Bardzo lubię czytać książki pisane o Polsce przez historyków oraz, szerzej, obserwatorów cudzoziemskich. Nie tylko dla uzyskania odpowiedzi na częste w Polsce, podbarwione kompleksami pytanie „jak oni (czytaj: ci z wielkiego świata) nas widzą?”, ale dlatego, że człowiek z zewnątrz nieraz widzi lepiej rzeczy, których my, przyzwyczajeni, nie dostrzegamy. Także dlatego, że ciekaw jestem, jak ludzie wychowani w innej tradycji historiograficznej analizują i piszą, a to mogę dostrzec szczególnie dobrze w książce o sprawach mi znanych.
Zrobiło na mnie pozytywne wrażenie nawiązywanie przez Goddeerisa kontaktu z czytelnikiem. Autor wciąga czytelnika w refleksję, przedstawia swoją drogę dojścia do wniosku, obficie przedstawia materiał. Mamy wrażenie, że wraz z nim przeglądamy archiwalne teczki, które, notabene, nigdy się nie kończą i trzeba brać ich „próbki”. Autor dzieli się z nami wątpliwościami. Na końcu podsumowuje nie tylko wnioski, ale zbiera też pytania, które pozostały bez odpowiedzi. Daje nam to, co przyrodnicy w sprawozdaniach ze swoich badań nazywają dyskusją błędu. Wszystko to razem rysuje mi się jako sensowna droga w pisarstwie historycznym, które powinno być przeznaczone nie tylko dla paru wąsko wyspecjalizowanych kolegów.
W szczególności zrobiło na mnie pozytywne wrażenie przyznanie się przez autora do zażenowania, jakie odczuwał, zaglądając poprzez akta tajnych służb w życie innych ludzi. Działo się tak nawet w przypadku takich osób, które były dlań praktycznie anonimowe, nie mówiąc o tych, którzy byli mu znani. Nigdy nie słyszałem takiego wyznania ze strony polskich kolegów, pracujących na podobnych materiałach – a w końcu prywatne informacje spotyka się w materiale archiwalnym nie tylko w teczkach tajnych służb. Prawda – raz kolega, przekazując mi ksero znalezionego w archiwum listu do mnie, skonfiskowanego kilkadziesiąt lat temu, powiedział, że mu głupio i zapewnił, że listu nie przeczytał. To było jednak między nami – historykami.
Cenię to, że Goddeeris mówi, iż nie chce być prokuratorem ani sędzią – czego niejeden polski historyk by nie powiedział. Sam wielokrotnie opuszczałem nazwisko w powoływanym dokumencie – ale tak się nieraz nie da, bowiem tekst traci znaczenie. Autor przyznaje się do problemu, jaki sprawiało mu czasem podawanie prawdziwych nazwisk osób, zwłaszcza nie będących postaciami życia publicznego.
*
Autor zajął się działaniem polskich tajnych służb w Belgii i wobec Belgów – bowiem to jest jego kraj. Przypatrzenie się mu było dlań łatwiejsze z uwagi na znajomość terenu i relatywną łatwość rozmów z tymi, z którymi wciąż można rozmawiać. Niestety, nie ze względu na bliskość miejscowych archiwów – bowiem tamtejsze akta, które mogłyby go interesować, są wciąż zamknięte. Jest pewnym paradoksem historii, że dokumentacja krajów, które przez dziesięciolecia należały do wyjątkowo niedostępnych, zaś ich najważniejsze archiwa były zamknięte nawet dla miejscowych historyków dłużej niż gdziekolwiek, ostatecznie stała się najłatwiej dostępna dla wszystkich. Prawda, że niejedno ze „wschodnich” zasobów archiwalnych zdołano zniszczyć w chwili przełomu, ale nawet w NRD przeciążone niszczarki szczęśliwie się psuły.
