóż, jak zwykle, zależy to od tego, co próbujemy osiągnąć. Tym razem zamysł był taki, żeby nie dominować nad rozmówcą, lecz się nim zainteresować, zaufać, a tym sposobem wykazać możliwość prowadzenia życzliwej rozmowy niezależnie od radykalizacji debaty publicznej. W końcu wszyscy mieszkamy w jednym państwie, a więc naszym celem nie powinno być usunięcie z obrazu „tych drugich”, lecz właśnie wzajemne wysłuchanie swoich motywacji bez ich demonizowania – nauka wspólnego życia. Na ile da się wyważyć wszystkie owe nadzieje i ryzyka; czy jest to wartościowe podejście; czy Bóg tak chciał – ostatecznie musi to pozostać do oceny każdego z czytelników.