Nataliya Parshchyk: Jak wojna zmieniła twoje życie?
Violetta Pedorych: W przeciwieństwie do wielu ludzi, mnie wojna nie zrujnowała moich planów. Byłam freelancerką, robiłam tłumaczenia. W grudniu i styczniu przed inwazją próbowałam znaleźć jakąś nową pracę. Zapisałam się nawet na kurs JavaScript, zdałam egzaminy wstępne i miałam zamiar rozpocząć studia.
Jednocześnie te dwa miesiące były związane z niepewnością, bardzo mrocznym stanem, który nazwałam „trwaniem śmierci”. Wiadomości o tym, że Rosja gromadzi w pobliżu granicy sprzęt i wojska „na ćwiczenia”, oddziaływały na wiele osób nawet na poziomie podświadomym. Wojna mi się śniła. Oczekiwałam nieznanego.
A gdy się zaczęło?
Pierwszy dzień wojny był organizacyjny. Zajęłam się skanowaniem wszystkich dokumentów, wrzucaniem ich na Google Drive, drukowaniem, robieniem kserokopii. Krótko mówiąc, przygotowania walizki awaryjnej.
Pierwsze pięć dni odczuwałam jak pięć miesięcy, były bardzo intensywne, skondensowane, jak mała kapsuła czasu. Jakbym miała nie 27 lat, tylko tych pięć dni. Przed wojną umierałam w środku, a od pierwszego dnia, paradoksalnie, czułam się jak nowo narodzona. Znowu poczułam, kim jestem.
Wcześniej, kiedy przez trzy lata mieszkałam w Polsce, bardzo mocno odczułam swoją ukraińskość. Że moja dusza jest ukraińska, tak samo jak język, kultura. Brakowało mi ich w Polsce, dlatego wróciłam. A wraz z wojną, kiedy chcą cię zabić tylko dlatego, że jesteś Ukraińcem, to wszystko nabrało jeszcze większej mocy.
Od rozpoczęcia pełnoskalowej inwazji ludzie dojrzeli, wzięli na siebie odpowiedzialność. Jeśli nie ty, to kto? Znajoma dziennikarka miała w Hiszpanii koleżankę, która pracowała w szpitalu. Ten szpital postanowił zebrać dużą ilość leków i wysłać do Ukrainy. Trzeba było znaleźć szpital, który by to przyjął. Wcześniej miałam wrażenie, że wszystko robi się samo i nic nie zależy ode mnie. Teraz ode mnie zaczęło zależeć wiele. Nawet zawiązanie kontaktów między kilkoma osobami będzie wielkim wkładem.
Drugiego dnia wojny napisała do mnie koleżanka, która pracowała w Kijowie i jako fixerka dla dokumentalistów. Zapytała, czy nie chciałabym pracować we Lwowie z brytyjską dziennikarką z „The Independent”. Zgodziłam się.
Na czym polega praca fixera?
To organizacja procesu pracy dziennikarza, przygotowanie jego przyjazdu, logistyki – znalezienie mieszkania, kierowcy z samochodem, opracowanie trasy. No i najważniejsza rzecz – znalezienie bohaterów do materiałów, które chcą zrobić dziennikarze.
W Chersoniu dziennikarz chciał zrobić wywiad do telewizji z osobą, która była torturowana. Wcześniej wysyłano mi kontakty do tych osób. Jest czat fixerów, na którym pomagamy sobie nawzajem. W tym czasie sytuacja z zasięgiem w Chersoniu była bardzo zła i kontakty, które miałam, nie działały. Został nam ostatni dzień, zrobiliśmy już wiele historii, ale tej jednej nie i po prostu pytaliśmy ludzi na ulicy. Takie momenty są bardzo stresujące. A temat robił dziennikarz, który wcześniej chciał zrobić historię o gwałcie. Uważam, że nie miał do tego absolutnie żadnego prawa. Takie historie mogą robić tylko kobiety.
Dlaczego?
Byliśmy w wiosce pod Chersoniem, gdzie misja „West Support” rozdawała pomoc humanitarną, sporo ludzi się tam zebrało. Próbowałam pytać, ale gwałt to traumatyczne doświadczenie, kobieta może nie mówić o nim nawet swojej rodzinie. Myślę, że tylko inna kobieta może wczuć się w to i stworzyć bezpieczną przestrzeń, w której ta historia może zostać opowiedziana.
Żeby podzielić się z mediami takim doświadczeniem, trzeba mieć dużo sił i odwagi. A to była telewizja. Nawet jeżeli mówili, że mogą zanonimizować twarz, zmienić nazwisko, to sam moment, w którym trzeba opowiadać to przed kamerą, przekracza wszelkie granice.
