Poniatowski ma depresję 

W 1795 roku król Stanisław August Poniatowski doświadczył poważnego zaburzenia psychicznego. Przed podpisaniem aktu abdykacji, podsuwanego mu pod nos przez zniecierpliwionego urzędnika carycy Katarzyny II, „dostał silnego ataku nerwowego i trzy dni nie podnosił się z łoża” [1]. 

Śmierć państwa była traumatycznym przeżyciem, jak byśmy powiedzieli dzisiejszym językiem, przeżyciem gwałtownym i bolesnym. Po kilkuset latach istnienia runęły ramy świata rzeczy widzialnych. To było jednocześnie wydarzenie i proces, który próbowano zrozumieć. Pod wpływem przeżyć zachodziła wśród części przedstawicieli ówczesnych elit głęboka zmiana psychiczna. 

Nie tylko ostatni monarcha elekcyjny cierpiał somatycznie z powodu upadku państwa. Podobnych relacji nie brakuje. Jak się wydaje, wśród ofiar porozbiorowej depresji można spokojnie wymienić Juliana Ursyna Niemcewicza, Franciszka Ksawerego Dmochowskiego i wielu innych. Śmierć państwa przywodziła ludziom na myśl sprawy ostateczne. Jeden z ówczesnych poetów apelował, aby Polki zaprzestały rodzenia dzieci, albowiem nie ma to już sensu. Uraz psychiczny próbowano oddawać za pomocą dostępnych dla wyobraźni środków. Artyści malowali złożenie Ojczyzny do grobu. 

Nawet znienawidzony przez patriotów polskich Nikołaj Repnin, wykonawca woli Katarzyny II, który przygotował akt abdykacji podpisany przez Poniatowskiego w Grodnie, poczuł, iż dotyka granic ludzkiego doświadczenia, jak byśmy powiedzieli za Karlem Jaspersem, „sytuacji granicznej”. W jednym z listów zauważył, że położenie byłego króla po zniknięciu całego państwa „budzi mimo woli głębokie przeświadczenie o znikomości rzeczy ziemskich i o sile Wszechmogącego”. 

Przestawienie zwrotnicy

Kilka lat temu Didier Fassin oraz Richard Rechtman w swoich badaniach nad pojęciem traumy [„L’Empire du traumatisme”] pokazali, jaką drogę przebyło ono od nauk medycznych do nauk społecznych oraz sądowych sal. Uczymy się nazywać i przepracowywać dawne urazy psychiczne, poznajemy sposoby przekazywania ich z pokolenia na pokolenie. W świetle badań nad traumami nie jest zatem niezasadne rzucenie światła na przekazywanie traumy upadku państwa w polskiej kulturze – dodajmy – aż po dzisiejsze czasy. 

W XVIII wieku teoretycznie miejsce polsko-litewskiego monarchy zajęły inne koronowane głowy. Choćby caryca Katarzyna II miała „rozciągnąć macierzyńską swą dobroczynność” na owych poddanych. Praktycznie rozpoczynał się wówczas wielki eksperyment przestawiania zwrotnicy całej kultury polskiej, albowiem część ówczesnych elit politycznych nie zamierzała się pogodzić z rozbiorami. 

Podkreślmy, że wówczas porywano się na rzecz zupełnie szaloną. Od wcześniejszego życia we własnym państwie przechodzono do radykalnie nowego stosunku do otaczającej rzeczywistości, do uznawania, że nowe państwa rozbiorowe jednak „nie są nasze”. Jeśli dziś wydaje się to banalne, warto przypomnieć, iż na tle oświeceniowych poglądów na temat państwa i społeczeństwa sprawa była daleka od oczywistości.

Pisałem o tym więcej w „Końcu pokoleń podległości”, w tym miejscu tylko przypomnę, że nasz hymn w pierwszych słowach stanowi odpowiedź na nurtujące wszystkich pytanie, czy „Polska” definitywnie przestała istnieć. W 1797 roku wciąż nie było co do tego jasności. Józef Wybicki miał świadomość, że „Pieśń Legionów Polskich” ma w pierwszej kolejności rozwiewać wątpliwości w głowach. 

