Piątkowa wiadomość z Pekinu, o podpisaniu przez Iran i Arabię Saudyjską, pod chińskim patronatem, porozumienia o wznowieniu stosunków dyplomatycznych, wywróciła do góry nogami cały geopolityczny ład Bliskiego Wschodu. Jego kluczowym elementem była wrogość między Rijadem a Teheranem, datująca się przynajmniej od irańskiej rewolucji islamskiej w roku 1979, kiedy to szyiccy radykałowie rzucili wyzwanie sunnickim monarchom.
Saudowie wspierali Saddama Husseina podczas krwawej wojny irańsko-irackiej, w której zginęło ponad milion ofiar, zaś w 1987 roku antysaudyjskie demonstracje irańskich pielgrzymów w Mekce spowodowały śmierć ponad czterystu wiernych. W 2016 roku doszło do formalnego zerwania stosunków dyplomatycznych, gdy Saudowie wykonali wyrok śmierci na szyickim kaznodziei, a w Teheranie puszczono z dymem saudyjską ambasadę. Wcześniej zaś przez stulecia trwała rywalizacja religijna między irańskimi szyitami i arabskimi sunnitami, i walka o dominację w regionie między Persami a Arabami.
Saudyjczycy wspierali też powstanie przeciwko władzy syryjskiego proirańskiego dyktatora Syrii Baszira al-Assada, zaś Irańczycy – Hutich, walczących w Jemenie przeciwko popieranemu przez Rijad prezydentowi. W 2019 roku hutyjski atak irańskimi rakietami na saudyjskie rafinerie spowodował przejściowo spadek saudyjskiej produkcji ropy o połowę. Rządzący w Rijadzie następca tronu Mohammad bin Salman publicznie stwierdzał, że irański Najwyższy Przywódca, ajatollah Mohammad Chamenei, jest „gorszy od Hitlera”, a jego ojciec wzywał USA, by „obcięły wężowi głowę”.
Podpisanie przez Waszyngton, za prezydenta Obamy, porozumienia atomowego z Teheranem Rijad uznał za zdradę, zaś jego wypowiedzenie za Trumpa – za triumf. Ale właśnie przeświadczenie, że na USA nie można już polegać, sprawiło, że państwa Zatoki – Emiraty i Bahrajn – podpisały za Trumpa, z saudyjskim błogosławieństwem, porozumienia abrahamowe z Izraelem, także wszak przez ajatollahów zagrożonym. Wrogość między Teheranem a Rijadem była w XXI wieku takim samym pewnikiem sytuacji bliskowschodniej, jak wrogość między Kairem a Jerozolimą w drugiej połowie XX wieku.
Ale konflikt izraelsko-egipski zakończył się – akurat wtedy, gdy irańsko-saudyjski rozgorzał po rewolucji islamskiej – wynegocjowanym przez USA układem pokojowym, bo dawni wrogowie uznali, że na kontynuację antagonizmu już ich nie stać. Mimo że porozumienie z Camp David wzbudziło wówczas takie samo zdumienie jak dziś porozumienie z Pekinu, to od niemal pół wieku stanowi ono na Bliskim Wschodzie geopolityczną oczywistość.
Nie jest jasne, czy z pekińską umową będzie podobnie: strony na razie zobowiązały się jedynie do wznowienia stosunków za dwa miesiące, co oznacza – potwierdził to zresztą szef saudyjskiego MSZ – że dalece nie wszystko zostało dogadane. W zamian za odcięcie Hutich od broni, Iran z całą pewnością żądać będzie zaprzestania walki z nimi oraz uznania władzy Assada w Syrii, oraz wycofania poparcia dla opozycji wobec ajatollahów. Paradoksalnie, wewnętrzne trudności Iranu wcale nie wzmacniają pozycji Saudów, bo ewentualne zastąpienie władzy mułłów w Teheranie świeckim reżimem demokratycznym stanowiłoby ustrojowe zagrożenie dla władzy absolutnej dynastii saudyjskiej – równie teokratycznej, co w Iranie.
