Minister bezpieczeństwa narodowego, uprzednio karany za propagowanie rasizmu i podżeganie do terroryzmu, uważany jest przez podległą mu policję za zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Minister finansów zagroził, że odmówi finansowania ministerstwa obrony, jeśli jego polityczne żądania nie zostaną spełnione. Minister spraw zagranicznych powiedział mu zaś, żeby powiedział prezesowi Banku Narodowego, by nie podnosił stóp procentowych, choć narodowa waluta w ciągu miesiąca straciła 10 procent na wartości do dolara – bo jeszcze sobie za granicą pomyślą, że coś jest nie tak.

Rząd na wojnie z państwem

Żeby tego uniknąć, rząd uchwalił budżet, który nie ma pokrycia w rzeczywistości, bo żaden resort nie chciał ustąpić ze swoich żądań – ale nieuchwalenie go mogło by zaniepokoić inwestorów. Inwestorzy boją się więc i o wiarygodność rządu, i o niezależność banku centralnego. Dodatkowo, minister sprawiedliwości forsuje ustawy pozbawiające sędziów niezależności i pozwalające parlamentowi odrzucać wyroki Sądu Najwyższego. Minister łączności, któremu podlegają media elektroniczne, zamierza zlikwidować publiczne radio i telewizję, bo szkodliwe. Ujawniły na przykład, że premier zamierza mianować szefa kampanii wyborczej swojej partii prezesem GUS.

Główną jednak troską premiera jest, jak uniknąć, w toczącym się przeciw niemu procesie, więzienia za łapówkarstwo, oszustwa i nadużycie władzy. Popiera w związku z tym ustawowy zakaz karania urzędujących premierów. Jego doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego podpisał za granicą z przedstawicielami innych państw oświadczenie o czasowym wstrzymaniu budowy kontrowersyjnych osiedli, po czym po powrocie do kraju zapowiedział, że osiedla nadal będą budowane.

„Co się zdarzyło za granicą, o ile się zdarzyło, pozostaje za granicą”, dodał minister bezpieczeństwa narodowego, a premier potwierdził, że polityka w kwestii osadnictwa nie uległa zmianie. Trudno nie odnieść wrażenia, że obecny rząd izraelski wyruszył na wojnę ze swoim państwem i odniósł już w niej niemałe sukcesy.

„Tu nie jest Polska”, tu jest znacznie gorzej

Państwa przed rządem próbują bronić obywatele, niemal codziennie wychodzący na ulice w kilkudziesięciotysięcznych demonstracjach, gardłując o demokracji. Skandują „Jariw Lewin, ze lo Polin” – Jariwie Lewinie [to tamtejszy Zbigniew Ziobro], tu nie jest Polska – i się mylą: choć podobieństwa oczywiście są, to sprawy w Izraelu zaszły już dużo dalej.

Premier wyjaśnia, że protestujący wcale demokracji nie bronią, tylko nie mogą się pogodzić z tym, że przegrali wybory, a suweren wreszcie doszedł do głosu. Tymczasem „niewybrane przez nikogo sądowe elity” ciągle suwerenowi kłody pod nogi rzucają. Ot, premier chciał mianować ministrem finansów człowieka z dwoma wyrokami – za oszustwa finansowe i podatkowe – ale sąd zabronił i premier musiał się zadowolić kimś innym. Też zresztą kompetentnym, bo powiedział, że „nie sprzedałby domu Arabowi”, więc będzie oszczędny w wydatkach. Premier także powiedział, że chce ustawy przeciwko zamieszkom, która jak „pięść zmiażdży demonstrantów”. Potem jego biuro wyjaśniało, że chodzi o „zmiażdżenie kłamstw demonstrantów”. Na przykład takich, że premier chce ustawy, która ich zmiażdży.

Na tym tle ze smutkiem należy odnotować niewielką aktywność resortu kultury w zbożnym dziele walki z państwem. Minęły czasy minister Miri Regev, skądinąd generała brygady (spróbowałby kto ją nazwać „generałą”), która bezszmerowo przeszła w wojsku z funkcji Głównego Cenzora do funkcji Głównego Rzecznika, a dziś piastuje funkcję ministra transportu. To ona z dumą mówiła: „nie czytałam Czechowa i do teatru mało chadzałam, a jestem równie kulturalna jak każdy konsument kultury zachodniej”. Być może niestety miała zresztą rację i zajmowała się opracowaniem deklaracji lojalności wobec państwa, którą twórcy mieliby podpisywać, by móc otrzymywać państwowe dotacje.