Autor miał więc swoje powody, by zająć się działaniami tajnych służb PRL względem Belgii – ale ja, mimo przyjemnych wspomnień z pobytu w Katholieke Universiteit w Leuven, dokąd mnie zaprosił w 2005 roku, czytałem jego książkę przede wszystkim jako studium działania tajnych służb PRL. To jest najciekawsza warstwa książki i jednocześnie zagadnienie, które bardziej warto badać niż demaskować wszystkich oficerów i TW razem wziętych. Cieszę się, że w tej kwestii zgadzam się z autorem. Nawet akta własnej rodziny sam oglądałem nie dla spraw rodzinnych, ale jako ilustrację sposobu patrzenia i myślenia SB – co było mi łatwo zrobić o tyle, że siłą rzeczy dużo wiedziałem o tym od wewnątrz.
Oczywiście każdy kraj narzucał tajnym służbom pewną specyfikę działania, ale służba była jedna (nawet jeśli podzielona na gałęzie), w praktyce miała jeden system (wzorowany na radzieckim) i, co ważniejsze, jedną mentalność. Ta nie różniła się niezależnie od tego, czy pracowano nad Polakami w kraju, czy nad mieszkańcami obcego kraju – gdzie zresztą też gros wysiłku inwestowano w Polaków tam zamieszkałych bądź przyjezdnych. Działo się to tak, jak w filmie o NRD „Życie na podsłuchu” [1], gdzie generała Stasi interesuje nie tyle RFN, ile to, kto z Berlina Wschodniego przekazał jakiś materiał.
Trzeba pamiętać – o czym autor mało pisze – że prawdziwy wywiad zagraniczny obozu socjalistycznego, o szerokiej palecie zainteresowań, prowadziła służba radziecka. Inna sprawa, czy dane jego pracy były odpowiednio wykorzystywane. Nieraz z pewnością tak – ale okoliczności agresji niemieckiej w 1941 roku wskazują, że nie zawsze. Mogło się oczywiście zdarzyć, że dla jakichś przyczyn Sowietom wygodniej było użyć służby nie-radzieckiej, ale w tej płaszczyźnie to była służba drugorzędna. To był wywiad zależnego państwa.
*
Generalnie ustalenia autora na temat tajnych służb PRL zgadzają się z moimi domniemaniami jako świadka historii, niebędącego znaczącym obiektem zainteresowania służb, a także z moimi wrażeniami z przeglądania – bardzo niewielkiego wycinka – akt bezpieczniackich, oraz z lektur publikacji źródłowych i opracowań. Nawet w naszych głowach pojawiły się podobne sformułowania. Pamiętam, jak po przejrzeniu zapisów o mojej rodzinie powiedziałem sobie czy bliskim, że często w tych aktach coś dzwoni, tylko akurat nie w tym kościele. Goddeeris używa tej samej przenośni („Polska służba bezpieczeństwa słyszała czasem dzwony, ale rzadko wiedziała, w którym kościele dzwonią”).
*
Pierwsza kwestia, jaka nasuwa mi się przy czytaniu jako pewien problem, to pytanie, kim byli ludzie pracujący w tajnych służbach. Byli to ludzie, dla których wejście w te szeregi było wyraźnie awansem społecznym (jak często w historii, w tym w PRL, do wojska). To stwierdzenie trzeba jednak zniuansować. O ile we wczesnych latach PRL bardzo wyraźnie pracowały tam chłopaki (bo na ogół nie dziewczyny, choć potem tworzyły się całe rodziny bezpieczniackie) z awansu, kierowane przez komunistycznych fanatyków różnej rekrutacji, to z czasem – choć ci pierwsi nie znikali – dochodzili absolwenci normalnych studiów, przynajmniej z grubsza [!] poprawnie piszący.
Ich poziom nie świadczy dobrze o naszych studiach, no ale czegoś tam się nauczyli. Ich mentalność nie różniła się głęboko od polskich przeciętnych. Oczywiście byli lojalni wobec ustroju i jego struktur, mierząc się z buntem nieraz pamiętali, co zawdzięczali ustrojowi, ale jakoś sobie racjonalizowali, że pracują dla Polski. Niekiedy robi wrażenie ich troska o Polskę – prawda, że materializująca się w specyficzny sposób. Do mego Ojca, jako w jakimś okresie Przewodniczącego Międzynarodowego Stowarzyszenia Historii Gospodarczej, mieli pretensję (a przynajmniej zapisali ją w raporcie), że załatwił za mało referatów dla Polaków na kongresie Stowarzyszenia w Leningradzie w 1970 roku. Najpewniej taka opinia została przejęta przez SB od jakichś historyków.
