Świat wirtualny nie istnieje, istnieje świat – przekonuje w aktualnym Temacie Tygodnia „Kultury Liberalnej” Magdalena Bigaj, autorka książki „Wychowanie przy ekranie. Jak przygotować dziecko do życia w sieci”. Nie ma cyberprzemocy, tak jak nie ma nożoprzemocy czy pięścioprzemocy, jest po prostu przemoc.

W badaniach opinii publicznej istniała jeszcze niedawno kategoria internautów. Dziennikarze posługiwali się nią też, próbując opisać jakieś tendencje, trendy, wybory. Co na to internauci? Wyobrażałam sobie wtedy armię dziwnego ludu klepiącego w klawisze, który z założenia w tych tekstach czy badaniach nie jest mną ani moimi znajomymi i rodziną. A przecież my też robimy różne rzeczy w internecie.

Rzeczy robionych w internecie przybyło tak bardzo, że kategoria internautów zniknęła. Internet po prostu stał się integralną częścią życia. W internecie jest szkolna przemoc, kiedy jakaś grupa katuje kolegę, inni to nagrywają i puszczają do sieci, jeszcze inni lajkują i udostępniają. Czy to cyberprzemoc? Nie, bo kopniaki i wyzwiska dzieją się przed szkołą. Czy to nie jest przemoc w sieci? Jest, bo poprzez sieć przemoc zwielokrotnia swój zasięg, powiększa grupę obojętnych świadków albo tych, którzy eskalują ciosy poprzez lajki.

Obecność w mediach społecznościowych nie jest więc cyberaktywnością, bo emocje stamtąd dzieją się w jak najbardziej fizycznie istniejącym mózgu, który wysyła różne reakcje do jak najbardziej realnego organizmu. Prawdziwie zazdroszczę koleżance jej ciekawego życia z Facebooka, jej błyskotliwych fraz i przeczytanych książek, których ja nie znałam. Prawdziwie wkurza mnie kolega prawicowiec, który, jak się widzimy to jest fajny, ale w swoich wpisach i komentarzach pokazuje mniej sympatyczną stronę.

Czołówki gazet, które podnoszą mi ciśnienie, czytam w internecie. Piękny tunezyjski film „Pod figowcami” obejrzałam, siedząc późnym wieczorem przed komputerem, na ekranie komputera przeczytałam też książkę Magdaleny Bigaj, bo dostałam ją w elektronicznej formie.

Nie ma cyberpracy, jest praca, którą wielu z nas w dużej części wykonuje, siedząc przy biurku i jednocześnie będąc w internecie. Kiedy w weekend przychodzi mail od współpracownika albo szefa, a my do niego zaglądamy, to też nie dzieje się to w świecie wirtualnym.

Jak odzyskać władzę nad swoim internetem

Jak więc spełnić postulat naszej rozmówczyni z Tematu Tygodnia oraz wielu naukowców i ekspertów i zachować cyfrową higienę? Skoro nasze życie w dużej mierze toczy się w sieci, do której dostajemy się za pomocą urządzeń ekranowych, to jak mamy czyścić mózg z zanieczyszczeń, które pozostawia po sobie świat cyfrowy?

Również dzięki internetowi dostajemy bardzo dużo rad, bur, recept na życie. Można poczuć się bardzo źle, czytając, jakim jest się beznadziejnym rodzicem, bo nasze dziecko za dużo siedzi w telefonie. Jakim jesteśmy nierozwijającym się człowiekiem, bo za dużo siedzimy w głupotkach z życia innych ludzi, zamiast w tym czasie czytać poważną literaturę. Wygodnie jest robić to, co nam ktoś podsunie, bo samodzielnie podejmując wybór, musimy się wysilić.

I to właśnie słowa o naszym wyborze są najważniejszym wnioskiem, który należy wyciągnąć z obu rozmów z aktualnego Tematu Tygodnia (druga to ta z Katarzyną Szymielewicz, założycielką Fundacji Panoptykon). Bo chodzi o to, żebyśmy to my mieli władzę nad naszym życiem w internecie, a nie twórcy aplikacji. Częściowo muszą o to zadbać państwa, wprowadzając przepisy, na przykład o takim stosowaniu algorytmów, abyśmy to my decydowali, co chcemy zobaczyć, a nie one. Częściowo możemy zadbać o to sami.

Kiedy dostanę powiadomienie, to choćby dotyczyło ono tego, że na Twitterze akurat teraz ktoś podał dalej informację o programie radiowym, w którym tydzień temu brałam udział, ja obojętnie zauważając to powiadomienie, zostaję już w tym serwisie na kolejnych kilka albo i nawet kilkanaście minut. I patrzę, co napisały osoby, które obserwuję, choć wcale nie miałam takiej potrzeby. A potem zaglądam na drugi portal społecznościowy i czytam post osoby, która mnie drażni, więc podnoszę sobie ciśnienie jej przemądrzalstwem.

Zanim wrócę do pisania tekstu, na który czeka moja redakcja, muszę na nowo się skupić, więc patrzę jeszcze chwilę bez sensu w ekran. A potem myślę – coś złego dzieje się ze mną, nie potrafię się koncentrować. Czy to kwestia wieku, czy to długotrwałe konsekwencje covidu? A może to te powiadomienia.

Podejmuję więc wiosenne postanowienie i w swoje życie wprowadzam zasady cyfrowej higieny.

Trzy sposoby, żeby odzyskać władzę nad swoim czasem

„Higiena cyfrowa to chroniące zdrowie zachowania związane z używaniem technologii informacyjno-komunikacyjnych, zwłaszcza urządzeń ekranowych i internetu” – podaje w swojej książce Magdalena Bigaj definicję, którą ułożyła wspólnie z dr hab. Magdaleną Woynarowską z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Kluczowe słowa to: zachowania i zdrowie.

1. Jedną z zasad higieny cyfrowej podpowiadanych przez Magdalenę Bigaj jest więc wyłącznie wszystkich powiadomień, które nie są absolutnie potrzebne. Postanawiam więc zostawić tylko dźwięk esemesów, połączeń telefonicznych, powiadomień ze służbowego maila, ale to ostatnie tylko w godzinach pracy. Portale społecznościowe, komunikatory sprawdzę wtedy, kiedy sama o tym zdecyduję. A nie wtedy, kiedy piknie telefon.

2. Higiena to także zdrowie. A dla mózgu, dla oczu, dla kręgosłupa nie jest zdrowo, kiedy od przebudzenia do zaśnięcia wgapiam się w ekran. „Nie bierz ze sobą telefonu do łóżka” – apeluje Bigaj i postanawiam sprawdzić, czy wtedy będzie mi się spało lepiej.

3. Zaraz po zakończeniu pracy, zamiast zawieszać się na Twitterze, idę z psem do lasu, pobiegać, przejść się, dotlenić i zrelaksować. Bez telefonu oczywiście. Będę się wzruszać widokiem młodych listków na drzewach, niech moich emocji nie pobudza tak często dopamina produkowana poprzez cudze wpisy na Facebooku. Niech moje mięśnie się wzmacniają, a oczy patrzą w dal. To też jest zasada higieny.

Poglądy będę zderzać z rodziną w kuchni albo podczas spotkania ze znajomymi na mieście, a nie z koleżanką na Facebooku. Z koleżanką, z którą przecież od dawna niewiele mnie łączy.