Pierwsze spotkanie z Pawłem Śpiewakiem było dla mnie zarazem pierwszym spotkaniem z uniwersytetem. Dosłownie, ponieważ Paweł wygłosił wykład inauguracyjny dla rozpoczynającego właśnie pierwszego roku socjologii, w którego szeregach się znalazłem. Pamiętam, że to było świetne, prowokujące do myślenia wystąpienie, którego głównym tematem było zaangażowanie publiczne młodych. Byłem nim autentycznie zainspirowany, ale niektóre fragmenty mocno mnie wkurzyły. 

Wykład Pawła ukazał się potem jako esej w „Tygodniku Powszechnym”, a ja napisałem z nim krótką polemikę, wydrukowaną potem przez redakcję wśród komentarzy, które wywołał. Niestety zupełnie już nie pamiętam, z czym dokładnie się nie zgadzałem, a tekst gdzieś mi zaginął. Ale pamiętam, że przyniosłem mu wydruk na jeden z regularnych wykładów. Przeczytał i powiedział: „Musi pan to koniecznie wysłać do «Tygodnika»”. „Już to zrobiłem”, odpowiedziałem, a on uśmiechnął się zadowolony. I tak się zaczęła nasza trwająca latami rozmowa, która przerodziła się we współpracę i przyjaźń.

Przez lata studiów magisterskich i doktoranckich Paweł był moim najważniejszym nauczycielem. To on zainspirował mnie do kariery akademickiej, która bardzo wiele mi dała, ale też pokazał drogę intelektualnego zaangażowania publicznego, której pozostaję wierny do dziś. Paweł traktował idee tak, jak rzadko traktuje je się w dzisiejszej pracy naukowej – śmiertelnie poważnie. Nie były dla niego sposobem na wykrojenie wąskiej specjalizacji i zbieranie punktów, tylko drogą do zrozumienia świata i samego siebie. Był szczodrym mentorem, potrafiącym poświęcić wiele czasu i uwagi, jeśli widział potencjał w pomyśle na tekst, książkę czy przedsięwzięcie. Miał nienasyconą intelektualną ciekawość i nie pozwalał się zamknąć w szufladkach „liberał”, „komunitarianin” czy „konserwatysta”. 

Metody dydaktyczne Pawła nie do końca przystawały do systemu bolońskiego i punktów ECTS, a na pewno nie ulegały żadnym punktozom i grantozom. Seminarium zaplanowane na jeden rok akademicki mogło przeciągnąć się na kolejne lata. Zaliczało się je czasem esejem, a czasem długim referatem, szykowanym niekiedy całymi tygodniami. Kiedy umawialiśmy się, że czytamy na kolejne spotkanie jedną czy dwie książki, następne zajęcia mogły odbyć za dwa tygodnie, żeby wszyscy mieli czas poznać materiał. Nie było ujętych w tabelkę kryteriów oceny ani tym bardziej określonego zbioru wiedzy, który trzeba było przyswoić, a potem odtworzyć na egzaminie. Z punktu widzenia standaryzacji sposobu i efektów nauczania to był oczywisty koszmar. Ale jednocześnie to były dla wielu osób jedne z najważniejszych momentów uniwersyteckiej edukacji.

Paweł nie pasował do wąskich akademickich przegródek także dlatego, że stawiał głęboką literaturę na równi z tekstami filozofii politycznej – jedno i drugie interesowało go o tyle, o ile odsłaniało jakąś prawdę o ludzkich charakterach, jakiś sposób bycia w świecie. Tego rodzaju wglądy trudno przełożyć na artykuły w wysoko punktowanych czasopismach, z odpowiednią liczbą przypisów z aktualnej literatury przedmiotu. Pamiętam, że na jednym z pierwszych spotkań seminarium o filozoficznych interpretacjach Holokaustu poprosił, żebyśmy przeczytali jedno z „Opowiadań odeskich” Babla. To historia żydowskiego chłopca, którego ojciec pragnie wykształcić na wybitnego skrzypka i w ten sposób zapewnić kupieckiej rodzinie na dorobku awans społeczny. Chłopak lekcji skrzypiec szczerze nie znosi. Kiedy w Odessie wybucha antyżydowski pogrom i zostaje pobity, a skrzypce strzaskane, w głębi duszy się cieszy, bo nie będzie musiał więcej chodzić na znienawidzone lekcje. W tej krótkiej historii zawiera się tyle prawdy zarówno o antysemityzmie i jego przyziemnych konsekwencjach, jak i o próbach emancypacji bogacącego się żydowskiego drobnomieszczaństwa. A do tego jest przerażająco tragiczne i śmieszne, trochę tak jakby Primo Levi napisał o przygodach Mikołajka.

Paweł był koneserem takich opowieści, zarówno w literaturze, jak i filozofii. To on pierwszy opowiedział mi, zanim zacząłem pracować nad doktoratem o Tocqueville’u, że hrabia pozostawił w rodzinnej posiadłości gołębnik zrujnowany podczas rewolucyjnych zamieszek. Gołębnik, symbol arystokratycznej władzy, pozostał nienaprawiony, przypominał zarówno o rewolucyjnej przemocy, jak i minionej władzy stanu szlacheckiego. Paweł wyłapywał też w swojej codzienności takie wiele mówiące, odsłaniające prawdy o charakterach szczegóły, zarówno tragiczne, jak i absurdalne, a czasem i takie, i takie. Opowiadał mi kiedyś, jak rozczarował się pewnym intelektualistą, do którego zbliżyły go podobne poglądy w kwestii lustracji. „Wiesz, facet obraził się na własnego psa, bo ten nie chciał aportować patyka”.

Przygotowując to wspomnienie, nie mogłem odszukać pierwszego tekstu, jaki napisałem w odpowiedzi na wykład Pawła, ale udało mi się odszukać wpis, który przygotowałem do prywatnej księgi pamiątkowej, jaką wspólnie z uczestnikami jego domowych seminariów przygotowaliśmy na jego sześćdziesiąte urodziny. Tekst kończy się taką anegdotą: „Jeśli miałbym przywołać jedną scenę, która charakteryzuje to powstające zupełnie naturalnie podejście do myśli i do życia, to chyba wskazałbym moment, kiedy po raz pierwszy zepsuł nam się w Hucisku UAZ. Otworzyłeś maskę, bardziej rozbawiony, niż zirytowany. Twoi pilni studenci, w tym ja, bezradnie patrzyli na silnik. Rzuciłem wtedy żartem: No tak, to właśnie jest praxis. Wówczas była to jedynie mniej lub bardziej śmieszna uwaga, ale dziś mam wrażenie, że takiej właśnie praxis, która z pokorą przymierza myśl do rzeczywistości i śmieje się z siebie samej, mnie nauczyłeś”.

Ta lekcja ze mną została. I będę o niej pamiętał szczególnie teraz, kiedy Pawła już z nami nie ma.