Udało ci się znaleźć osobę do historii o torturach?
Podeszliśmy do starszego człowieka, który siedział na ławce. Znał mężczyznę, który był torturowany, i kobietę, która była przy torturach. To babcia, która spędziła dwa tygodnie w salach tortur ze zawiązanymi oczami. Była wzywana na przesłuchania, słyszała krzyki i znała ludzi, którzy tam byli. Przeszła przez tak straszną rzecz, ale dziennikarzom nie pasowała, bo sama nie była torturowana.
Miała wnuki, które zostały zabrane do rosyjskich szkół otwartych przez Rosjan i kolaborantów 1 września, o tym też dziennikarze chcieli zrobić materiał. Okupanci szantażowali rodziców, że jeśli nie poślą tam dzieci, to zabiorą je na Krym do internatów. Nie było wyboru. siedmioletnia dziewczynka i dziesięcioletni chłopiec poszli do rosyjskiej szkoły. Chyba nigdy w życiu nie rozmawiałam z tak dojrzałymi i świadomymi dziećmi. Zdawały sobie sprawę, że w szkole jest wróg i że nie będą uczyć się niczego, co on mówi. Miały tam mówić tylko po rosyjsku, a to jeszcze bardziej utwierdzało je w ukraińskości.
A kim był torturowany mężczyzna?
To był Białorusin, który w 2012 roku przeprowadził się do Ukrainy i mieszka w Chersoniu ze swoją dziewczyną. Kiedy zaczęła się wojna, nie chciał wyjechać i przez całą okupację wychodził na protesty, toczył walkę partyzancką, wysadzał tory kolejowe, spuszczał benzynę z czołgów i prowadził proukraińskiego wideobloga. Dwa miesiące spędził w salach tortur.
Był ranny?
Ślady ma tylko po porażeniach prądem, ale tortury, które opisywał, są niewyobrażalne. Zmuszano ich również do nauki rosyjskich wierszy, które gloryfikowały Rosję, do śpiewania rosyjskiego hymnu i pieśni. Do organizowania koncertów dla okupantów. I ta presja była trudniejsza niż fizyczna. Najgorsze, że zabrali też jego dziewczynę, która przez miesiąc była w sali tortur. Ich cele były niedaleko siebie. Uspokajało go to, że rano podczas obchodu słyszał jej głos, więc wiedział, że żyje.
Dziewczyna została zwolniona, bo zachorowała na poważną chorobę. Teraz są razem i angażują się w wolontariat, przywożąc leki osobom z niepełnosprawnością ruchową.
Byłaś w obwodzie donieckim, w Krasnohoriwce.
Robiliśmy historię o nocy w schronie przeciwbombowym z lokalnymi mieszkańcami. Skontaktowaliśmy się z księdzem. Pomógł nam znaleźć rodzinę, która przyjęła nas w swojej piwnicy. To było najcieplejsze i najbardziej serdeczne ze wszystkich doświadczeń.
Krasnohoriwka to miejscowość położona 5 kilometrów od Doniecka, tuż przy linii frontu, obok Mariinki, która jest stale ostrzeliwana. Z 16 tysięcy mieszkańców zostało około tysiąca, którzy nie chcą wyjeżdżać. Udało się nam z przyjacielem dostarczyć im 5,5 tony brykietów opałowych, kupionych za zebrane środki, z czego duża część była od polskiego filmowca. Po drodze rozmawialiśmy z innymi mieszkańcami. Wielu z nich nie lubi dziennikarzy. Mogę to zrozumieć, bo są różni. W Buczy sprawiali czasami wrażenie, jakby przyjechali oglądać cyrk, zrobić zdjęcia i wyjechać, bez delikatności. W małych miasteczkach i wioskach panuje też powszechne przekonanie, że dziennikarze są powodem ostrzeliwania.
Ale tak nie jest?
Ostrzały po prostu się zdarzają, ale ludzie mają tendencję do szukania przyczyny tych okrucieństw.
Jesteś dla dziennikarzy swoistą przewodniczką, która pomaga im nie tylko poruszać się po naszym kraju, ale i zrozumieć go. Skąd pochodzili ci, z którymi pracowałaś? Miało to znaczenie, jeśli chodzi o zrozumienie kontekstu wojny? Czy dziennikarze zmieniali swoje podejście do niej po tym, co zobaczyli?
