Wpisałam do wyszukiwarki frazę: „jak pozbyć się tui”, a ona mi już podpowiedziała dalej: „sąsiada”. O, Google’u, jak ty mnie rozumiesz. Tuje sąsiada są dla mnie tak uciążliwe, że żyją swoim równoległym życiem na moim Facebooku. Moi znajomi doskonale wiedzą, jak bardzo ich nie lubię, jak rzucają cień na mój ogród, zabierają słońce moim winoroślom i mojemu kocykowi. Jak tworzą pozory prywatności mojemu sąsiadowi, bo za wysokim murem z gęsto rosnących drzew nie widzi mnie, ale ja jestem tuż obok i go słyszę. O czym z pewnością łatwo mu zapomnieć w trakcie sobotniego relaksu. Czy lubimy tę samą muzykę? Nie. Podobnie jak nie lubimy tych samych roślin. Ja wolę malwy i słoneczniki, ale muszę znosić za wspólnym płotem tuje, bo sąsiad je lubi i dba o to, aby rosły zdrowo, gęsto i wysoko.

Dlatego, nie widząc innego wyjścia, w chwilowym odruchu szukałam ratunku w internecie. Na szczęście nie znalazłam podpowiedzi, która kusiłaby mnie do przestępstwa, w rodzaju gara wrzątku chluśniętego za płot nocną porą, co nie tylko łamałoby prawo, ale i doprowadziłoby do wojny z sąsiadem, bo on też mógłby wylewać wrzątek za płot. Google podpowiedział, jak działać legalnie – pozwać sąsiada, jeśli tuje są wyższe niż 220 centymetrów. Jednak sąsiad je skraca, może nie tak, jak należy, ale z pewnością to robi. Nie łamie naszych wspólnych praw, czyni je nierównymi. Głupio się sądzić w tej sytuacji.

Złudne poczucie prywatności, ale i wyższości

Myślałam o tujach, kiedy w mediach toczyła się dyskusja na temat badań o szansach opozycji w różnych wariantach list wyborczych. Tuje ma PiS, a malwy i słoneczniki ma opozycja, przekonana o estetycznej i (agro)kulturowej wyższości swoich roślin nad tymi, które rosną po drugiej stronie wspólnego płotu.

Oczywiście, tuje naprawdę szkodzą polskiemu ekosystemowi roślinnemu i mojemu ogródkowi. Podobnie jak PiS szkodzi polskiej praworządności, pozycji międzynarodowej, rozwojowi kraju i osobistemu poczuciu wielu obywateli, że żyją w państwie, jakiego by chcieli. Nie ma wątpliwości co do powagi sytuacji. Jednak jej częścią jest również silne przekonanie, że kolorowe kwiaty odpowiadające mojemu gustowi są lepsze niż te drzewa, które mają zapewnić ich właścicielom komfort złudnej prywatności i że wyborcy PiS-u są cyniczni i mniej mądrzy od wyborców opozycji.

[Sawczuk w poniedziałek] „Cynizm wyborców PiS-u” to niebezpieczny mit.

„Jak to jest, że słabo wykształcony, raczej starszy i zagubiony elektorat PiS-u wie, że największym zagrożeniem dla PiS-u jest jedna lista opozycji. A nie rozumieją tego Hołownia, Kosiniak-Kamysz i Zandberg. To jest porażające” – mówił socjolog profesor Radosław Markowski w komentowanej szeroko wypowiedzi z omawiania wyników obywatelskiego sondażu wyborczego zrealizowanego na zamówienie Fundacji Długiego Stołu.

Prawdziwe życie niewzięte pod uwagę

Dlatego rozmowa o tym, jak wygrać wybory z PiS-em, brzmi, jak rozmowa o tym, jak pozbyć się tui sąsiada. Czy myśląc w ten sposób, my, zwolennicy opozycji i ludzie świadomi realnych szkód, jakie robi w państwie partia wybrana przez ludzi z drugiej strony wspólnego płotu, wygramy wybory? Czy raczej, śledząc realną politykę i wyciągając z niej wnioski?

A realna polityka wygląda tak, że jedyna przedwyborcza koalicja, którą w jakimś sensie zapowiedzieli politycy, to ta między Polską 2050 a PSL – i akurat jej nie wzięto pod uwagę w badaniu scenariuszy przedwyborczych opublikowanym przez „Gazetę Wyborczą”. Jedna wspólna lista opozycji to piękne, ale marzenie, jak świat, w którym tuje nie wystają ponad płot. A lista wspólnych spraw, którą spróbowali ustalić Szymon Hołownia z Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem, to życie. Nie wiadomo, czy politycy nadal będą wspólnie działać, ale tylko oni spróbowali. I nie zostali wzięci pod uwagę w wielkim badaniu reklamowanym jako „obywatelskie”, bo sfinansowane ze zrzutki.

Mamy więc już dwa grzechy tego snu – pycha i koloryzowanie. To pierwsze to stary grzech, niezakończony refleksją i wnioskami na przyszłość. Ten drugi sprawia, że sen jest piękniejszy, jak po czymś, co zmienia ocenę rzeczywistości, ale nie sprawia, że ona się zmienia. Dużo już było komentarzy o tym, że badanie bez jednego jedynego realnego scenariusza jest mocno niepełne, ale tu chodzi o coś jeszcze. To kreowanie oczekiwań politycznych, a więc także kreowanie polityki.

Skoro o czymś nie mówią, to tego nie ma. Skoro nie pytamy w sondażu o jakąś konfigurację polityczną, to ona nie zaistnieje. W tym sensie sondaż sam wygląda jak polityka – zmierza do jednego rozwiązania, korzystnego może i dla wszystkich, gdyby tak je zaplanowano. Kiedy jednak wspólna lista miałaby powstać na mocy argumentu, „kto nie na liście ten za PiS-em”, nie będzie to korzystne dla wszystkich partii ani wyborców.

Lodowaty prysznic czy wrzątek?

Do tego dochodzi jeszcze trzeci potencjalny grzech, który może okazać się najpoważniejszy. „Gazeta Wyborcza”, która opublikowała w poniedziałek omówienie sondażu i nazwała go „lodowatym prysznicem”, nie podała jego „surowych”, nieprzeliczonych wyników. Po wezwaniach komentatorów – zrobiła to w środę. Marcin Duma, badacz opinii publicznej i szef pracowni IBRiS, obliczył na podstawie tych wyników, że opozycja nie ma większości w przyszłym Sejmie w żadnym z czterech rozważanych wariantów.

Badania, które jedyną szansę na pokonanie PiS-u wyborach dają wspólnej liście, nie uwzględniają więc realnej koalicji partii i są oparte na specyficznych obliczeniach. Jeśli byłoby to po to, by udowodnić, że tylko wspólna lista opozycji ma szansę pokonać PiS, wyglądałoby jak wiadro wrzątku wylane na tuje, a nie – jak lodowaty prysznic.