Na przełomie maja i czerwca miałem przyjemność uczestniczyć w pracach Jury Fipresci na 63. Krakowskim Festiwalu Filmowym. Wyrażenie „miałem przyjemność” nie jest w tym przypadku konwencjonalnym zwrotem grzecznościowym. Poziom festiwalu, a w każdym razie międzynarodowego konkursu dokumentów, w jury którego zasiadałem, był tak wysoki i wyrównany, że trudno było nie uznać mojego zajęcia za przyjemne. W naszej sekcji znalazło się piętnaście filmów i poza bardzo nielicznymi wyjątkami były one bardzo interesujące i znaczące.
W poszukiwaniu tożsamości i akceptacji
Najliczniejsza w tej konkursowej piętnastce była grupa filmów, które można by nazwać filmami o poszukiwaniu – własnej tożsamości, samoakceptacji, miejsca w rzeczywistości. Do tej grupy można z pewnością zaliczyć nagrodzony przez nasze jury brytyjski „Czy jest tam ktoś?” Elli Glendining. Reżyserka, a zarazem główna bohaterka filmu, urodziła się z niezwykle rzadką chorobą stawów i kości biodrowych, powodującą, że teraz, jako dwudziestokilkuletnia kobieta, jest bardzo niskiego wzrostu i musi poruszać się na wózku inwalidzkim. Pomimo podejrzeń, że może być jedyną na świecie ofiarą tej tajemniczej choroby, Ella w pewnym momencie zaczyna szukać za pomocą Facebooka innych osób nią dotkniętych. Po wielu próbach udaje się jej zlokalizować dwie takie osoby w USA (wizażystkę Priscillę i gwiazdora YouTube’a Ricardo) i doprowadzić do spotkania, bardzo dla wszystkich stron pouczającego. Oprócz tytułowego pytania, wziętego z przeboju grupy Pink Floyd, przez film przewija się też inne, głębsze i ważniejsze: czy zaakceptować swój los, czy też próbować go zmienić? Można to uczynić, na przykład przez serię ryzykownych operacji, choć w przypadku Elli jest już chyba na to za późno. Przede wszystkim jednak nie ma powodu, aby to robić. Wbrew stereotypowym wyobrażeniom Ella żyje bowiem „normalnie”. Ma fajnego chłopaka, dziecko, realizuje się zawodowo – czego najlepszym dowodem jest ten odważny, szczery, unikający pułapek czułostkowości film.
Także o poszukiwaniu tożsamości i samoakceptacji traktuje – jak wskazuje sam tytuł – rumuńsko-kanadyjski „Kim nie jestem?” Tunde Skovran opowiadający o dwóch mieszkających w Południowej Afryce osobach interseksualnych, bardzo skądinąd różniących się od siebie. Sharon jest skłonna uważać się za kobietę (skądinąd bardzo atrakcyjną: zostaje nawet finalistką wyborów Miss Piękności w RPA), ale nietypowy zestaw chromosomów sprawia, że jej tożsamość płciowa jest zachwiana. Bardziej „męska” z wyglądu Dimakatso, urodzona zarówno z męskimi, jak i żeńskimi genitaliami, odważnie deklaruje wszystkim swoją interseksualność. Obie łączy jednak poczucie wyobcowania i odrzucenia przez społeczeństwo uznające istnienie jedynie dwóch przeciwnych płci. Ten intymny „portret podwójny”, namalowany z empatią i taktem, bardzo przekonująco udowadnia, że zakorzenione społeczne przekonanie o tym dwubiegunowym podziale jest anachroniczne i fałszywe – między biegunami istnieje całkiem szerokie spektrum pośrednich możliwości. Ktoś powie – okej, ale to są nieliczne wyjątki. No, nie całkiem. Szacuje się, że na świecie żyje około 150 milionów osób interseksualnych. Jak na „wyjątki” to całkiem sporo.
