W ten weekend na ulice dziewięcioipółmilionowego Izraela wyszło 260 tysięcy ludzi. Tydzień temu było to pół miliona. A jednak nie są to największe demonstracje w historii kraju. Tamte miały miejsce czterdzieści lat temu po masakrach w palestyńskich obozach Sabra i Szatila w Bejrucie, podczas pierwszej wojny libańskiej.

Palestyńskich cywili zamordowały tam bojówki maronitów, libańskich chrześcijan, z którymi Palestyńczycy walczyli podczas wojny domowej. Maronici byli sojusznikami Izraela, zaś izraelskie wojska okupacyjne w Bejrucie wiedziały o masakrze i jej nie przerwały.

W reakcji, niespotykanej w historii wojen, 400 tysięcy Izraelczyków wyszło wówczas na ulice, by protestować przeciwko temu, że ich armia nie ochroniła cywili po przeciwnej stronie konfliktu. Izrael zaś liczył wówczas wszystkiego 4,2 miliona mieszkańców. Co oznacza, że w demonstracjach wziął udział co dziesiąty Izraelczyk. By dorównać tej skali mobilizacji, dziś na ulice winien wyjść niemal milion.

Upadek sądu i demokracji

Być może do tego dojdzie. Inaczej bowiem niż w 1982 roku, kiedy doszło do powołania niezależnej państwowej komisji śledczej, która uznała odpowiedzialność polityczną izraelskiego rządu za dopuszczenie do masakry, tym razem rząd idzie w zaparte.

Nie zamierza rezygnować z pakietu ustaw, który miałby dawać mu monopol na mianowanie sędziów, praktycznie eliminować prawo Sądu Najwyższego do oceny konstytucyjności ustaw, a parlamentowi przyznawać prawo do odrzucania jego wyroków. Dodatkowo zaproponowane ustawy gwarantują premierowi, oskarżonemu przed sądem o korupcję, oszustwa i nadużycie władzy, praktycznie nieusuwalność i prawo do mianowania polityka skazanego za oszustwa podatkowe i handlowe na stanowisko ministra finansów. Przyjęcie tak bezprecedensowego pakietu legislacji oznaczałoby koniec demokracji w Izraelu.

Tydzień temu prezydent Herzog (który przybędzie do Polski na obchody rocznicy powstania w getcie, kładąc kres trwającemu od pięciu lat konfliktowi dyplomatycznemu między oboma krajami) złożył rozbudowaną propozycję kompromisową, która wprawdzie zwiększa wpływ rządu na sądownictwo, ale nie eliminuje niezależności sądów. Rządowej koalicji godzina starczyła jednak, by propozycje głowy państwa odrzucić, bo – jak stwierdziła minister transportu Regev – „obrażają one inteligencję izraelskiej opinii publicznej”, która dała władzę koalicji właśnie, a ona zamierza się z sądownictwem rozprawić. Prezydent, rzekła, „wystąpił przeciwko narodowi i suwerenowi”.

Mądry Izraelczyk po szkodzie

Zanim jednak Regev (która zasłynęła z tego, że jako minister kultury stwierdziła z dumą, że „Czechowa nie czytała”) wystąpi z wnioskiem o ukaranie prezydenta za zdradę, warto przypomnieć, że koalicja Netanjahu zdobyła jedynie 30 tysięcy głosów więcej niż jej przeciwnicy. Do wyborów szła zaś z ogólnym hasłem „reformy sądownictwa”.

Co więcej, trudno nie zauważyć, że suweren jest na ulicach i protestuje przeciwko rządowemu zamachowi na państwo, zaś koalicji nie udało się zorganizować ani jednej demonstracji poparcia dla swojego programu. I to w sytuacji, gdy popiera go – jak wynika z sondażu telewizyjnego Kanału 13 – 40 procent respondentów. Przeciwników programu jest tyle samo, a reszta jest niezdecydowana. Gdyby wybory odbyły się teraz ponownie, koalicji nie udałoby się już zdobyć większości. Mądry Izraelczyk po szkodzie.

