Paweł Śpiewak był niezwykłym nauczycielem. Wymagającym. Zabawnym. Czasem strasznie irytującym. Ciut próżnym i rubasznym. Rozdającym głaski. Tworzącym hierarchie. Smakującym życie. Mam go przed oczami, jak nie chce przerywać zażartej dyskusji w sali seminaryjnej i wymyka się przez otwarte drzwi do salki obok, by zapalić papierosa na zapleczu. Słyszę jego „przynajmniej ja tak to czytam” – frazę, po której w pewnym momencie można było poznać jego uczniów. Choć czasem mówiliśmy jak on, czytaliśmy jak on, zgadywaliśmy, na co zwróci uwagę i jaką zaproponuje interpretację, to nikt z nas nie mógł podrobić Śpiewakowego gestu: gdy przemawiał, często podnosił swój zakrzywiony palec wskazujący. Dużo się przy tym śmiał.

Szkoła myślenia

Paweł dzielił się z nami szczodrze swoimi myślami i czasem. Poza seminariami na Karowej, spotykaliśmy się na seminariach domowych i wyjazdowych. Dawał nam tak dużo, że dopiero później, gdy sama zaczęłam uczyć na uniwersytecie, dotarło do mnie, jaki to był wyjątkowy dar. Dawno z nim nie rozmawiałam, ale wyobrażam sobie, że nie podobałby mu się kierunek reform w świecie akademickim: nacisk na miejsce, a nie na treść publikacji, traktowanie uczenia jako czasochłonnego zajęcia, przeszkadzającego w karierze naukowej. 

Paweł do uczenia podchodził z pasją i bezkompromisowo. Jego zajęcia były prawdziwą szkołą myślenia. Wątpię, czy są jeszcze seminaria, na których tyle się czyta i na których czyta się tak dokładnie. Oby! Nie pochwalał niekonsekwencji. Kazał nam myśleć do końca. Nieśpiesznie. Lubił myśleć w rozmowie, w dyskusji, czasem polemicznej, prowokującej, ale nigdy bezosobowej. Uczyliśmy się z nim, od niego lub przeciw niemu. Był tak wyrazistą postacią, że skłaniał do zadawania pytań i szukania własnej ścieżki. 

Widzę wiele osób, które seminaria Pawła ukształtowały. Wtedy jeszcze dzieciaki o wielkich ambicjach i marzeniach. Teraz osoby uznane w akademii, dziennikarstwie, polityce, sztuce i bóg wie, gdzie jeszcze. Może nadal ciut przemądrzałe i autoironiczne. A cząstka jego jest w nas.