Tożsamości – osobistej i narodowej – szuka także bohaterka i reżyserka włosko-rumuńskiego filmu „Kraj, do którego należysz” Eleny Rebecci Carini. Elena urodziła się w Rumunii i jako małe dziecko została adaptowana przez włoskie małżeństwo: teraz, jako trzydziestoletnia kobieta, wraz z odnalezionym biologicznym bratem, rusza do Bukaresztu na spotkanie z pozostałymi członkami swojej rumuńskiej rodziny. Szkoda, że z tej wizyty tak niewiele wynika, przynajmniej dla widzów.
Bardzo łakną wzajemnej akceptacji nastolatkowie z fantazyjno-realistycznego „Dreaming Arizona” Duńczyka Jona Banga Carlsena, mieszkający w malutkiej mieścinie w tym południowoamerykańskim stanie. Szansą na jej uzyskanie (co w tym wieku oznacza też samoakceptację), przełamanie niepewności i przezwyciężenie rodzinnych traum jest terapeutyczny spektakl tworzony przez nich na teatralnej scenie.
Swojego miejsca na ziemi poszukują – choć właściwie już je znaleźli – mieszkańcy prowizorycznej osady w leśnych ostępach Oregonu, o których opowiada polski film Mikaela Lypinskiego „Bezdroża”. To uciekinierzy od miejskiej cywilizacji, wśród których znajdzie się i była pracownica korporacji i stary ćpun; żyją tu w bezpośrednim kontakcie z naturą i znajdują wsparcie w ramach małej „przyczepowej” społeczności.
Innego rodzaju wspólnotę tworzą bohaterowie stawiającego ważne pytania filmu „Radical Move” Anieli Gabryel – aktorzy pracujący w legendarnym „Workcenter” we włoskiej Pontederze, założonym przez Jerzego Grotowskiego, a prowadzonym do niedawna przez namaszczonego przez niego Amerykanina Thomasa Richardsa. Przybyli tu z wielu krajów Zachodu powodowani potrzebą wewnętrznego wzbogacenia, duchowej transcendencji, przekroczenia granic własnego ciała. Czy jednak udaje im się ten cel osiągnąć? I czy możliwe jest dzisiaj poświęcenie całego swojego życia (zawodowego, osobistego itd.) dla Sztuki? Po obejrzeniu morderczego zaiste treningu, jakiemu przybysze są poddawani, prześladowała mnie zwłaszcza jedna myśl: gdzie w teatrze – zwłaszcza takim jak ten, przypominającym sektę religijną – przebiega granica między wydobywaniem z aktora ukrytej energii a mobbingiem? I czy w ogóle możliwe jest jej wytyczenie?
Na Wschodzie bez zmian
Na oddzielną uwagę zasługuje grupa filmów o życiu w krajach wschodniej Europy. W dotykającym najbardziej dziś palącego tematu ukraińsko-austriackim dokumencie „Symptomy wojny” Juri Rechinsky’ego i Pierre’a Croma, drugi z nich, francuski fotoreporter („ale nie wojenny”, jak podkreśla) relacjonuje swój pobyt na Ukrainie od momentu zajęcia Krymu w 2014, ilustrując swoją opowieść robionymi w tym czasie zdjęciami. Crom odnotowuje czytelne sygnały nadchodzącej inwazji i wskazuje na jej nieuchronność – co na swój sposób przypomina grecką tragedię. Z filmu wynika, że wojna nie zaczęła w 2022 roku, a trwała w najlepsze już od 2014, z czego nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę.
W ukraińsko-norwesko-szwedzkiej „Matczyznie” Alexandera Mihalkovicha i Hanny Badziaki, splatają się dwa wątki dotyczące białoruskiej armii. W pierwszym matka żołnierza, który padł ofiarą brutalnej diedowszczyny (odpowiednik naszej „fali”), domaga się sprawiedliwości, a przede wszystkim próbuje ustalić, co się właściwie stało: czy syn został zamordowany (na co wygląda), czy, nękany i prześladowany, popełnił samobójstwo (jak brzmi oficjalna wersja). W drugim wątku, młody chłopak dostaje powołanie do wojska i to w wyjątkowo niefortunnym momencie: gdy po sfałszowanych wyborach armia zostaje użyta do tłumienia ulicznych protestów.