Towarzysze z UB/SB nieraz kończyli w ZSRR różne szkolenia, ważne dla ich kariery; współpracowali z „bratnimi” służbami. We wspomnianym wypadku pobytu mego Ojca w Leningradzie, prosili towarzyszy z KGB o „nadzór operacyjny” nad nim. Towarzysze stwierdzili, że któregoś dnia weszła do hotelowego pokoju Rodziców pewna uczestniczka kongresu, też z Polski, i nawymyślała na Związek Radziecki. Nie ustalili, kto to był, słyszeli tylko jak Ojciec zwracał się do niej imieniem Celina. Zwrotnie poprosili polskich towarzyszy o ustalenie jej tożsamości (co chyba nie było trudne, nieprawdaż? [2]).
Przy tym wszystkim – i przy świadomości występowania wielu ważniejszych spraw – nie byłbym pewien, czy „nasi” przesadnie kochali „Braci”. To jest zresztą szersza sprawa, dotycząca różnych instytucji PRL i władz centralnych. Cały ten establishment był od tych braci zależny – ale mało kto lubi być zależnym. Miała na to wpływ zmiana pokoleniowa – wspomożona świadomym parciem młodych. Stopniowo znikali z aparatu ludzie widzący w Moskwie centrum przyszłej światowej rewolucji, nawet jeśli pamiętający sprawę KPP. Młodsi byli już przede wszystkim pragmatykami – a to niekoniecznie idzie w parze z miłością.
Funkcjonariusze tajnych służb pracowali – chyba zwłaszcza ci pragmatycy – bez przepracowywania się. Najłatwiej było sięgnąć do dokumentów już istniejących w archiwum i przepisać je, trochę zmieniając. Wszyscy tak robiliśmy w naszym planowaniu, także w sprawozdaniach. Tak pisano opinie personalne o nas i sami takie pisaliśmy, jeżeli zawodowo musieliśmy pisać potrzebne młodszym kolegom do awansu. Zawsze powtarzam, że jeżeli ktoś kiedyś wykorzysta zawodowo takie papierki przeze mnie pisane, to zrobi bzdurę. Można je natomiast wykorzystać jako materiał do – przy zachowaniu proporcji – refleksji nad funkcjonowaniem mojej instytucji naukowej i PRL.
Jak pół Polski robiło cuda, by można było powiedzieć, że przekracza się plany, tak funkcjonariusze tajnych służb, jak pisze Goddeeris, dodawali sobie wagi, przedstawiając aktywność agentów i wagę osiągnięć. Jak pół Polski udawało, że pracuje, a rząd udawał, że im płaci [3], tak oni wchodzili w bliższy kontakt ze znanym dziennikarzem belgijskim, bo tym mogli się pochwalić w Warszawie – ale on przy kawiarnianym stoliku nie mówił nic więcej, niż można było się dowiedzieć z lektury jego artykułów. Gdy tenże opowiadał o swoim wywiadzie z Jerzym Milewskim, kierownikiem Biura Koordynacyjnego NSZZ „Solidarność” za granicą, to nie mówił wywiadowcy (pod przykrywką dyplomaty) wiele więcej, niż nieco później publikował w spisanym wywiadzie. Ta sama treść, zaczerpnięta z takiego źródła, pozwala jednak napisać raport. Oczywiście takie rozmowy mogły uplastyczniać sprawy – ale to nie było wielkie osiągnięcie. Im jednak wystarczało.
