W niemal ćwierć wieku po przegranej wojnie, i w piętnaście lat po ogłoszeniu przez Kosowo niepodległości, Serbia nadal odmawia uznania południowego sąsiada. Szef MSZ Ivica Dačić stwierdził, że „zadaniem wojsk jest obrona serbskiej ludności w Kosowie i Metohiji”, ale zapewnił, że do wojny nie dojdzie.
Zbrodnia w szkołach, wojsko na ulicach
Kryzys wybuchł w ubiegły weekend, gdy nowo wybrani burmistrzowie chcieli wejść do swoich urzędów w czterech miastach północy Kosowa. Drogę zablokowały im jednak demonstracje miejscowej ludności, rozpędzone następnie przez lokalną policję.
To jednak zwiększyło tylko wzburzenie protestujących i konieczne było wprowadzenie do akcji wojsk z międzynarodowego kontyngentu sił pokojowych KFOR, które otoczyły budynki władz miejskich i zapobiegły dalszym starciom. Wtedy właśnie Serbia ogłosiła, że wysyła na granice wojska, zaś dowództwa KFOR i NATO oraz dyplomaci z UE i USA wezwały do powstrzymania się od dalszych prowokacji władze nie Serbii, lecz Kosowa.
W samej zaś Serbii trwał inny kryzys, spowodowany dwoma masowymi mordami w szkołach. Przeciwnicy rządzącego od dwóch dziesięcioleci prezydenta Aleksandra Vučicia uważają, że spowodowała je szerzona przez media publiczne propaganda przemocy. Żądają jej zaprzestania, pluralizacji mediów, a niektórzy wręcz nowych wyborów, przed którymi partie opozycyjne zostaną dla odmiany dopuszczone w publicznych mediach do głosu.
To nie „mała zwycięska wojna” prezydenta Vučicia
19 maja 150 tysięcy ludzi demonstrowało pod tymi hasłami w Belgradzie. W tydzień później odbył się w stolicy kilkudziesięciotysięczny wiec poparcia dla rządu, ponury i smutny, a nazajutrz kolejna demonstracja protestu zgromadziła znacznie więcej uczestników, choć mniej niż 19 maja.
Prezydent Vučić musiał poczuć, że traci grunt pod nogami: nieoczekiwanie zrezygnował z prezesowania rządzącej partii radykalnej, która stanie się kozłem ofiarnym kryzysu. On sam zaś zapewne utworzy nowy ruch polityczny, wolny od hipoteki przeszłości. A co lepszego, by wymusić społeczne poparcie, niż mała zwycięska lokalna wojna?
Tyle tylko, że ci, którzy podejrzewają prezydenta o taki makiawelizm, mylą się. Byłby on do niego zdolny, lecz zachodni politycy i dowódcy wojskowi mają rację: kryzys w Kosowie wywołały władze w Prisztinie. Usiłowały one bowiem egzekwować prawo w sytuacji, gdy jego realizacja byłaby krzywdą.
Frekwencja 3,47 procent
W wyborach, które wywołały konflikt, po raz pierwszy od wojny nie wzięła udziału Serbska Lista, popierana przez – niemal wyłącznie serbską – ludność gmin położonych przy granicy z Serbią, na północ od rzeki Ibar.
Serbowie protestowali w ten sposób przeciwko stałemu niedotrzymywaniu przez władze w Prisztinie obietnicy powołania na tych terenach serbskiego samorządu, obdarzonego znaczną autonomią i utrzymującego uprzywilejowane stosunki z Belgradem.
Taka Społeczność Gmin Serbskich powstała już w 2003 roku, lecz Prisztina uznała ją za nielegalną i secesjonistyczną. Nie mogła jednak jej skutecznie zabronić: na północ od Ibaru jej władza efektywnie nie sięgała.
W 2013 roku Kosowo zawarło z Serbią porozumienie, w pewnym stopniu normalizujące stosunki wzajemne; jednym z jego elementów było uznanie Społeczności. Odmowa wywiązania się z tej obietnicy doprowadziła w końcu do wybuchu.
Serbowie zbojkotowali ostatnie wybory i w efekcie za Ibarem frekwencja wyniosła 3,47 procent; burmistrzowie, których trzeba było wprowadzać siłą, reprezentowali tych właśnie wyborców.
Pozorna wina Serbów
Władze lokalne, finansowane i kontrolowane dotąd z Belgradu, odpowiadały za podstawowe funkcjonowanie gmin: służbę zdrowia, oświatę, drogi. Teraz mieli je zapewniać niewybrani przez nich i związani z Prisztiną albańscy burmistrzowie.