Na początku były „The Independent” z Wielkiej Brytanii, Amerykanie z „Washington Post”, „Insider”, „Fortune”, Al Jazeery, Norwegowie, Duńczycy i francuskie radio. Najbardziej zdystansowani byli dziennikarze etatowi, którzy przyjechali do Ukrainy po raz pierwszy. Wcześniej zajmowali się zupełnie innymi sprawami i krajami. Ale ponieważ są reporterami międzynarodowymi, zostali wysłani tutaj.
Jako osoba, która nigdy wcześniej nie pracowała w dziennikarstwie, miałam wyobrażenie, że profesjonalni dziennikarze zanim stworzą jakiś materiał, to maksymalnie się przygotowują. Okazało się, że nie zawsze tak jest i dużo zależy od ludzi. W marcu pracowałam z dziennikarzem, który po tygodniu wspólnej pracy uważał Ukrainę i Rosję za bratnie narody. Bo mamy tę samą historię, języki są podobne. Byłam w szoku. Uświadomiłam sobie to, że legitymacja prasowa nie oznacza, że jej posiadacz zrobił wszystko, by poznać kontekst. Nie wiem, na ile jest to problem z profesjonalizmem, ale myślę, że rosyjska propaganda ma duży wpływ także na dziennikarzy.
Przekonywałaś ich?
Czułam, że nie jestem w stanie uargumentować ukraińskiej perspektywy tak dobrze, jak bym chciała. Ale mówiłam wszystko, co wiedziałam, i znajdowałam na to źródła. Jednym z nich był podcast filozofa i politologa Wołodymyra Jermolenki „Explaining Ukraine”, który stworzył na początku wojny. Te podcasty były dla mnie motywacją do opowiadania obcokrajowcom o Ukrainie. Z obcokrajowcami trzeba pracować jak z dziećmi, tłumaczyć im wszystko cierpliwie i coś się powoli zmieni.
Polecamy wywiad Joanny Kozłowskiej z Wołodymyrem Jermołenką „Rosja to imperium, a nie państwo narodowe”.
Widzimy zmiany w ilości broni, która stopniowo do nas dociera. Z mediów francuskich, niemieckich i ogólnie zachodnich wynika, że tam proces zrozumienia Ukrainy jest wolniejszy.
Dużo pracowałam z Francuzami, z Niemcami jeszcze nie. Wszystkie dziennikarzy (z Francji), których spotkalam, są proukrainscy i robią wysiłek, by poznać i pokazać perspektywę Ukrainy.
Francuzka, z którą pracowałam ostatnio, jest temu przykładem. Wybrała się do sklepu w Kijowie „Vsi Svoi” i kupiła sobie i bliskim rzeczy z ukraińskimi symbolami. Później wysłała mi zdjęcie całej rodziny ubranej w ukraińskie ubrania. To było bardzo urocze.
Ale faktycznie ten proces zrozumienia jest wolniejszy, i wyraźnym potwierdzeniem temu dla mnie jest fakt, że większe francuskie media tłumaczą „Kyiv” nadal jako „Kiev”. Nie wiem, ile razy zwracaliśmy im na to uwagę. A nazwy to taka podstawowa rzecz.
Pracowałaś z polskimi dziennikarzami?
Nie, ale ponieważ mieszkałam w Polsce i mam wielu polskich przyjaciół, to wsparcie, które czuję, także poprzez media, jest nieporównywalne z nikim i niczym innym. Polscy dziennikarze najlepiej znają cały kontekst postsowiecki i prawdopodobnie najbardziej potrafią zrozumieć nas w tej sytuacji.
Jakich tematów szukali dziennikarze, z którymi pracowałaś?
Wiele zależy od charakteru danej osoby. Można pójść na imprezę w Kijowie i pokazać, że życie toczy się dalej, albo pojechać na linię frontu, siedzieć tam przez długi czas i pokazywać żołnierzy.
Pracowałam z Norwegami, którzy trzykrotnie przyjeżdżali tu na pewne śledztwo. Na początku wojny z granicy odebrała ich kobieta, której syn właśnie pojechał na wojnę. Byli świadkami tego, jak został uznany za zaginionego. Jeździli na miejsce bitwy, na którym on walczył, rozmawiali z mieszkańcami wsi i próbowali dowiedzieć się, co się z nim stało. Pół roku ciągnęło się to w niepewności, aż niedawno przyszły wyniki badań DNA kości, którą znaleźli. Pasowało do DNA tej kobiety. A więc tożsamość jej zabitego syna została potwierdzona i odbył się pogrzeb. Zobaczyłam, jak bardzo ci dziennikarze zaprzyjaźnili się z tą kobietą i współodczuwali z nią.