Znajomy, który przez lata pozostawał w polu zainteresowania SB, opowiadał mi, że tylko raz widział błysk zapału w oczach „swoich” esbeków: około 1968 roku, w kontekście sprawy żydowskiej. Wątek ich intensywnego myślenia wokół niej pojawia się zresztą też u Goddeerisa. Esbecy przejmowali się mianowicie organizacjami syjonistycznymi w kontekście wizyty Gierka w Belgii w 1973 roku (s. 231–232: „Ostatecznie wizyta Gierka przebiegła bez komplikacji. Raporty pokazują zatem raczej obawy polskiej bezpieki niż rzeczywiste zagrożenia. Wizja świata SB była bardzo specyficzna – esbecy mieli obsesję na punkcie antysyjonizmu, mimo że pod koniec lat sześćdziesiątych przestał on stanowić oficjalną ideologię państwową. […] Polscy komuniści nie pałali sympatią do Żydów. Gdy w marcu 1985 roku Auschwitz odwiedził mający żydowskie korzenie wicepremier Belgii Jean Gol, SB określiła to mianem «pielgrzymki grupy Żydów». Połączenie słów «pielgrzymka» i «Auschwitz» samo w sobie nie jest zbyt taktowne, a do tego uwagę zwraca błąd bezpieki: «w pielgrzymce ma zamiar uczestniczyć Wicepremier Rządu Izraela Jean Gol oraz ambasador Izraela w Belgii Jossef Hadass» [4]. Wicepremier Izraela czy wyznawca judaizmu – dla SB było to jedno i to samo”).
Autor sygnalizuje, że funkcjonariusze mieli też obsesję na punkcie powrotu tendencji faszystowskich. W sumie Niemców i Żydów postrzegali jako zagrażających Polsce… czym oczywiście podkreślali swoją własną służbę Polsce [sic!]. Można dodać, że ciekawe to było zestawienie – no i ciekawy nacjonalizm rzekomo internacjonalistycznego komunizmu.
*
Autor stara się możliwie jak najbliżej przyjrzeć pracownikom omawianej służby, ich pracy oraz jej wynikom. Często pokazuje casusy w zbliżeniu (jak w mikroskopie). Nie idzie mu nawet o konkretny casus, na przykład o rekrutacje konkretnego informatora, ale o zobaczenie i pokazanie techniki działania. Mechanizm działania zależał zresztą od okresu. Z czasem „oni” zorientowali się, że nawet w kraju rozmowa przy kawie jest dla nich efektywniejsza niż przesłuchanie. Za granicą przesłuchanie nie wchodziło w grę, natomiast rozmowa przy kawie lub lunchu jest normalnym elementem pracy czy to dyplomaty, czy dziennikarza. W wolnym kraju ludzie nie mają oporów przed spotkaniem z dyplomatami, rząd PRL był przecież uznany przez Belgię, zaś dyplomata nie miał wypisane na czole, że faktycznie pracował w wywiadzie. Prawda, że bardziej doświadczeni rozmówcy z góry brali pod uwagę taką możliwość.
Cała ta praca tajnych służb i zgromadzona dokumentacja wydaje się wyjątkowo prymitywna. Inwestowano we wszystko godziny pracy i z niewielkim zapałem produkowano tony zapisanego papieru, a wynikało z tego bardzo mało. Nawiasem mówiąc, Stasi w NRD chyba mniej udawało pracę i było nowocześniejsze. SB było nawet technicznie prymitywne. Na dodatek, jak w najważniejszych inwestycjach w Polsce, łatwiej było kupić najdroższe urządzenia niż śrubkę, potrzebną do naprawy czegoś. Gdyby SB było na poziomie Stasi, byłoby nam znacznie gorzej.
Cechą tych ton papieru było zapisywanie mnóstwa faktów i fakcików. Od siebie dodam, że taka była również cecha raportów partyjnych. Uogólniać jest trudniej i mniej bezpiecznie. Potem zaś sami funkcjonariusze tonęli w masie informacji, nie będąc w stanie ich przetwarzać. Skoro nic z nich nie wynikało, to nie podejmowano działań.
Raporty zbiorcze – gdy już powstawały – były naznaczone przez cechy ustroju. Godeeris przedstawia stanowisko autora jednego z raportów o wspomnianym Biurze Koordynacyjnym, że jednak przeciwnikom nie udało się zdestabilizować PRL. Raport pochodzi z 1989 roku, zaś autorowi nie przychodzi do głowy, że nawet jeśli to nie Jerzy Milewski zdestabilizował PRL, to już ona sama zdestabilizowała się na przykład przez niemożność przeprowadzenia reform. Inny przykład: autorzy raportów chcieli pokazywać związek „Solidarności” z CIA nie tylko dla stwierdzenia mniej czy bardziej prawdziwych faktów, ale dlatego, że było to wygodne propagandowo, wygodne wobec ZSRR, ratowało własne rozumienie świata przez nich, umacniało przekonanie, że walczyli o Polskę. Trzeba jednak podkreślić, że określenie „cechy ustroju” nie oznaczały marksizmu. Choćby w sprawie „Solidarności” ani establishment PZPR, ani „tarcza i miecz” [5], czyli SB, nawet przez chwilę nie myśleli w kategoriach marksistowskich.
