Jako że mam sympatię do empiryzmu, byłem ostatnio agnostykiem w sprawie jednej listy opozycji. Nie można wiedzieć z góry, co jest lepsze, ponieważ zależnie od rozwiązania będzie inna dynamika polityczna i kampania wyborcza. Trzeba by najpierw rozważyć konkretne scenariusze.
Jednak dyskusja w sprawie zjednoczenia opozycji budzi w ostatnim czasie duże emocje, szczególnie pod wpływem publikacji obywatelskiego sondażu w „Gazecie Wyborczej”, który miał dowodzić, że jest to jedyny sposób gwarantujący zwycięstwo w wyborach nad PiS-em i Konfederacją. W razie kilku list opozycji prawica miała zyskać większość, ale w razie jednej listy – większość miała zyskać opozycja. W następnych dniach niezależni autorzy przeliczyli dane i wyszło na to, że według uzyskanych wyników opozycja nie zdobyłaby większości w żadnym wariancie. No to klops.
Trwająca obecnie dyskusja powoduje wrażenie déjà vu. Mniej więcej w 2016 roku miała miejsce podobna wymiana. Był wtedy temat KOD-u, który miał połączyć partie opozycyjne, był temat symetrystów, którzy nie widzą zagrożenia demokracji ze strony PiS-u. Padały bardzo emocjonalne zarzuty, że ktoś zdradza, a ktoś inny jest ślepy. Zupełnie tak, jak teraz, chociaż po tylu latach powinniśmy być już w innym miejscu. Temat jednej listy to praktyczna kwestia, której przed wyborami nie da się uniknąć, a która z jakiegoś powodu wciąż jest aktualna w naszej debacie politycznej – i ostatecznie musi zostać rozstrzygnięta.
Dlaczego należy zrobić jedną listę
Istnieją dwa główne kierunki argumentacji za jedną listą. Po pierwsze: sytuacja jest wyjątkowa, demokracja jest zagrożona, to ostatni dzwonek – dlatego powaga sytuacji wymaga zjednoczenia opozycji i stworzenia wspólnego frontu demokratycznego. Po drugie, jedna lista daje opozycji największy wynik wyborczy, a także premię za zjednoczenie, ponieważ „wyborcy czekają na jedną listę”.
Na to wymienia się kilka głównych kontrargumentów. Co do sprawy pierwszej, zwolennicy jednej listy musieliby zakładać, że wyborcy będą głosować ze względu na zagrożenie autorytaryzmem – jednak opozycji nie udało się ustawić konfliktu politycznego w ten sposób nawet w szczycie ataku PiS-u na sądy, gdy trwały protesty na ulicach, a więc wątpliwe, aby miało się to udać teraz. To sugeruje, że ludzie nie będą głosować wyłącznie ze względu na zagrożenie demokracji – widocznie nie widzą sprawy w tak czarnych barwach albo postrzegają inne problemy jako ważniejsze.
Jeśli chodzi o kwestię drugą, część wyborców czeka na jedną listę, a inni nie. W tym kontekście nie miałoby zasadniczego znaczenia, gdyby większość wyborców opozycji chciała jednej listy – ponieważ z punktu widzenia wyborczego zwycięstwa znaczenie mają ewentualne straty, wynikające z odmowy głosowania na wspólną listę. Co więcej, nie wiemy, ilu wyborców tak naprawdę czeka na jedną listę – ponieważ okaże się to dopiero wtedy, gdy ludzie ją zobaczą. Może być więc tak, że zjednoczona opozycja wygra z PiS-em, ale niewielką przewagą, która nie da większości w Sejmie.
Dlaczego nie należy zrobić jednej listy
Słychać trzy główne argumenty przeciwko jednej liście. Przede wszystkim, zjednoczona opozycja nie ma wspólnego programu, a jeśli będzie więcej list, to zwolennicy każdej partii będą mogli z przekonaniem zagłosować „na swoich”. Ale tak naprawdę istnieje wspólna lista spraw dla opozycji: praworządność, dobre relacje w UE, wzmocnienie usług publicznych, mieszkania, stabilność dla przedsiębiorców, wzmocnienie wojska. Do tego im bliżej wyborów, tym większa może być polaryzacja, a w konsekwencji koalicja Polska 2050–PSL mogą spaść pod próg 8 procent dla koalicji, podobnie jak lewica w 2015 roku, na czym zyskałoby PiS.