Nad ich bezpieczeństwem miała czuwać lokalna policja, z której jednak wszyscy Serbowie na znak protestu wystąpili. W rezultacie wyglądało to tak, że albańska policja biła Serbów, bo nie chcieli zaakceptować narzuconych albańskich władz. Nic dziwnego, że trzeba było sprowadzić KFOR. W wyniku dotychczasowych starć miało zostać rannych 30 żołnierzy KFOR, a prezydent Serbii Aleksandar Vučić oświadczył, że rannych zostało 52 Serbów.
Na pozór Serbowie sami są winni: opuścili policję, zbojkotowali wybory, to mają to, co mają. Ale oni od początku nie chcieli być obywatelami Kosowa. Jeżeli na skutek przegranej wojny nie mogli pozostać obywatelami Serbii, a wymiana terytoriów, na których mieszkają, na pobliskie terytoria w Serbii zamieszkałe w większości przez Albańczyków nie jest możliwa ze względów międzynarodowych, to pozostało liczyć na obiecaną autonomię. A jeśli Prisztina odmawia spełnienia danej w tej sprawie obietnicy, to jak jej w ogóle zaufać?
Długi cień przegranej wojny
Władze w Prisztinie odpowiadają, że wprowadzając burmistrzów siłą, realizują jedynie prawo, zaś uznanie Społeczności w kształcie, jakiego chcą Serbowie, byłoby de facto zgodą na secesję: protestujący na północy wszak skandują „Tu jest Serbia!”.
Prisztina ma rację – ale skoro tak, to nie trzeba było się na to rozwiązanie dziesięć lat temu godzić. Słusznie – ale bez kosowskiego ustępstwa serbskie władze nie usiadłyby nawet do rozmów z nimi, bo za taką zdradę rozszarpałaby je krajowa opinia publiczna i ta w północnym Kosowie.
Prezydent Vučić właśnie koniecznością „obrony Kosowa” uzasadnia swój autorytaryzm. No to może nie należało negocjować w ogóle? Ale serbska blokada dławi i gospodarkę Kosowa, i szanse jego politycznego uznania, z nadziejami na członkostwo w ONZ włącznie. Trudno się jednak dziwić Belgradowi, że, przegrawszy wojnę, nie zamierza Kosowowi ułatwiać konsumowania owoców zwycięstwa.
Opcje się wyczerpały
No to może jednak wymiana terytoriów? Ale jeśli by się to miało dokonać, to jutro Republika Serbska w Bośni zażąda przyłączenia do Serbii, a albański zachód Macedonii – do Albanii. Tego nie sposób zrobić bez wojny, a pamiętamy jeszcze, jak wyglądają wojny na Bałkanach.
No i póki co trwa wojna w Ukrainie; kolejny front w Europie byłby katastrofą. Nie przypadkowo prezydent Republiki Serbskiej, na wiecu poparcia dla Vučicia, wołał: „Niech żyje Serbia, niech żyje Rosja, niech żyje Republika Serbska!”. No to może… Nie. Opcje się wyczerpały.
USA, UE i NATO naciskają na Prisztinę, by się „powstrzymała od prowokacji”, bo na nią mogą jeszcze wywrzeć presję. Belgrad nie wywoła wprawdzie wojny, ale w niczym innym Zachodowi nie pomoże.
Niemożliwy do utrzymania pat
Oczywiście wyobrażalny jest i inny scenariusz: taki, w którym Serbska Lista, nie zrywając całkowicie z Belgradem, jednoznacznie uzna się za kosowską, choć serbską partię polityczną – i bronić będzie interesów i Serbów, i Kosowa. Tego chciał jej najważniejszy przywódca, Olivjer Ivanović, zastrzelony pięć lat temu przez nieznanych sprawców.
Przed sądem w Prisztinie trwa proces jego domniemanych morderców z serbskiej mafii, której szmuglerskie interesy istotnie by na normalizacji ucierpiały. Ucierpiały by na niej też interesy polityczne serbskiego prezydenta, pozbawionego w takim wypadku pretekstu dla patriotycznego wzmożenia.
No i niektórzy kosowscy Serbowie mogli szczerze uważać Ivanovicia za zdrajcę – a niektórzy Albańczycy oskarżali go o morderstwa popełnione podczas wojny. Zapewne sąd nie dojdzie do tego, kto zlecił jego śmierć – ale po niej wszyscy na północ od Ibaru wiedzą już, że lepiej się nie wychylać. I tak trwa pat, którego utrzymanie jest równie niemożliwe jak jego zmiana.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: profil NATO / Flickr.