Ucieczka od uogólnień kierowała więc ku zbieraniu faktów i fakcików – ale to nie było jedyne uwarunkowanie takiego stanu rzeczy. Istniał w tym pewien automatyzm. Skoro taka służba ma istnieć, to musi produkować raporty. Trzeba wiedzieć o wszystkim, bowiem nie da się przewidzieć, co się przyda, bądź w jakim kontekście okaże się ważne. Można Marcina Kulę umieścić w hotelu w Katowicach, gdzie miałem tylko spać, w pokoju z podsłuchem. Nie ma po temu żadnej przyczyny – ale może bym zaprosił kogoś na noc i można by mnie szantażować? A ja przespałem się i została tylko notatka o umieszczeniu mnie tam. Może w jakimś kontekście wspomniana przez Goddeerisa informacja, że jakiś ambasador leczy zęby u konkretnego dentysty, może się do czegoś przydać, podobnie jak codzienna informacja, że Słonimski wyszedł z domu i kupił „ Życie Warszawy” w budce naprzeciwko… Rozrysowywano struktury obcych instytucji oraz ich budynków. Władza mogła o wszystko zapytać, a wtedy trzeba było wiedzieć.
Władza, jak każda władza dyktatorska, chciała mieć raporty z różnych źródeł, a policyjne były mimo wszystko lepsze niż partyjne (komitety lubiły wskazywać, czym mogły się pochwalić w dokonaniach, a policja chwaliła się, że wykryła coś negatywnego). Struktura zbierania informacji przez SB pokrywała się ze strukturą administracji państwowej, no i partyjnej. Jeżeli wielu historyków jeździło do Paryża na zaproszenie École des Hautes Études en Sciences Sociales (EHESS) [6], a jeszcze podejrzewało się, że CIA maczała tym palce (bo maczała we wszystkim), to trzeba było zbierać informacje o tej instytucji. Można to zrobić w eleganckich rozmowach konsula z profesorami przy kawie (praktycznie nie sposób było wykręcić się z takiej rozmowy), a można było dogadać się z jednym z profesorów zazdrosnych o sukcesy innych i rozmawiać z nim co pewien czas w Polsce, przy kawie, wyznaczając do tego zadania pułkownika, który wręcz zaprzyjaźnił się z uczonym – oczywiście dla dobra Polski i w imię tego, by nic nie zaszkodziło jakże cennej współpracy historyków polskich i francuskich. Jeżeli odbywał się zjazd historyków polskich w Katowicach (1979), to miejscowa SB musiała przyglądać się obradom oraz obradującym i zapisać, że na przykład referat Marcina Kuli nie wzbudził żadnego zainteresowania (tego im nie mogę darować!). Mogło się przecież zdarzyć inaczej, a wtedy ktoś z władz mógłby zadać jakieś pytania.
Goddeeris dobrze pokazał, że omawiane tajne służby produkowały tony głupot. Chyba jednak nie docenił jednego aspektu sprawy – tego, że taka służba istnieje i pracuje także po to, by ludzie wiedzieli, że istnieje. Co pewien czas, w jakiejś raportowanej sprawie kogoś się przesłucha. Tworzy się pewien mit podsłuchu i szpiegowania. Ludzie wiedzą, że są pod nadzorem. Sam byłem zaskoczony jak mało było TW w PAN, gdzie pracowałem – i jak w sumie mało informacji o nas zbierano. Znaczy, że system zadziałał ze swojego punktu widzenia dobrze: ja miałem być przekonany, że oni „wszystko wiedzą”. Myślałem, że są silniejsi, niż byli – i o to szło.