Ryzyko eskalacji przemocy

Zamiast demonstracji poparcia jest przemoc. Zamaskowani chuligani napadają na demonstrantów, kopią ich, plują. Doszło do prób wjechania samochodami i motocyklami w tłum. W wystąpieniu telewizyjnym premier potępił „przemoc po obydwu stronach”, choć jak dotąd jedynym „aktem przemocy” protestujących była pikieta przez zakładem fryzjerskim w Tel Awiwie, w którym – akurat w dniu wielkich protestów – pani premierowa robiła sobie koafiurę.

Ale groźba przemocy jest realna: Herzog w swej propozycji kompromisu mówił wprost o ryzyku „przelewu krwi”. Jak donosi Kanał 13, w odpowiedzi Netanjahu miał oskarżyć prezydenta o odpowiedzialność za ewentualną wojnę domową. Zaś demonstrujących „anarchistów” uznał za zagrożenie równe palestyńskiemu terrorowi i irańskiemu programowi atomowemu. Doniesienia te dementuje gabinet premiera.

Jednostronny kompromis

Protestujący osiągnęli jednak tyle, że koalicja złagodziła swój projekt ustawy o powoływaniu sędziów piętnastoosobowego Sądu Najwyższego. Planowanej siedmioosobowej większości rządowej w jedenastoosobowej komisji nominacyjnej chce przyznać monopol tylko na najbliższe dwie nominacje, z czterech przypadających na tę kadencję parlamentu. Do następnych musiałaby przekonać przynajmniej dwóch z pozostałych czterech jej członków. Nic jednak nie gwarantuje, że koalicja nie mianuje swego nominata Prezesem Sądu, tym samym zyskując decydujący wpływ na jego prace.

Tę ustawę rząd chce przeforsować jeszcze przed świętem Pesach, pozostałe – tuż po jego zakończeniu. A potem będzie można na przykład zrobić nowe wybory. Koalicyjny poseł już wszak złożył projekt ustawy dającej rządowi prawo mianowania prezesa Centralnej Komisji Wyborczej – który zadba, żeby wynik był zgodny z tym, co powinno być wolą suwerena. Biedny, nie zorientował się na czas, że wybiegł przed szereg, na razie musiał więc projekt wycofać.

Koalicja przedstawiła swe nowe propozycje jako „jednostronny kompromis”. Przywódca opozycyjnej Jedności Narodowej, skądinąd najbardziej ugodowy lider koalicji Benny Ganc, uznał jednak, że jest to raczej „jednostronne wycofanie się z demokracji i z wartości Izraela”.

Dwa scenariusze na przyszłość

I chociaż minister sprawiedliwości Levin ostrzegł już Sąd Najwyższy przed ewentualnym uznaniem ustawy za niekonstytucyjną, mówiąc: „To byłaby czerwona linia, której [przekroczenia] nie zaakceptujemy”, wydaje się mało prawdopodobne, by Sąd zastosował się do poleceń ministra.

A wówczas rząd będzie miał tylko dwie możliwości. Albo podkuli ogon pod siebie i przyjmie wyrok, albo Kneset raczej przyzna sobie prawo odrzucania wyroków Sądu i zeń skorzysta.

Wycofanie się z projektu ustaw wydaje się jednak mało prawdopodobne. Skończyłoby się ono buntem faszystów w rządzie przeciw Netanjahu, zerwaniem koalicji i nowymi wyborami, w których faszyści obronią swój parlamentarny stan posiadania, ale Netanjahu niekoniecznie pozostanie przewodniczącym Likudu. Jego partia, choć zastraszona, mogłaby wreszcie zdobyć się na śmiałość pozbycia się go. Wówczas nikt już nie wybroni oskarżonego Netanjahu przed wyrokiem i odsiadką.

Pozostaje więc drugi scenariusz, wobec którego wojsko, policja, służba bezpieczeństwa będą musiały zdecydować, czy za legalny uznają rząd działający bezprawnie, czy też opowiedzą się za Sądem, którego – jak koalicja nieustannie podkreśla – suweren nigdy nie wybierał. Nie wiadomo, co zdecydują i czy wszyscy zdecydują to samo. „Kto myśli, że prawdziwa wojna domowa jest nieprzekraczalną granicą, nie wie, o czym mówi”, ostrzegł prezydent Herzog. O ten akurat grzech premiera Netanjahu oskarżyć nie sposób.

 

* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: Wikimedia Commons.