To nie miało prawa się udać: ferment wyznaniowy i rozpolitykowana brać szlachecka w państwie niezwykle zróżnicowanym i świeżo osieroconym przez władcę. A jednak, w lipcu 1572 roku, po śmierci bezdzietnego króla Zygmunta Augusta, szlachta stanowiąca około 10 procent populacji Rzeczpospolitej zmuszona była wymyślić państwo na nowo.

Nie sprzyjały temu okoliczności. Za sprawą postępującej ekspansji tureckiej w Europie sytuacja geopolityczna była niespokojna, a Kościół, będący wówczas potężnym graczem na arenie międzynarodowej, od zakończenia soboru trydenckiego w 1563 roku, zwierał szyki do walki z reformacją. Mimo tych przeciwności – co rzadkie w naszej historii – rozsądek polityczny zwyciężył z partykularnymi interesami poszczególnych stronnictw, w tym najsilniejszego z nich – duchowieństwa katolickiego.

Walka o władzę i religię

Przełom lat 1572 i 1573 charakteryzowała atmosfera zamętu i niepewności. Przywódcy polityczni, choć zgadzali się, że Polacy sami powinni wybrać sobie króla, to różnili się co do tego, kto powinien mieć prawo do udziału w tym wyborze. Ostatecznie zwyciężyła koncepcja, zgodnie z którą czynne prawo wyborcze uzyskała cała szlachta.

Na tle walki wyborczej pomiędzy Henrykiem Walezjuszem i Ernestem Habsburgiem oraz pod wpływem kontrreformacyjnych działań Kościoła katolickiego na pierwszy plan wysunęła się kwestia zabezpieczenia statusu innowierców. Pod tą presją środowiska ewangelickie, prężnie rozwijające się w Polsce w poprzednich dekadach, zaczęły odczuwać potrzebę walki o utrzymanie swoich praw. Bezpośrednim impulsem do działania była dla nich rzeź hugenotów, do której doszło we Francji w sierpniową noc świętego Bartłomieja.

Żądaniem innowierców, reprezentowanych przez marszałka wielkiego koronnego Jana Firleja, było zagwarantowanie sobie równouprawnienia z religią katolicką. I chociaż obóz katolicki, z prymasem Jakubem Uchańskim na czele, był skłonny zaakceptować czasowe ustępstwa na rzecz dysydentów, to nie mieściło się im w głowach, że konfesja rzymska miałaby w świetle prawa stracić swoją dominującą pozycję.

Szesnastowieczny thriller Netflixa

Ciąg zdarzeń, który zakończył się uchwaleniem aktu konfederacji warszawskiej, to materiał na scenariusz prawdziwego thrillera politycznego godnego współczesnych produkcji Netflixa. Pierwszy w historii sejm konwokacyjny powołano do wypełniania funkcji organizacyjnych w okresie bezkrólewia. W ramach tej instytucji, posłowie mieli zająć się zabezpieczeniem granic i porządku wewnętrznego, a także ustaleniem zasad mającej się odbyć elekcji.

Postulat prawnego zagwarantowania panującej tolerancji wyznaniowej pojawił się znienacka. 26 stycznia podniósł go Jan Firlej, którego poparła większość senatorów i posłów. A w konsekwencji, ustanowiono komisję w celu stworzenia aktu konfederacji gwarantującego pokój religijny. Warto tutaj podkreślić, że wśród tej większości wciąż dominowali katolicy. Paradoksalnie, katolicyzm w Polsce XVI wieku był jednak mniej integrystyczny niż obecnie. Propozycję Firleja poparł nieopatrznie biskup kujawski Stanisław Karnkowski, faktyczny przywódca katolików na sejmie konwokacyjnym, którego jako najstarszego z senatorów mianowano przewodniczącym komisji.