Polacy za granicą, zwłaszcza ci wyjeżdżający czasowo, mieli być świadomi, że nie znikają tam z pola widzenia swoich władz, a te po powrocie też ich zresztą wypytają. Naukowcy, jadący na konferencję, mieli tam reprezentować PRL, czyli Polskę z punktu widzenia PRL i to im nieraz przypominano. Robiono reklamę wokół agenta wysłanego do Radia Wolna Europa i ściągniętego z powrotem (a może on musiał uciec z powrotem?) nie tylko dlatego, żeby on opowiadał coś tam złego o rozgłośni. Także po to, żeby pokazać: my kontrolujemy, my wiemy – i wy wiedzcie, że my wiemy.
*
Jednocześnie, przy całym prymitywizmie i głupocie, tajne służby miały jednak swoje sukcesy w kraju i za granicą. Bywały rzeczy, na których im zależało. Nad Biurem Koordynacyjnym NSZZ „Solidarność” w Brukseli pracowali jednak naprawdę (w ogóle w całej sprawie S. władza po raz pierwszy od lat musiała o coś i z kimś walczyć, od czego przecież odwykła!). Goddeeris opowiada jak to jakiegoś ministra belgijskiego jednak wzięli – jeśli nie na służbę, to przynajmniej na listę płac. Goddeeris zasadnie pisze: „Bez wątpienia prędzej czy później usłyszymy o kolejnych tego typu osiągnięciach wywiadu peerelowskiego, ale chyba nawet wtedy nie będzie można zaprzeczyć twierdzeniu, że SB marnowała mnóstwo czasu na głupstwa” [s. 260].
Sprawa jest szersza i bardziej fundamentalna dla komunizmu, nie tylko polskiego zresztą. W końcu ZSRR zbudował bombę atomową, a potem wodorową, Gagarin poleciał w kosmos. W Polsce kontakty Wańkowicza z Radiem Wolna Europa esbecy namierzyli, stan wojenny w Polsce, gdy już nic nie działało, został wprowadzony sprawnie, listę osób do potępienia w 1968 roku, a potem listę osób do internowania zestawiono…
Drobne wspomnienie osobiste, celowo skrajnie nieważne: Ojciec (z Matką) byli na wspomnianym już Kongresie Historii Gospodarczej w Leningradzie w 1970 roku, a ja pojechałem tam z wycieczką młodych (wówczas!) polskich historyków, zorganizowaną dla nas przez pewne biuro podróży. Potem była z tego cała awantura (że ktoś pojechał na międzynarodowy kongres po prostu dlatego, że chciał), ale nie o tym chcę mówić. Jechałem w ramach innej grupy, nie występowałem nigdzie z Rodzicami, mieszkałem z moją grupą… Mało co tam działało sprawnie, na czas. Ale gdy dano wszystkim bilety do teatru, to okazało się, że ja dostałem numerowane miejsce obok Rodziców. Towarzysze radzieccy swoje wiedzieli.
Pytanie jest takie: czy to, co miało działać, jednak działało? Czy w wydzielone pola ludzie systemu inwestowali po prostu tyle środków, że coś się z tego udawało? A priori nie wierzę, żeby można było wydzielić jakiś sektor bez reszty, choć w ZSRR niektóre sektory na różne sposoby wydzielano. Nawet te najbardziej wyodrębnione nie były odrębne bez reszty. Gagarin ostatecznie zabił się w wypadku samolotowym. Oczywiście nie wiemy, dlaczego on nastąpił, ale różne hipotezy mówią o zaniedbaniach czy niestaranności. Czarnobyl wybuchł. Rewolucję komputerową Moskwa przegapiła, a może wciąż wierzyła w przemysł ciężki – i musiała nadrabiać (ktoś nie zrozumiał, że to ważne, a w tym systemie impulsy płynęły nade wszystko z góry na dół).
Niemniej jednak w kosmos poleciano, a nawet jeśli czołgi się psuły czy to w ZSRR, czy w Polsce, to jeździło ich dostatecznie dużo, by sprawnie wprowadzić stan wojenny. W sumie to wszystko jakoś działało, ale zarówno w świetle książki Goddeerisa, jak moich niewielkich wrażeń i wiedzy, całe to SB było jednak dziadowską służbą. „W tej książce – pisze Goddeeris – miażdżę więc klasyczny obraz wschodnioeuropejskich służb wywiadowczych. Lubimy postrzegać je jako jeden z kluczowych sektorów państwa komunistycznego. Na wielu płaszczyznach komunizm się nie sprawdzał, ale Zachód, oślepiony osiągnięciami w dziedzinie zbrojeń i lotów kosmicznych, długo tego nie dostrzegał. Wydawało się, że służby wywiadu także należą do dziedzin, w których państwa komunistyczne odnosiły sukcesy. To jednak nieprawda” [s. 277]. Należałoby ten wniosek wkomponować w znacznie szersze rozważania na temat implozji komunizmu, także przetrwania różnych jego części składowych w niektórych krajach.