Niezapomniane było doświadczenie z amerykańskimi dziennikarzami z „Washington Post”. Jeden ma ojca Ukraińca, a drugi dziadków z Ukrainy. Odczuwałam niesamowitą przyjemność, obserwując, jak odbierają Ukrainę, o czym rozmawiają i jak bardzo angażują się w pomoc.
Na czym to polegało?
To był jedyny raz, kiedy dziennikarz sam zapytał mnie: „Czego twoim zdaniem brakuje w przekazie zachodnich mediów na temat Ukrainy?”. Zazwyczaj przyjeżdżają z własną wizją, pomysłami ze swoich redakcji. Mają zadanie poruszać pewne tematy, bo wiedzą, że ludzie będą czytać takie historie. A tu człowiek zbliża się maksymalnie do rzeczywistości Ukraińców i pyta ich o zdanie.
Zaproponowałam, by napisali o organizacjach wolontariackich i o tym, ilu obcokrajowców przekazuje pieniądze na Czerwony Krzyż czy UNICEF. Tylko niewielki procent darowizn Czerwonego Krzyża trafia do Ukrainy. Ważne jest, aby to komunikować. Potrzebujemy, by obcokrajowcy przekazywali darowizny bezpośrednio na organizacje ukraińskie. To będzie działanie bezpośrednie. Ten dziennikarz napisał bardzo długi artykuł w całości poświęcony organizacji mojego przyjaciela, jednego z założycieli charytatywnej fundacji „ITT Fund”. Jest to grupa ludzi z branży filmowej, którzy są przyzwyczajeni do organizowania dużej liczby zadań, potrzebnych „na wczoraj”. Teraz rozszerzyli swoją działalność. Zbudowali tymczasowe mieszkania dla przesiedleńców, tworzą spektakle za granicą.
Amerykański dziennikarz opisał trasę drona – jak trafia do organizacji, jak wolontariusze transportują go do innego miasta, potem jest odbierany przez innych wolontariuszy i w końcu dostarczany do wojska. Dziennikarz rozmawiał z tymi wszystkimi ludźmi. Ta historia naprawdę budziła zainteresowanie. W ciągu dwóch tygodni na konto „ITT Fund” wpłynęło ponad 200 tysięcy dolarów.
Czy jeżdżąc z dziennikarzami po kraju, spotkałaś się z ludźmi negatywnie nastawionymi do Ukrainy?
Osobiście nie. Ale słyszałam od innych fixerów i wolontariuszy pracujących na terenach przyfrontowych, że rzeczywiście są tacy, którzy uważają, że zaatakowała Rosja, ale winna jest Ukraina. To w większości ludzie bezrobotni, w fatalnej sytuacji i karmieni rosyjską propagandą. Ale spośród wewnętrznych przesiedleńców, z którymi rozmawialiśmy, z obwodu ługańskiego i donieckiego, 9 na 10 rozmawiało z nami po ukraińsku. To jest moje osobiste odkrycie, bo dla mnie wschód był rosyjskojęzyczny.
O czym rozmawiali ludzie w piwnicy w Krasnohoriwce?
Wzruszyła mnie ich nadzieja i wiara, że wszystko się skończy i znów będzie dobrze. Oni tym żyją, nie poddają się. Byłam pod wrażeniem ich siły moralnej i ducha. Ich dom został zniszczony, znajomi zostali ranni i zabici. W mieście nie ma szpitala ani innych usług. Jest kilka sklepów, do których właściciele jeszcze na własne ryzyko przywożą żywność. Jest piekarnia, która rzadko działa, bo nie ma prądu, a sieć energetyczna jest ciągle niszczona przez ostrzały. Mieszkańcy sami ją naprawiają. W tak trudnych warunkach ludzie trzymają się bardzo dobrze, myślę, że nawet lepiej niż wiele osób w miastach, gdzie jest umownie bezpieczniej. We wszystkich tych miastach frontowych religia i wiara bardzo mocno trzymają ludzi razem. Ludzie modlą się co wieczór, a nawet w ciągu dnia.
Kiedy w kwietniu obwód kijowski został wyzwolony, spędziliśmy dwa tygodnie, jeżdżąc po regionie do różnych miast i wsi. To było niesamowite, jak ludzie, którzy doświadczyli tak strasznych rzeczy, znajdowali siłę, by żyć dalej i patrzeć w przyszłość. W Irpiniu spotkaliśmy kobietę, która stała w kolejce, aby złożyć dokumenty dotyczące poniesionych szkód. Jej dom został zburzony, nie da się go wyremontować. Pierwszy raz zdarzyło jej się to w Armenii. Potem, po rozpoczęciu wojny w 2014 roku, został zniszczony jej dom w obwodzie ługańskim, a ona przeniosła się do Irpinia. Trzeci raz straciła dom, ale ma pozytywne nastawienie, wierzy, że wszystko będzie dobrze i najważniejsze, że jest żywa.
