Uniwersyteckie ścieżki moja i prof. Marcina Kuli nigdy się nie przecięły. Nie studiowałem historii. Nie udało mi się też trafić jako wolny słuchacz na któreś z jego seminariów. Jednak trudno było nie słyszeć o Profesorze, jeśli rozpoczynało się studia na którymkolwiek z wydziałów humanistycznych Uniwersytetu Warszawskiego w ostatnim roku drugiego millenium. Znałem jego postać i – jak się później okazało – szybko miałem okazję poznać niezliczone rzesze jego uniwersyteckich wychowanków. Miał ich tyle, że do dziś każdego historyka po UW mniej więcej z mojego pokolenia podejrzewam o to, że pisał doktorat u Kuli. Mylę się nie tak znowuż często.
Prof. Kula pojawił się jednak w końcu na moim horyzoncie, a raczej ja pojawiłem się na jego. W 2010 roku dołączyłem do redakcji tygodnika „Kultura Liberalna” i rok później zacząłem kierować w nim działem recenzji książkowych. Profesor znał nasze środowisko intelektualne, ponieważ – a jakże! – również je zinfiltrowali jego uczniowie. Co więcej, Profesor darzył „Kulturę Liberalną” pewną sympatią. Oprócz niewątpliwego czaru osobistego, jaki roztaczaliśmy dookoła, niemałą rolę odegrał w tym fakt, że nasze i jego poglądy na to, jak powinno się urządzać świat, a przede wszystkim, jak się go urządzać nie powinno, w dużej mierze się pokrywały. W naturalny więc sposób doszło w końcu do tego, że Profesor zaproponował nam do publikacji tekst.
Miałem go zredagować. Zabrałem się więc raźno do roboty. Tu przyciąłem, tam zamieniłem szyk. Poprzestawiałem przecinki. Dokonałem wymiany co poniektórych wyrazów. Niektóre zdania podzieliłem na dwa, inne scaliłem. Napracowałem się srodze. Bardzo z siebie zadowolony wysłałem zredagowany tekst autorowi. Nie wiedziałem jeszcze, że Profesor jest zaprzysięgłym wrogiem redaktorskich innowacji i wyznaje surową w swojej prostocie zasadę – tekst albo się odrzuca, albo przyjmuje w całości. Bez zmian.
Ten autorski integryzm, porównywalny tylko z integryzmem integralnych katolików, sprawił, że musiałem swoją redaktorską dumę schować do kieszeni. Tekst był zbyt wartościowy, żebym toczył wojnę o moje prerogatywy, które – jak zresztą wiadomo ze słynnego tekstu Boya „O święte prawo do przecinka” – są zawsze dyskusyjne. Z triady ról, w które musi się zazwyczaj wcielać redaktor, a więc policjanta, psychologa i dyplomaty, została mi tylko ścieżka dyplomatyczna: appeasement, reset i nawiązanie ponownych przyjacielskich stosunków.
Widać dotarliśmy się z Profesorem, bo nasza współpraca trwa do dziś. Fałszywe byłoby jednak stwierdzenie, że odbywa się to bez ostrożnego przypominania mi przez prof. Kulę przyjętej wspólnie zasady o nieingerencji w autonomię tekstu. Takim przypomnieniem był choćby poniższy e-mail, wysłany do mnie przy okazji przygotowywanej przez Profesora recenzji. Oto jego fragment:
„Generalnie, na marginesie sprawy poprawek miałbym wiele do powiedzenia. Może kiedyś przy okazji. Teraz tylko dwie historyjki: 1) Czy wie Pan jak wygląda zredagowane jedno z ciekawszych zdań literatury polskiej: «Ogary poszły w las» (Żeromski, Popioły)? Po pierwsze nie «ogary», bo to słowo przestarzałe, lecz «psy». Po drugie nie «poszły», bo każdy wie, że psy nie chodzą, lecz biegają. Po trzecie nie «w las», bo to nieprawidłowo. W sumie ma być: Psy pobiegły do lasu. 2) Czy zna Pan odpowiedź Marii Dąbrowskiej na uwagę redaktorki: «Pani Mario, tak się nie pisze»? Pisarka spojrzała na redaktorkę i spokojnie powiedziała: «Dziecko, ale tak się odtąd będzie pisało»”.
Anegdoty wziąłem sobie do serca. Zresztą są znakomite. Ale nie byłbym godny miana redaktora, gdybym nie próbował przeciągnąć kołdry na swoją stronę. Był Żeromski i Dąbrowska, to ja odpowiem Brodskim, pomyślałem. Ten zaś w rozmowie z Salomonem Wołkowem stwierdził, co następuje:
„Nie ma pisarza, któremu nie przydałby się redaktor. A już tym wielkim redaktor potrzebny jest na gwałt. Wszystkim bez wyjątku”.
Profesor nie dał się przekonać. Ja jednak, ceniąc niezwykle jego pisarstwo, po cichutku zmieniam mu do dziś w każdym tekście jakiś mały przecineczek. Tylko pst!, niech to zostanie między nami.