*
Oczywiście, że te wszystkie ustalenia – powyżej będące mieszaniną informacji Goddeerisa i moich wspomnień – byłoby warto porównać z wiedzą o funkcjonowaniu z jednej strony ZSRR i „Krajów Demokracji Ludowej”, a z drugiej wywiadów i tajnych służb zachodnich. Jedno i drugie jest niemożliwe. Goddeeris zdaje sobie sprawę z takiej potrzeby, sprawdza też, co polska służba sądzi o belgijskiej – choć to zaledwie wycinek sprawy. Na zdrowy rozum, miałoby się ochotę domniemywać, że służby zachodnie działały jednak sensowniej.
Muszę się jednak zawahać, gdy wspomnę choćby znany mi wypadek próby zbliżenia się przez służby francuskie do pewnego polskiego profesora, który – przynajmniej według mojej wiedzy – mógł im przekazać jedynie bardzo wiele własnych złych opinii o każdym z kolegów. Rzuca mi się natomiast w oczy, że tak jak polska SB we wspomnianym wyżej przypadku przepytywania o EHESS namierzyła i wykorzystała człowieka mającego jakieś, choć może wynikające z przerostu ambicji, pretensje wobec środowiska, tak Francuzi namierzyli człowieka jakoś psychicznie naznaczonego (ujmijmy to tak).
Może jednak ci nasi esbecy byli na swój sposób sami sfrustrowani, co ich z kolei naznaczało specyficznie bardziej niż samo typowe „naznaczenie policyjne”? Załatwiali paszporty ludziom na wyjazd na Zachód, a sami w większości mogli jechać co najwyżej do Bułgarii. Zarabiali nieźle jak na Polskę, ale polska średnia była marna. To chyba skłaniało do szczególnego przyglądania się słabym stronom potencjalnych „figurantów”. Autor pewno słusznie sugeruje, że zbieranie informacji o prywatnym życiu innych to obsesja sfrustrowanych mężczyzn. Każda służba tego typu jednak wykorzystywała, a może nadal wykorzystuje, jakieś życiowe kłopoty człowieka, grając narzędziem możliwości ułatwienia mu, bądź utrudnienia zaistniałej sytuacji (na przykład jazdy Polaka za granicę dla leczenia chorej córki, czy przyjazdy kogoś z Belgii do rodziców leżących po wypadku w szpitalu w Polsce). Może jednak były różnice pomiędzy tajnymi służbami obozu socjalistycznego, w tym polskimi a zachodnimi? To będzie bardzo ciekawy temat dla następnych pokoleń historyków.
Przypisy:
[1] Reż. Florian Henckel von Donnersmarck, Niemcy 2006.
[2] Prof. Celina Bobińska z UJ. Można by dużo mówić o jej drodze komunistki z rodziny komunistycznej. Por. Piotr Pasisz, „Celina Bobińska (1913–1997). Z dziejów historiografii marksistowskiej w Polsce po 1945 roku”, praca doktorska napisana pod kierunkiem dr hab. Lidii Michalskiej-Brachy, prof. UJK, Wydział Humanistyczny, Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach, 2021. Dziękuję profesorom Janowi Pomorskiemu i Rafałowi Stobieckiemu za zwrócenie mi uwagi na tę pracę.
[3] W PRL funkcjonowało takie właśnie powiedzonko.
[4] IPN BU 1368/18844 [przypis autora].
[5] Nawiązuję do określenia Stasi w NRD.
[6] To dzisiejsza nazwa instytucji.
Książka:
Idesbald Goddeeris, „Fabryka plotek. Wywiad PRL a Belgia”, przedmowa Józef Łaptos, przeł. Olga Niziołek, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2023.