Co jeszcze widzieliście w obwodzie kijowskim?
Wyruszyliśmy 11 kwietnia, niedługo po wyzwoleniu, z amerykańskim dziennikarzem freelancerem, z którym się bardzo zaprzyjaźniliśmy. Odwiedziliśmy Borodiankę, Buczę, Irpin i Gostomel. Na te cztery miasta zwracano wtedy dużą uwagę. Ale dalej na północ są małe wioski, które też były pod okupacją. Kiedy przejeżdżaliśmy przez nie, ludzie za nami biegli, bo tam rzadko jeżdżą samochody. Opowiadali nam o wszystkim, co się tam działo. Jeden z miejscowych zapytał, czy moglibyśmy sprowadzić do nich psychologa, bo jest bardzo potrzebny. A to jest mała wioska, gdzie było tylko sto domów, a po wojnie zostało kilka. Ludzie mieli świadomość, że potrzebują pomocy psychologicznej. Być może teraz są mobilni psychologowie, ale wtedy w kwietniu ich nie znalazłam.
Przyjeżdżasz do opuszczonych miejsc i jedyne, co możesz zrobić, to zapisać ich historię. Ciężko było uświadomić sobie, że nie można pomóc tu i teraz. Wiosną było bardzo pięknie, kwitły kwiaty i drzewa. Jakby mimo wszystko pojawiało się nowe życie. W maju, kiedy byłam ponownie w obwodzie kijowskim, ludzie byli pozbawieni domów, ale sadzili ziemniaki, bo musieli – żeby rosły. Po raz kolejny przekonałam się, jak bardzo jesteśmy wytrzymali.
Moja przyjaciółka mówiła wtedy: „bezwstydna wiosna, nie można jej zatrzymać”. Okupowane i ostrzeliwane tereny, zniszczone domy na tle błękitnego nieba i jasnej zieleni.
Dom jednej z kobiet w Buczy został całkowicie zniszczony, ale ona miała jeszcze domek letniskowy. Całe podwórko było rozkopane, Rosjanie chowali w ziemi swój sprzęt. Kobieta pokazała mi to miejsce, kiedyś rosły tam kwiaty, a teraz była góra z cegieł. Potem przyjrzałam się dokładnie – a tam wyrósł kwiatek. Nowe życie, które trwa mimo wszystko. Wtedy poczułam, że bardzo ważne jest utrwalenie tych wszystkich historii. Czy to obok ciebie, czy 1000 kilometrów dalej, to jest Ukraina i nasza historia. Tworzą ją historie tych wszystkich ludzi, a my musimy ją znać.
Trudno było być we Lwowie wiosną. Wydawało się, jakby nic się nie zmieniło. Nie mogłam przestawić się na mniej więcej spokojne życie. Chciałam spędzać każdą minutę na reportażach z tamtych miejsc lub po prostu czytać opowieści ofiar, bo przecież jest ich tak wiele. Nie można o tym zapomnieć.
Warto, byśmy o tym pamiętali, my, wszyscy Ukraińcy, którzy są za granicą i mają możliwość życia bez regularnych alarmów, które oznaczają kolejne ofiary lub rannych. Czasami potrzebny jest wysiłek, aby o tym pamiętać.
Chociaż mieszkam w Ukrainie, to czas i mechanizmy obronne mózgu robią swoje. Jestem zaskoczona, jak bardzo zmienił się mój stan, mimo że wojna wciąż trwa. Ale w rzeczywistości zmienił się, bo stworzyła się pewna stabilna linia frontu i trwają tam ciągłe walki, tak jak od 2014 roku. Po mojej ostatniej podróży z telewizją francuską, która trwała pięć tygodni, po raz pierwszy od początku wojny poczułam chęć postawienia moich potrzeb na pierwszym miejscu. To odbywa się naturalnie, tak jak naturalne było to, że wcześniej ważniejsze było moje zadanie. Teraz, na przykład, mam problemy zdrowotne i z jednej strony czuję złość wobec siebie, że w kraju trwa wojna, a ja chcę zrobić sobie przerwę. Z drugiej strony – nie wiadomo, jak długo wojna potrwa, a ja nie jestem jedyną osobą, która może pomóc.
Opowiedz o swojej ostatniej podróży. Jaka to była trasa?