Najbardziej poruszającym filmem z tej grupy okazała się holenderska „Sprawa Dmitrijewa” Jessiki Gorter. Tytułowy bohater, historyk i członek Memoriału, poświęcił wiele lat życia na szukanie masowych grobów ofiar stalinowskich represji na terenie Karelii. Jego działalność tak bardzo nie podobała się władcom współczesnej Rosji, że w końcu urządzili mu sfabrykowany proces, w którym ten szlachetny człowiek został początkowo oskarżony o posiadanie dziecięcej pornografii, a następnie o molestowanie seksualne swojej przybranej czternastoletniej córki. Film o niewiarygodnej, potwornej wręcz niesprawiedliwości, będący zarazem świadectwem tego, jak szybko dzisiejsza Rosja upodabnia się do swojej komunistycznej poprzedniczki.
Po pewnych wahaniach postanowiłem dołączyć do tej grupy amerykańsko-kubański dokument „Lazaro i Rekin” Williama Sabourina O´Reilly’ego, opowiadający o życiu na odległej geograficznie, ale wciąż komunistycznej Kubie. Tytułowi bohaterowie są liderami muzyczno-tanecznych zespołów conga, reprezentujących dwie dzielnice Santiago de Cuba i zawzięcie ze sobą rywalizujących podczas corocznego konkursu. Ów konkurs, odbywający się podczas kubańskiego bieda-karnawału, stanowi najważniejsze wydarzenie w życiu mieszkańców tych dzielnic, którzy przygotowują się do niego przez cały rok. Niestety, jego wynik jest łatwo przewidywalny, w sytuacji gdy „Rekin” jest aktywnym, ostentacyjnym wręcz zwolennikiem panującego reżimu, Lazaro zaś nie kwapi się do wiernopoddańczych deklaracji.
Kobiety i leciwy gej
Najważniejszą nagrodę głównego jury zdobył angielsko-turecki „My Name is Happy” Nicka Reada i Ayse Toprak. Jego bohaterka, młoda Kurdyjka nosi imienię Mantlu – znaczy to „szczęśliwa” po turecku, co jednak w świetle tego, co ją spotka, wybrzmiewa gorzko ironicznie. Utalentowana wokalnie dziewczyna wygrywa miejscową edycję telewizyjnego „Idola” i w chwili, gdy kariera piosenkarska staje przed nią otworem, zostaje ciężko postrzelona w głowę przez uporczywie nachodzącego ją – i konsekwentnie odrzucanego – „wielbiciela”. To nie wszystko: gdy Mantlu jest w szpitalu poddawana wielomiesięcznej rehabilitacji (dzięki której stopniowo odzyskuje głos), jej siostra ginie z kolei z ręki narzeczonego, oficera armii. Dwa przypadki użycia broni palnej wobec kobiet z tej samej rodziny dają wyobrażenie o skali społecznego problemu: przemocy wobec tureckich kobiet, czasami przybierającej ekstremalne formy.