Nasza kultura, jeśli dla wygody można sobie pozwolić na poantropomorfizowanie, przestawiała zatem zwrotnicę: od życia razem we własnym państwie i rozwijania tworzonych przez setki lat instytucji – przechodzono ku kulturze tworzenia więzi społecznych przeciwko obcym władzom i obcym państwom. W XIX wieku prawdziwe zasługi mają romantycy, dla większości z nich odzyskanie suwerenności państwowej stało się celem politycznego działania. Proces był pełen potknięć, falstartów i zwrotów akcji. Ostatecznie jednak, jeśli ktokolwiek wchodził w obręb polskiej kultury i utożsamiał się z nią, to choćby wcześniej był mieszczaninem czy chłopem, musiał stanąć oko w oko z tym wielopokoleniowym dziedzictwem. 

Nowa mentalność zbiorowa, nazwijmy ją „kulturą podległości”, powstała bowiem wysiłkiem wielu pokoleń nonkonformistów. Celem było najpierw przetrwanie zbiorowości bez państwa, później jego odzyskanie. Owa zbiorowość, zwykle pojmowana jako „naród”, rozchodziła się jak koła po wodzie, mimo niesprzyjających warunków. Skoro nie było „obywatelstwa” własnego państwa rozpoczęła się nowa gra z włączaniem i wykluczaniem ze zbioru. 

Kolejne formy państwowości pojawiały się i znikały. Dziejowe turbulencje w zasadzie trwały od 1795 do 1989 roku. Nasi twórcy kultury i działacze polityczni osiągnęli mistrzostwo w oswajaniu nawet najbardziej niesprzyjających koniunktur, w kiełznaniu stanu rzeczy wpędzającego na co dzień, jak mawiano kiedyś, w melancholię czy, jak wolimy dziś, w ciężką depresję. 

Zamiast pogodzić się z rzeczywistością, choćby z powodów ekonomicznych, wybierano rozmaite formy poświeceń i gier z realiami na rzecz marzeń o życiu w przyszłym państwie. Przypomnijmy sobie, że męki Wokulskiego w ocenzurowanej „Lalce” nie dotyczyły tylko spraw sercowych, ale również pozycji społecznej i stosunku do niepodległości. Jednej odpowiedzi na pytania czasów podległości nie było (czy raczej stopniowo polska kultura o niej zapominała), tj. jak normalnie żyć we własnym państwie? 

Trauma odnawiana

Dwudziestolecie międzywojenne było zaledwie przerwą. Zbyt krótko trwała, aby doprowadzić do zmiany mentalności zbiorowej. Szybko zresztą okazało się, że porzucanie „kultury podległości”, gwarantującej przetrwanie zbiorowości bez państwa, mogłoby być działaniem pochopnym. 

Rok 1939 w polskiej nauce nazywany jest często „IV rozbiorem polski”, aby podkreślić ciągłość traumatycznych wydarzeń, wśród których oczywiście nikt nie zapomina o przegranych powstaniach. Upadki kolejnych form państwowości są jak dziurawe mosty, które przerzuca się pomiędzy pokoleniami Polaków w XVIII, XIX i XX wieku. Tak buduje się nasze więzy również dziś. W XX wieku z pomocą w opisywaniu nas samych przyszły nauki społeczne. W czasach PRL nowym językiem zwracano uwagę na to, że Polacy oswoili się z tym, że potrafią żyć jednocześnie w, obok, ale i przeciw państwu. I tak aż po rok 1989. 