Fixerstwo charakteryzuje się kontrastami. Raz jesz jeden posiłek dziennie, bo na więcej nie masz czasu ani miejsca, jesteś w miejscach, w których nie ma restauracji. Następnego dnia możesz zjeść w najlepszej restauracji i spędzić noc w pięknym hotelu.
Podczas ostatniej mojej podróży najpierw spędziliśmy pięć dni w Odessie, skąd codziennie jeździliśmy do Chersonia. Ze względu na ciągle ostrzały postanowiliśmy nie nocować w Chersoniu. Następnie pojechaliśmy do Krasnohoriwki. W Kijowie zrobiliśmy materiał o imprezie w klubie i stand-upie, a następnego dnia rano pojechaliśmy do Bachmutu. Później do Dniepru na tydzień. Dziennikarka chciała pojechać na linię frontu, szczególnie w tym świątecznym okresie, żeby zrobić historie o wojskowych i wolontariuszach dostarczających prezenty dzieciom, ale redaktorzy nie chcieli, żeby znów pojechała w tak niebezpieczne miejsca. Zrobiliśmy więc opowieści o cerkwiach, które po raz pierwszy w historii na wschodzie Ukrainy obchodziły Boże Narodzenie 25 grudnia zamiast 7 stycznia. Ładnie to wyszło.
Znalazłam sporo księży i osób, które popierają tę reformę kalendarza. Widzieliśmy nawet w Dnieprze billboardy z napisem „Świętujmy Boże Narodzenie 25 grudnia”. Chodzi o Ukraiński Kościół Prawosławny. Wcześniej szukałam w Charkowie, jak wiele cerkwi zdecydowało się poprzeć reformę. Ale tam było znacznie więcej opinii, że to wymysł anarchistów, rozłam w Cerkwi i to nie jest właściwy czas. Potem dowiedziałam się, że w Charkowie wciąż większe wpływy ma Patriarchat Moskiewski.
Do Bachmutu pojechaliśmy na pół dnia wyznaczoną trasą. Przed wyjazdem bardzo się denerwowałam i zastanawiałam się, czy mam odwagę tam jechać. Nie musiałam tego robić. Wcześniej trzykrotnie proponowano mi wyjazd do miast frontowych, takich jak Mikołajów, i wtedy nie byłam gotowa. Tym razem pojechałam. Wciąż jestem zaskoczona, jak ta gotowość się zmienia.
Towarzyszyliśmy lekarzom z Kijowa z organizacją „Frida”, która udziela pomocy ludności cywilnej. Tym razem do Bachmutu przyjechali z organizacją wolontariacką „BASE UA”, która zajmuje się także ewakuacją. Przyjmowali ludzi w piwnicy, wykonywali nawet robili podstawowe badania, w tym USG. Dla wielu osób była to pierwsza wizyta u lekarza od początku wojny. U wielu zdiagnozowano zaawansowane stadia choroby, zwłaszcza cukrzycę czy problemy z sercem.
Następnie zatrzymaliśmy się przy „Punkcie Niezłomności”, który został niedawno otwarty przez wolontariuszy. W mieście są teraz takie trzy, z generatorami, prądem i wi-fi, podstawowymi lekami i ciepłą wodą. Ludzie mogą się tam ogrzać i zadzwonić, bo w mieście nie ma zasięgu, prądu ani gazu. Przed wyjazdem pytałam o sytuację w Bachmucie i wszystkie opowieści, które słyszałam, mówiły o mieście duchów, w którym nie działają żadne usługi, a ludzie siedzą w piwnicach. Byłam więc zaskoczona, widząc tak wielu ludzi, zwłaszcza dzieci w różnym wieku. To był dzień świętego Mikołaja i wolontariusze dawali dzieciom prezenty.
Według danych z 14 lutego 2023 w mieście przebywa około 5 tysięcy cywilów z 70 tysięcy, w tym około 140 dzieci. Dlaczego twoim zdaniem rodzice nie wywożą stamtąd dzieci?
Z jedną rodziną udało się porozmawiać dłużej. Była to matka z czteroletnią dziewczynką. Próbowały wyjechać. Pierwszy raz w kwietniu. Podczas ewakuacji był ostrzał, w którym zginął starszy syn tej kobiety. Wróciła i po tej tragedii stała się obojętna na wszystko. Jednak miała jeszcze małą córkę i we wrześniu znów próbowała wyjechać. Na drodze zatrzymał ich wypadek i znowu wróciła… Powiedziała, że nie będzie już próbować.