27 stycznia projekt dokumentu został przedstawiony na wspólnym posiedzeniu obu izb parlamentu. Wywołał on ostrą reakcję biskupów, którzy zażądali odroczenia debaty, a uzyskany w ten sposób czas spożytkowali na „naradzie wojennej”. Duchowieństwo przygotowało oficjalny protest przeciwko klauzuli o pokoju religijnym, w którym przekonywano, że wspomniany zapis pozwala na szerzenie się bezbożności jest sprzeczny z przywilejami kleru i godzi w hierarchię kościelną. Dodatkowo, podniesiono argument, że posłowie uczestniczący w konwokacji, nie mieli upoważnienia swych sejmików do podejmowania postanowień w sprawach religii.

Biskup ucieka z Warszawy

W nocy z 27 na 28 stycznia biskup Karnkowski potajemnie opuścił Warszawę. Czy był to akt politycznego tchórzostwa, czy zręczny unik doświadczonego polityka niechcącego zaszkodzić swojej karierze kościelnej? Motywy jego postępowania do dziś pozostają niejasne. Nie zatrzymało ono jednak dalszego biegu wypadków. 

Nowym przewodniczącym komisji mianowano prymasa Uchańskiego, pod którego nadzorem przeprowadzono ponowną redakcję uchwały o konfederacji. Czystopis sporządzony na papierze (a nie na pergaminie, co miało się później stać podstawą do kwestionowania prawomocności dokumentu) był gotowy wieczorem 28 stycznia, jednakże ze względu na późną porę głosowanie odłożono na dzień następny.

W nocy z 28 na 29 stycznia wśród biskupów i katolickich posłów uformowała się koalicja naciskająca na obalenie aktu konfederacji. Pod jej presją 29 stycznia prymas Uchański wygłosił przemówienie, w którym ostro sprzeciwiał się konfederacji, motywując to nagłym „natchnieniem wewnętrznym”. Wystąpienie Uchańskiego wywołało zrozumiałe oburzenie zgromadzenia, wszakże jego współpraca w ramach komisji jeszcze poprzedniego dnia nie dawała podstaw do posądzenia go o stanowisko przeciwne konfederacji. Pośród ogólnej wrzawy, pełnych agresji okrzyków i wzajemnych oskarżeń, a nawet otwartych gróźb wszczęcia wojny domowej, krok jednego człowieka doprowadził do deeskalacji sporu. 

Biskup krakowski i podkanclerzy koronny Franciszek Krasiński poderwał się z miejsca i jako pierwszy (i jedyny z biskupów) podpisał dokument konfederacji, czym uciszył protesty katolików. Dalej sprawa potoczyła się błyskawicznie i wkrótce na akcie podpisy złożyła większość świeckich posłów i senatorów wszystkich wyznań. 

Dowód na samoświadomość elit

Po zakończeniu obrad sejmu konwokacyjnego walka o utrzymanie pokoju religijnego w Polsce przeniosła się na sejm elekcyjny. W kwietniu 1573 roku, miał on ponownie uchwalić postanowienia konwokacji. Targi polityczne ruszyły na nowo, a podkanclerzy Krasiński zaproponował modyfikację tekstu konfederacji, tak by uwzględniał on postulaty środowisk katolickich. W nowej wersji aktu, duchowieństwo zobowiązywało się do zaprzestania wszelkich prześladowaniach innowierców i rezygnowało z jurysdykcji nad nimi. Dzięki temu nawracanie na katolicyzm miało się stać dopuszczalne jedynie na drodze perswazji. Dziś postanowienie takie może budzić niezrozumienie, lecz ówcześnie przyznanie w oficjalnym dokumencie a contrario, że nawracając na katolicyzm, Kościół nie skąpi żelaza, miało rewolucyjne znaczenie.