Czy trauma wymazania z mapy znikła? Bynajmniej. Znów można podać liczne przykłady, ale ograniczmy się do jednego, dość wymownego. Nie kto inny, a Zdzisław Krasnodębski pisał w artykule pod tytułem „Przyszłość” z 2003 roku: „Niemało jest Polaków, którzy lękają się, czy w najbliższej przyszłości Polska znów nie zapadnie się w niebyt, jak to miała w zwyczaju”. „Polska jest! Nie ma! Jest! Nie ma!” – sfrustrowany krzyczał jeden z bohaterów filmu fabularnego, zrealizowanego bynajmniej nie w PRL-u, ale już w III RP.

Warto sobie przypomnieć, że bieg na Zachód, czyli wstąpienie do NATO (1999 roku) oraz do Unii Europejskiej (2004), traktowano jako sposób na ocalenie suwerenności. Na wyrwanie się z pułapki Historii, ucieczkę ze strefy wpływów potężnego sąsiada ze Wschodu. 

Dopiero później część naszych elit – przez okulary dawnej traumy – odkryła, że suwerennością przychodzi się dzielić także w ramach Unii. W efekcie po 2004 roku na starym gruncie zaczęto wykuwać podstawy do nowej, suwerenistycznej agendy prawicy. Z drugiej zaś strony politycznego spektrum wyrosło nam widmo tak zwanego polexitu. To druga strona tego samego medalu obaw o ponowny upadek państwa: jakiekolwiek próby podważania obecności Polski w NATO i UE odczytywane są również jako zagrożenie dla suwerenności. Tyle że, jak przed 1989, przede wszystkim ze Wschodu.

Może warto dodać, że współcześnie obawy o zachowanie suwerenności w XXI wieku stały się niemal powszechne. Jednak te globalne czy europejskie trendy przechodzą przez filtr lokalnych kultur. Oznaczają w praktyce różne rzeczy w USA, Wielkiej Brytanii czy Polsce. W naszym przypadku teksty kultury pchają nas ku obawom o ponowne wymazanie z mapy – tak jak to już kiedyś bywało. 

Jak widać gołym okiem, naszą polityczną agendę kształtują traumy z historii. Na politycznej scenie niemal wszyscy boją się utraty suwerenności i nie jest to powód do żartów, o czym przypomina nam rok wojny w Ukrainie. 

Od lutego 2022 roku jeszcze bardziej jesteśmy świadomi, że nie tylko nasza kultura jest kulturą suwerenności posttraumatycznej. W gruncie rzeczy suwerenność PTSD dzielimy z wieloma krajami regionu. Wystarczy zamienić kilka zdań na ten temat w Tallinie czy Lwowie. Oznacza to wiele rzeczy, w tym miejscu ograniczmy się do stwierdzenia sprawy podstawowej: politykę widzimy przez pryzmat spraw ostatecznych, egzystencjalnych, choć jednocześnie próbujemy żyć normalnie we własnym państwie. 

Każdy kolejny rok niepodległości uświadamia nam, że kultura podległości rozchodzi się z naszym codziennym doświadczeniem. Odbywa się niewidzialne przestawianie zwrotnicy kultury, od roku w warunkach wojny może nawet szybciej. Wiele jednak przed nami potknięć i nieporozumień. Dobrze widać, ile kultury podległości automatycznie, a nie w wyniku refleksji, wlewa nam się do dzisiejszego życia politycznego i jak bardzo zamiast myślenia o państwie jako gwarancie realnych praw i wolności na skróty wybiera się inne drogi, na przykład mobilizowanie poprzez odwołania do przegranych powstań czy próby upartyjniania państwa (obiektywnie je tym samym przecież osłabiając). 

W gruncie rzeczy trudno nie odnieść wrażenia, że po trzydziestu latach wolności wciąż jesteśmy co najwyżej na początku drogi odchodzenia od depresji nieszczęsnego Poniatowskiego, jesteśmy u zarania pewnej ewolucji w mentalności zbiorowej, dopasowania się do życia we własnym państwie jako obywatele, podmioty, jednostki. Rok wojny nam o tym dramatycznie przypomina. 

Przypis:

[1] M. Żywirska, „Ostatnie lata życia króla Stanisława Augusta”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1978, s. 129.