Każdy ma swoją własną historię i powody. Inny facet powiedział, że ma tu dwa domy, jego matka i babcia są przykute do łóżka i trzeba się nimi opiekować. Jeśli nigdy wcześniej nie podróżowali do innych regionów czy miast i nie mają rozbudowanej sieci znajomych, to jest to naprawdę jedyny świat, jaki mają. Więc czekają, aż to się skończy.
Czuję się tak, jakbym została przeniesiona do jakiejś rzeczywistości, gdzie obowiązują inne prawa. Dziennikarze i ja wjeżdżamy i wyjeżdżamy. Tam znajdujemy się w innej przestrzeni.
Jak żyje się teraz w Odessie?
Powszechnym problemem są przerwy w dostawie prądu. Ludzie radzą sobie za pomocą baterii, świec, akumulatorów. To właśnie w Odessie po raz pierwszy zobaczyłam tak ogromną liczbę generatorów w mieście. Szokujące, jak bardzo zmieniła się nasza rzeczywistość, nawet w tak prozaicznym sensie. Miasto jest zanieczyszczone tym hałasem, chodzenie po nim staje się nieprzyjemne. Spacerowałam po Mikołajewie wieczorem, były tam tylko wyspy światła, gdzie ludzie zainstalowali generator, a reszta miasta tonęła w ciemności.
Rozmawiałaś z wojskowymi. Jak oni się trzymają?
Przez dziewięć dni byłam na linii frontu z francuskim filmowcem i filozofem Bernardem-Henrim Lévy’m. Tworzy filmy dokumentalne. Był wrzesień i przyjechał akurat w momencie, gdy wyzwalano obwód charkowski. Spotkaliśmy się ze służbą graniczną i pojedynczymi brygadami. Z powodu kontrofensywy żołnierze byli w bardzo podniosłym nastroju, świeciły im się oczy. Jednocześnie, gdy rozmawialiśmy z pułkownikami i generałami, widać było wyczerpanie i zmęczenie. Tak jakby byli mało obecni.
Dlaczego Lévy przyjechał filmować w Ukrainie?
W 2014 roku przemawiał na Majdanie, miał misję wspierania Ukrainy. Spotykał się również z prezydentem Zełenskim, ministrami i generałami, aby wyrazić swoje poparcie. Udało mu się nieco zmienić dyskurs na temat Azowa, gdy mówiono o nim wyłącznie w kontekście skrajnego nacjonalizmu. Oczywiście nie tylko on, ale był jednym z tych, którzy pokazali ten pułk jako Ukraińców broniących swojej ziemi. W Kijowie spotkaliśmy się z rodzinami żołnierzy z Azowa, którzy wtedy jeszcze byli w niewoli. Trudno było patrzeć na ich ból, kiedy najdroższa osoba była w rękach Rosjan.
W marcu 2022 roku Lévy nakręcił pierwszą część filmu „Dlaczego Ukraina” [Pourquoi l’Ukraine], odwiedził obwód kijowski, Buczę, Irpin. Za drugim razem skupił się na zwycięstwie Ukrainy. Uważa, że ludzie chcą wspierać zwycięzców, więc ważne było dla niego, by tak pokazać Ukrainę Europie. Wybrał moment kontrofensywy w obwodzie charkowskim, gdzie mógł pokazać zwycięskiego ducha wojskowych. To jest przykład osoby, która jest obcokrajowcem, ale w stu procentach rozumie perspektywę ukraińską i potrafi ją bardzo dobrze pokazać.
Miałaś okazję rozmawiać z kobietami w wojsku?
Poznałam asystentkę generała. Zrobiła duże wrażenie na Francuzach, gdy pokazała im filmik ze słowami „patrzcie, wasza broń działa”, na którym stała obok haubicy CAESAR. Francuzi powiedzieli, że przekażą wiadomość, że ukraińskie kobiety najbardziej potrzebują broni.
We Lwowie znajduje się ośrodek dla kobiet w ciąży i z małymi dziećmi o nazwie „Niezłomne matki”. Była tam ciężarna żołnierka, która obecnie jest na urlopie z półtoraroczną córeczką. Jej mąż również jest żołnierzem, służyli razem, ich córka była w specjalnych przedszkolach dla żołnierzy. Teraz po raz pierwszy ta kobieta spędzała z nią dłuższy czas. Uderzyło mnie, kiedy powiedziała, że po urodzeniu drugiego dziecka zostanie z nimi na chwilę, a potem wróci na front. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie – dwoje rodziców z dwojgiem dzieci, mąż i żoną są na wojnie, nie mają żadnych innych krewnych, żeby zostawić dzieci pod ich opieką. Ale czułam, że to jej przemyślany wybór. Pochodzi z Łysyczańska i walczy od 2016 roku.