Powrót suwerena

Obecny szef resortu zadowolił się już jedynie żądaniem zwrotu pieniędzy od autorów filmu dokumentalnego o więzieniu nieletnich Palestyńczyków. Minister wprawdzie filmu nie widział, ale uważa, że „godzi w dobre imię Izraela”, więc rządowa dotacja mu się nie należy. Trudno jednak sobie wyobrazić, by taki film mógł nie godzić, więc nie ma co się czepiać ministra.

Gruszek w popiele nie zasypia za to minister edukacji, który złożył projekt ustawy o „zwiększeniu transparentności i publicznego nadzoru nad Biblioteką Narodową”. Nie ulegało wątpliwości, że rząd biblioteką się zajmie; w końcu pięciu milionów książek i rękopisów do których każdy za darmo ma dostęp nie można było zostawić bez kontroli.

Tym bardziej że sama lokalizacja Biblioteki, między budynkami Parlamentu a Sądu Najwyższego w Jerozolimie, pokazuje, jak bardzo polityczna to instytucja. Aż trudno więc uwierzyć, że dotąd w czternastoosobowej Radzie Biblioteki był tylko jeden przedstawiciel rządu. Resztę stanowili reprezentanci a to Uniwersytetu Hebrajskiego, a to Akademii Nauk, a to jacyś „specjaliści z dziedzin, którymi zajmuje się biblioteka”. Suwerena na lekarstwo. Ministerialna ustawa miała to zmienić, pozwalając ministrowi mianować całą Radę.

Rzecz w tym bowiem, że niedawno mianowany dyrektor Biblioteki pełnił wcześniej funkcję prokuratora; dał się poznać jako świetny administrator, ale także nadzorował śledztwa, które doprowadziły premiera na ławę oskarżonych. Premiera! Samego premiera! Tego, któremu suweren powierzył swój los! Elity z Rady, głuche, jak to elity, na głos suwerena, nie tylko nie odwołały natychmiast po wyborach niegodnego dyrektora, ale jej przewodniczący wręcz oświadczył, że proponowana ustawa „stanowi rażącą ingerencję… Biblioteka nie może stać się zakładnikiem… jej największym skarbem jest publiczne zaufanie”.

Wyobraźnia nie przystaje do rzeczywistości

Uniwersytet zapowiedział, że jeśli ustawa przejdzie, wycofa swój wkład, stanowiący cztery piąte zbiorów. Pisarze zagrozili, że odmówią przekazywania egzemplarzy obowiązkowych. No i bardzo dobrze: wszyscy zobaczyli, kto tu bierze Bibliotekę na zakładnika i rażąco ingeruje w proces ustawodawczy – a publicznym zaufaniem się nie cieszy.

Zresztą te wszystkie uniwersytety, specjaliści i pisarze są tak potrzebni w bibliotece, jak nie przymierzając niezależność w sądownictwie czy uczciwość w finansach. Niech sobie zabierają. Własnymi siłami i na własny koszt. Pusty budynek się nie zmarnuje: była biblioteka, będzie dyskoteka! Imienia australopiteka! – który wszak bez książek wyszedł na człowieka. Są też inne pożyteczne funkcje dla budynku: na przykład apteka, jak po tańcach rozboli głowa. A na resztę hipoteka. Że mówią, że Żydzi to naród księgi? To też się zmieni. Będzie naród przysięgi. Na wierność rządowi mianowicie. A kto nie złoży, to się na niego spuści suwerena. I dobrze, bo suweren zły: obiecano mu więcej mieszkań, bezpłatne żłobki, niższe ceny, lepszą komunikację, mniej biedy, więcej bezpieczeństwa – i co? Ktoś musi za to beknąć, a kto się lepiej nadaje niż zdrajcy, co to książki czytają, a przysięgi na wierność rządowi nie złożą?

Tylko te dwa ostatnie akapity są, póki co, wytworem wyobraźni. Ale na Zachodnim Brzegu osadnicy naprawdę dokonali pogromu palestyńskiego miasteczka Huwara i trzech innych, paląc dwieście domów oraz samochody i zabijając jedną osobę. Była to odpowiedź na zamordowanie w Huwarze dwóch Izraelczyków przez terrorystę. Pogrom potępił prezydent, a nawet premier – lecz przewodniczący Komisji Bezpieczeństwa Narodowego parlamentu stwierdził: „Chcę zobaczyć Huwarę zamkniętą i spaloną”. Wyobraźnia nie przystaje już do rzeczywistości.