„Milczący dom” to z kolei irański film, w którym rodzeństwo z Teheranu, Farnaz i Mohammadrezy Jurabchian, opowiada jednocześnie historię swojego domu, swojej trzypokoleniowej rodziny i swojego kraju (a w każdym razie jego ostatnich, obfitujących w dramatyczne wydarzenia, kilkudziesięciu lat). Pierwsze skrzypce grają tu kobiety. Babcia, owdowiała seniorka rodu, jest głęboko wierzącą osobą, pełną dystynkcji i wewnętrznej godności; jej córka, również owdowiała matka autorów filmu, to osoba o silnej osobowości i niespożytej energii życiowej. Po tragicznej śmierci męża organizuje na terenie posesji komercyjny klub tenisowy. Gdy ten zostaje zamknięty (grali tam zarówno mężczyźni, jak i kobiety, i to w kusych strojach), otwiera księgarnię. Gdy ta bankrutuje, zaczyna studiować psychologię, zgłasza też swoją kandydaturę na prezydenta kraju. Słowem, kobiety są tu silne i przedsiębiorcze, mężczyźni słabi i bezużyteczni. Jeden z braci matki po czterdziestoletniej emigracji w Londynie wraca jako pogrążony w depresji alkoholik. Drugi po wojnie z Irakiem zdradza wyraźne objawy PTSD i jest niezdolny do jakiegokolwiek konstruktywnego działania – choć zaszkodzić, owszem, potrafi: to on doniesie na siostrę, że szerzy na kortach rozpustę. Co jednak charakterystyczne, to właśnie jemu, a nie córce, seniorka rodu powierza zarządzanie domem. Czy dlatego, że tradycja nakazuje, aby to mężczyzna był głową rodziny? Czy też, jak podejrzewam, dzieje się tak dlatego, że wie ona, o ile łatwiej będzie go kontrolować i po cichu nim sterować niż silną i niezależną córką?
Na deser zostawiłem irlandzko-brytyjski „Wiele hałasu o umieranie” Simona Chambersa, film, którego nie sposób zaliczyć do żadnej grupy tematycznej i który w ogóle wymyka się wszelkim schematom i klasyfikacjom. Jego reżyser – który w filmie też występuje – wydaje się nieco zagubionym życiowo gejem („na przemian wychodzę i wracam do szafy”); przedstawia portret swojego wuja, byłego aktora teatralnego i również geja. Jest to pan w bardzo już podeszłym wieku, który z ogromnym poczuciem humoru i pogodą ducha znosi wszelkie niewygody starości, trapiące go choroby i perspektywę zbliżającej się śmierci. Niecodzienna to postawa, niezwykła postać, a dzięki temu także i niesamowity film.
Okiem późnego debiutanta
Na koniec chciałbym zamieścić kilka ogólniejszych uwag na temat oglądanych, nie tylko w ramach konkursu, filmów. Ale najpierw zastrzeżenie: w ostatnich mój kontakt z dokumentami był tylko okazjonalny; byłem więc na festiwalu niemalże debiutantem, wracającym po dłuższej przerwie do swojego niegdyś ulubionego gatunku. Obserwacje, które mi się przy tej okazji narzuciły, widzowie bardziej doświadczeni mogą uznać za naiwne, a nawet oczywiste. Mimo to pozwolę sobie nimi się tutaj podzielić.
W czasach, kiedy byłem namiętnym „oglądaczem” dokumentów, były one raczej krótkie. Teraz również i takie, naturalnie, powstają, ale realizuje się też coraz więcej filmów trwających około 80–100 minut – czyli tyle, co przeciętna fabuła kinowa. Oczywiście, film powinien trwać tyle, ile powinien trwać (jeśli mogę użyć takiego tautologicznego stwierdzenia). Jego długość powinien dyktować nie żaden sztuczny format, ale charakter pomysłu. Jeśli do jego pełnego rozwinięcia wystarczy dziesięć minut – niech film nie przekracza dziesięciu minut. Jeśli potrzeba na to trzech godzin – niech zajmie i tyle. Nie ma nic bardziej zabójczego dla naturalnego rytmu filmu niż sztywne formuły czasowe.
Mam jednak wrażenie, że produkcja dokumentów o mamucim rozmiarze nie zawsze powodowana jest względami merytorycznymi, a może wynikać czasem z powodów czysto praktycznych. Dzisiejsze czasy – mimo rosnącej popularności dokumentów – nie są zbyt łaskawe dla ich twórców, którym coraz trudniej jest zaprezentować je szerszej publiczności. Przed laty najbardziej naturalnym dla nich miejscem były stacje telewizyjne; z moich rozmów z autorami dokumentów (nie tylko polskich) wynika jednak, że wiele z nich wycofuje się z emisji tego rodzaju filmów (coraz mniej jest stacji documentary friendly). W tej sytuacji twórcy z góry planują umieszczenie ich bezpośrednio na ekranach kin, to zaś wymaga przystosowania ich do tamtejszych parametrów czasowych (dla kiniarzy film poniżej 70–75 minut nie istnieje). Nie muszę dodawać, że ich nadzieje bywają często złudne i w końcu jedynym miejscem, gdzie będą mogli je pokazać, bywają właśnie festiwale dokumentalne.