Porozumienie pekińskie jest natomiast triumfem dyplomatycznym Chin, które – zastąpiwszy USA na pozycji głównego importera bliskowschodnich paliw – pragną także przejąć amerykańskie wpływy polityczne w regionie. Chiny wprawdzie nie dysponują siłą wojskową na Bliskim Wschodzie – w bazie w Dżibuti mają wszystkiego kilka tysięcy żołnierzy sił szybkiego reagowania, ale cieszą się w jego stolicach poważnymi wpływami. Podpisane z Teheranem porozumienie o strategicznym partnerstwie gwarantuje zainwestowanie przez Chiny w gospodarkę irańską 200 miliardów dolarów na przestrzeni czterdziestu lat, zaś Saudowie, choć nieporównanie od Iranu bogatsi, też chcieliby mieć takie gwarancje. Jeśli za dwa miesiące ambasady się nie otworzą, będzie to dla Pekinu dyplomatyczny policzek – i Chiny zechcą ukarać winnego.
Wielkim przegranym jest tu Izrael, który sam liczył na stosunki dyplomatyczne z Saudami, a został przez porozumienie pekińskie zaskoczony. Szef izraelskiego MSZ wybierał się do Rijadu z przełomową wizytą na posiedzenie ONZ-owskiej Międzynarodowej Organizacji Turystycznej. Gospodarze odmówili jednak dokonania z Izraelczykami uzgodnień bezpieczeństwa, co zmusiło ministra Cohena do odwołania wyjazdu; delegacja izraelska zaś – skądinąd sami czerkiescy muzułmanie – w ogóle nie dostała wiz. Zarazem saudyjski przeciek ujawnił, czego żąda od USA Rijad za ewentualną normalizację stosunków z Jerozolimą: formalnych gwarancji bezpieczeństwa dla królestwa (których nie ma nawet Izrael), akceptacji dla saudyjskiego, oficjalnie cywilnego, programu atomowego, oraz dostaw broni.
W pakiecie mogłoby być nawet i wstrzymanie pojednania z Teheranem, ale warunki są dla USA nie do przyjęcia. Zwłaszcza że prezydent Biden, który zaczął od zapowiedzi, że uczyni z Arabii „pariasa” za morderstwo, na zlecenie bin Salmana, saudyjskiego opozycyjnego dziennikarza Khasoggiego, w końcu musiał się udać do Canossy. Pojechał do Rijadu i przybił z następcą tronu piątkę, w nadziei, że Saudowie zwiększą produkcję ropy, by skompensować skutki sankcji, nałożonych na Rosję po inwazji na Ukrainę. Tymczasem nic z tego, a szef saudyjskiego MSZ właśnie bawił w Moskwie – choć potem pojechał też do Kijowa, gdzie obiecywał pomoc humanitarną. W tej sytuacji Rijad niewiele utarguje w Waszyngtonie, a Jerozolima – w Rijadzie. Już sensowniej by było, jak sugeruje były szef Mossadu Efraim Halevy, by Izrael sam uruchomił dyskretny kanał negocjacyjny z Teheranem. W końcu nie tylko Saudowie mogą pozwolić sobie na dyplomatyczne niespodzianki.
A jeśli na skutek dyplomatycznych niespodzianek już dokonanych dojdzie do zakończenia wojen w Syrii (ponad 600 tysięcy zabitych) i Jemenie (prawie 400 tysięcy), przyniesie to ulgę udręczonym mieszkańcom obu krajów, nawet jeżeli do pokoju dojdzie na warunkach dyktatorów. Na dłuższą jednak metę włączenie Rijadu do osi Teheran–Moskwa (broń) i Teheran–Pekin (ropa) wzmocni je obie – a to nie jest dobra wiadomość dla ludzi walczących o wolność czy choćby o znośniejsze warunki niewoli. Oni jednak już chyba zrozumieli, że na dobre wiadomości nie mają co liczyć.
* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: https://www.flickr.com/photos/tomaszka/16672142510.