Stronnictwo katolickie mogło jednak wciąż mieć nadzieję, że wybór Walezjusza da im przewagę w sporze o akt konfederacji. Ich kalkulacje oparte były na skądinąd słusznym przekonaniu, że król musi potwierdzić uchwały sejmowe, aby stały się one obowiązującym prawem. Spodziewali się przy tym, że zaprawiony w bojach z ewangelikami we Francji Henryk, odmówi akceptacji reguł sprzecznych z panującą w Europie doktryną cuius regio, eius religio, zgodnie z którą władca narzucał poddanym własną religię. I choć król elekt rzeczywiście początkowo opierał się idei tolerancji, to słynne si non iurabis, non regnabis („jeśli nie zaprzysięgniesz, nie będziesz panować”), rzucone mu w twarz przez hetmana nadwornego Jana Zborowskiego w trakcie koronacji w katedrze wawelskiej, miało ostatecznie przesądzić o wejściu w życie aktu konfederacji.

Konfederacja warszawska była dowodem na dużą samoświadomość ówczesnego polskiego narodu politycznego. Świadczyła o zrozumieniu przez arystokrację głębokich różnic wewnętrznych, nie tylko w kwestiach wyznaniowych, lecz także w podejściu do spraw ustroju państwa, sposobu jego funkcjonowania i stosunków międzynarodowych. Uchwalenie swobody kultu wszystkich wyznań, nawet tych, które – jak bracia polscy – były uznawane za heretyckie zarówno przez katolików, jak i ewangelików, miało zasadnicze znaczenie dla trwałości państwa. Wszyscy ówcześni gracze polityczni byli zgodni, że bez tego zagrożone byłoby bezpieczeństwo i stabilność państwa.

W szesnastowiecznej Europie, ogarniętej wojnami religijnymi, było to osiągnięcie rewolucyjne. Polityczno-prawny wymiar konfederacji, rozdzielenie spraw religii i polityki bez rozdziału Kościoła od państwa, który wówczas nie dokonał się jeszcze nigdzie w Europie, był pomysłem rdzennie polskim. Natomiast, w wymiarze kulturowym, konfederacja była ostatnim akordem myśli odrodzenia w Polsce, niosącej cały zestaw wartości intelektualnych i moralnych renesansowego humanizmu. 

Wydarzenie zbyt pozytywne jak na polski mit

Niestety, jak wiemy z późniejszej historii, wprowadzony aktem konfederacji liberalizm religijny ostatecznie upadł wobec braku jedności wśród jego zwolenników i agresywnego obskurantyzmu przeciwników.

To wielkie wydarzenie nie znalazło się w katalogu polskich mitów, jest zbyt pozytywne i konstruktywne, nie ocieka krwią męczenników za Wiarę, nie epatuje martyrologią zagrożonego zewsząd Narodu. Konfederacja nie rezonuje współcześnie jako fundament państwowotwórczy, na którym opiera się funkcjonowanie władzy i społeczeństwa. 

Z dzisiejszej perspektywy jeszcze trudniej o włączenie jej do polskiego imaginarium, w którym królują nieudane powstania, „straceńców los” i mesjanizm. Tymczasem wobec brutalizacji życia politycznego i podziału społeczeństwa na dwa wrogie plemiona, odczuwamy pilną potrzebę symbolu zgody i współpracy dla dobra państwa. 

Nasi przodkowie, mimo głębokich różnic, umieli porozumieć się co do zasadniczej kwestii współżycia w jednym państwie i nikogo z tej wspólnoty nie wykluczali. Patrząc na współczesnych decydentów, trudno wyobrazić sobie ich konstruktywne współdziałanie w jakiejkolwiek dziedzinie polityki wewnętrznej. Jeśli jednak Historia istotnie ma być nauczycielką życia, wyślijmy do niej natychmiast wszystkich polityków po nauki z konfederacji warszawskiej.

 

Korzystałem z:

Mirosław Korolko, „Klejnot swobodnego sumienia”, Warszawa 1973.

Stanisław Płaza, „Nowe spojrzenie na konfederację warszawską 1573”, „Czasopismo Prawno-Historyczne”, t. 21, 1969, z. 2.

Stanisław Salmonowicz, „Geneza i treść uchwał konfederacji warszawskiej z 1573 r.”, „Odrodzenie i Reformacja w Polsce”, t. 19, 1974.

Janusz Tazbir, „Dzieje polskiej tolerancji”, Warszawa 1973.