Tego rodzaju decyzje o metrażu filmu niekiedy mogą za sobą pociągać niekorzystne efekty artystyczne. Wiele filmów może sprawiać wrażenie mocno przeciągniętych – bynajmniej nie dlatego, że reżyserowi było żal wyrzucić w montażu kilku pracowicie nakręconych sekwencji, ale z czytelną intencją wypełnienia kinowych „norm czasowych”. Wśród festiwalowych propozycji obejrzałem chociażby przypadek „dwóch filmów w jednym” – dość sztucznie połączonych, z których każdy z osobna wystarczyłby na całkiem ciekawy, ale maksymalnie pięćdziesięciominutowy obraz. Nie jest to jednak format, który interesuje właścicieli kin – a twórcy o tym wiedzą.
Lata ciężkiej pracy i kino rodzinne
Te długie filmy, co nie powinno być niespodzianką, są też bardzo długo kręcone, z reguły kilka lat, a rekordzista – siedem. Proszę to porównać z liczbą dni zdjęciowych przeciętnej fabuły kinowej! Osobiście oceniam to zjawisko jak najlepiej. Towarzyszenie z kamerą bohaterowi filmu przez długi czas na ogół przynosi bardzo korzystne rezultaty. Tematy są traktowane niepowierzchownie i wnikliwie, historie mają w sobie żywość i spontaniczność, a ich nieprzewidziany przebieg sprawia, że często pojawiają się w nich niespodziewane zwroty i zaskakujące pointy.
Uderzyła mnie jednak w tym gronie bardzo liczna reprezentacja, a nawet nadreprezentacja, filmów, nazwijmy to, „prywatnych”, w których reżyser filmu jest jednocześnie jego głównym bohaterem (lub są nimi członkowie jego najbliższej rodziny). W „Czy jest tam ktoś?” reżyserka opisuje swoje własne życie, zahaczając po drodze o rodziców. W „Wiele hałasu o umieranie” siostrzeniec opowiada o wuju. W „Milczącym domu” brat i siostra przestawiają sagę rodzinną. W nieomawianych tutaj „Pieśniach ziemi” Margreth Olin – zdecydowanie najnudniejszym filmie konkursu – reżyserka opowiada o swoich rodzicach żyjących w niewiarygodnie pięknym zakątku zachodniej Norwegii. Zaś w „Kraju, do którego należysz” reżyserka mówi o sobie, odnalezionym po latach bracie, rodzinie przybranej i biologicznej.
To samo w sobie wcale nie jest złe. Jak wiadomo, najlepiej na ekranie sprawdzają się nie filmy „zadane”, powstałe na zlecenie, ale zrobione z jakichś pobudek osobistych. A co może być bardziej osobistego niż film o sobie czy najbliższych? Niekiedy mogą one też pełnić pożyteczną funkcję autoterapeutyczną. No i temat jest porządnie zriserczowany. Ich wysyp w pewnym stopniu wiąże się z tendencją do kręcenia materiału przez dłuższy czas, o której wspomniałem powyżej. Czy z tego punktu widzenia „prywatne” filmy nie są po prostu łatwiejsze? Osoba z zewnątrz, często nieznajoma, może wszak w końcu stracić cierpliwość. Nasuwa się jednak pytanie: co dalej? Tego rodzaju projekty bywają z natury rzeczy jednorazowe (chyba że ma się w planach rodzinną epopeję); może być trudno też potem znaleźć pomysł równie psychicznie angażujący. Bardzo jestem więc ciekaw, jakie będą kolejne filmy ich reżyserów.