Argument drugi: utworzenie wspólnej listy powoduje zmianę logiki kampanii wyborczej. Jeśli będziemy mieć naprzeciw siebie dwa główne bloki wyborcze, dobrze wpisuje się to w forsowany przez PiS podział na elity i lud, w którym partia Jarosława Kaczyńskiego czuje się bardzo dobrze. Na przykład, teraz PiS będzie wybierać najbardziej radykalne albo dziwne wypowiedzi pojedynczych polityków opozycji i przypisywać je całej koalicji, aby wystraszyć ludzi: „oto prawdziwe poglądy opozycji”. Z drugiej strony, w ostatnich latach różne nurty opozycji lepiej zdefiniowały własne pozycje, a więc PiS-owi nie byłoby tak łatwo przedstawić jedną listę jako jednolitą i bezprogramową masę opozycyjną. Do tego w scenariuszu kilku list kampania wyborcza również może przybrać chaotyczną formę, ze szkodą dla opozycji – PiS może pokazywać, że opozycja stworzyłaby jedynie słaby i skłócony rząd, który nie będzie w stanie rządzić w czasie kryzysów, a więc lepiej poprzeć bezpieczne i sprawdzone rozwiązanie.
Wreszcie, mówi się o tym, że w razie jednej listy opozycji będzie rosnąć Konfederacja – jako jedyna alternatywa poza PiS-em i zjednoczoną opozycją. A to może spowodować, że od Konfederacji będzie zależeć większość sejmowa. Jeśli jednak wierzyć ostatnim sondażom, które dają Konfederacji wyniki w okolicach 10 procent, to może ona rosnąć niezależnie od rozwiązania w sprawie jednej listy, a więc partie opozycyjne będą musiały odpowiedzieć na ten proces tak czy inaczej. Nic nie zastąpi pracy nad przekonywaniem wyborców do głosowania. Zarówno w razie jednej, jak i kilku list, wiele zależy od wykonania.
Zamiast szukania winnych
Wydaje się, że główna lekcja, jaka z tego płynie, brzmi następująco: mniej zapiekłości. Samo zjednoczenie nie daje zwycięstwa – nie ma na to dowodów i zresztą w tej chwili nie można ich mieć. Ale oddzielny start również oznacza ryzyka polityczne. Z kolei przeciągająca się nerwowa debata na temat jednej listy ma ostatecznie złe skutki dla opozycji – zwiększa poziom negatywnych emocji po stronie opozycyjnej, co utrudnia mobilizację wyborców, a nie rozwiązuje żadnego problemu.
Jeśli wziąć to pod uwagę, można by dostrzec pewne zalety zjednoczenia opozycji. Po pierwsze, zakończy to debatę o jednej liście. Po drugie, nie będzie można interpretować wszystkich problemów politycznych w kategoriach braku jednej listy – skoro opozycja będzie już zjednoczona, zgodnie z życzeniem zwolenników tego projektu, to wszelkie trudności polityczne siłą rzeczy będą musiały wynikać z innych czynników.
Po trzecie, jedna lista to jasna odpowiedzialność polityczna. Obecnie wina za ewentualne niepowodzenia opozycji jest często zrzucana na mniejsze ugrupowania, które nie chcą zjednoczenia, albo na symetrystów – niezależnie od tego, czy w danej sprawie jest to uzasadnione. Wtedy zaś odpowiedzialność będzie spoczywać na twórcach jednej listy. W razie zwycięstwa, sukces będzie należał do koalicji i jej pomysłodawców, ale w razie niepowodzenia – będzie to odpowiedzialność osób forsujących projekt zjednoczenia.
Oczywiście, ktoś powie, że tak byłoby może w teorii, ale w praktyce w razie porażki zjednoczonej opozycji winą i tak zostaną obarczone mniejsze ugrupowania – o których zostanie powiedziane, że były może zbyt radykalne, a może zbyt mało zaangażowane w kampanię wyborczą. Wątpliwość tego rodzaju jasno pokazuje, dlaczego w obecnym klimacie emocjonalnym niektóre partie nie będą chciały jednej listy. Ale pokazuje też, że temat jednej listy często funkcjonuje w debacie jako zastępczy sposób wyrażenia frustracji z powodu trudności politycznych w sformułowaniu skutecznej odpowiedzi na proces autokratyzacji Polski w czasach PiS-u.
Jednak to właśnie owo nastawienie – szukanie zawczasu winnych, zamiast poszukiwania dróg zwycięstwa – było w przeszłości częścią problemu. Jeśli to się trwale zmieni, wówczas projekt jednej listy będzie miał większe szanse powodzenia, a zwycięstwo opozycji będzie bardziej prawdopodobne niezależnie od liczby list.
* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: https://pxhere.com/en/photo/635531.