Kolejni dziennikarze będą w lutym, chcą pokazać kobiety w czasie wojny. Otrzymałam od nich zabawne pytanie: „Skoro wszyscy mężczyźni poszli na wojnę, to czy kobiety zastępują ich w fabrykach?”. Jak obrazek z pierwszej wojny światowej. Nie ma takiego zjawiska w Ukrainie, mężczyźni są obecni we wszystkich sektorach gospodarki, a kobiety w armii – około 22 procent. W różnych strukturach wojskowych pracuje obecnie 50 tysięcy kobiet.
Są pracujące w armii kobiety w cywilu – około 38 tysięcy, a około 5 tysięcy z nich pracuje na linii frontu. W tym roku siły zbrojne powinny mieć wreszcie jednolite umundurowanie dla kobiet. Powszechnym zjawiskiem w ruchu wolontariackim jest to, że nie ma podziału na płeć. Obecnie jest bardzo dużo kobiet, które doskonale znają się na zamówieniach wojskowych.
Co chciałabyś robić po zakończeniu wojny? Czy widzisz ten koniec?
Nie wyobrażam sobie końca wojny. Chociaż jeśli potężna broń ofensywna będzie nadal przekazywana z taką samą dynamiką jak teraz, to może jest nadzieja, że wojna rzeczywiście wreszcie się skończy.
Rosja potrafi mobilizować masę ludzi przez długi czas. Nawet w najbardziej pozytywnym scenariuszu, jeżeli wojna zakończy się naszym zwycięstwem, odzyskaniem wszystkich terenów z 1991 roku, cała Ukraina będzie potrzebowała naszej obecności i zaangażowania. Bez wątpienia każdy znajdzie miejsce i coś do zrobienia, by napełnić kraj życiem. Jestem też przekonana, że dziennikarze nadal będą tu przyjeżdżać.
Czy jesteś gotowa kontynuować współpracę z nimi?
Od początku wojny czuję, że nie będę mogła zmienić swojej działalności na taką, która nie jest związana z Ukrainą. Nawet jeśli będzie dotyczyła innej dziedziny, najważniejsze jest to, żeby wnosiła coś do naszej wspólnej sprawy. Ponieważ mam już doświadczenie i znam języki, myślę, że moje przyszłe działania będą szły w kierunku fixerstwa.
Czy to jest misja?
Nie wiem, chyba można to tak określić. Na początku wojny uświadomiłam sobie, że mam zasoby, które umożliwiają mi określone działania. Stabilność emocjonalną, empatię, umiejętność organizowania rzeczywistości. Te wszystkie wstrząsające doświadczenia nie sparaliżowały mnie, a raczej wyzwoliły.
Pracowałam głównie z prasą pisaną i to było najbardziej ludzkie. Długie rozmowy, a na koniec fotograf robi kilka ujęć. Moment dzielenia się historią był bardzo intymny i naturalny, więc czułam się komfortowo, pracując w tym środowisku. Większość dziennikarzy, których poznałam, było bardzo interesującymi ludźmi. Czasami znajdowałam z nimi więcej wspólnego niż na przykład z niektórymi Ukraińcami, którzy są zupełnie wyrwani z tematu.
Dziennikarze to ludzie, którzy przyjeżdżają mimo ryzyka. Czują niesprawiedliwość świata i chcą ją pokazać innym. Nawet jeśli nie bardzo znają perspektywę Ukrainy i musimy im coś tłumaczyć, już bardzo cennym jest to, że nie stoją obok, są gotowi działać.
W latach 2016–2019 mieszkałaś w Polsce i mówisz, że poczułaś wtedy mocno swoją ukraińskość. Co to dla ciebie oznacza?
Doszłam do wniosku, że ostatecznie chodzi o język, który określa mój światopogląd i odczuwanie świata.
Polski jest dla mnie jak drugi język ojczysty. Nauczyłam się go bardzo szybko, porozumiewam się w nim z łatwością. Ale po prostu czułam, że czegoś bardzo podstawowego w mojej rzeczywistości brakuje. Jakbym nie mogła być tu do końca sobą.
Wydaje się, że po polsku wszystko mogę wyrazić w ten sam sposób, wszystkie moje myśli, emocje. Ale kiedy mówię po ukraińsku, używam innych słów, innych dźwięków. Ten światopogląd stworzony poprzez język okazał się bardzo ważny. Chociaż moja dusza jest światowa, to przede wszystkim jest ukraińska.