Na mocy wcześniejszego porozumienia w tej sprawie, zawartego w 2015 roku w Wiedniu przez ekipę prezydenta Baracka Obamy, Iran – w zamian za stopniowe znoszenie sankcji – wyrzekł się na piętnaście lat wzbogacania uranu do poziomu powyżej 3,67 procent oraz do likwidacji 98 procent swych wzbogaconych zasobów.
Cywilne zastosowania uranu nie wymagają wyższego wzbogacenia, które jest wszelako niezbędne dla produkcji broni atomowej. W 2018 roku porozumienie to zerwał prezydent Donald Trump, uważając – bardzo słusznie – że zezwala ono Iranowi na produkcję bomby atomowej po piętnastu latach oraz nie reguluje kwestii irańskiej broni rakietowej, w zasięgu której już dziś jest Europa, oraz poparcia dla terroryzmu.
W traktaty, jak w brydża, gra się parami
Rzecz w tym jednak, że podczas gdy produkcja broni atomowej stanowi pogwałcenie traktatu o jej nierozprzestrzenianiu, którego Iran jest sygnatariuszem, atomowe dziś Indie, Pakistan i Izrael go nigdy nie podpisały, a Północna Korea, także atomowa, go wypowiedziała. Jego przestrzegania pilnuje Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej, a sankcje były odpowiedzią na stwierdzenie, że Teheran traktat narusza.
Za to każde państwo może mieć broń rakietową czy popierać terrorystów – wystarczy, że ich uzna, jak USA z mudżahedinami w Afganistanie, za bojowników o wolność. Istotnie byłoby lepiej, gdyby Iran się wyrzekł i terroru, i rakiet – ale trzeba by go do tego namówić. W traktaty, jak w brydża, gra się parami.
Tymczasem lepszego traktatu niż wiedeński Teheran podpisać nie chciał i zapewniał zresztą, że bomby budować też nie zamierza, bo zabrania tego fatwa imama Chomeiniego. Po zerwaniu traktatu przez Trumpa Teheran jeszcze przez dwa lata się doń stosował, a potem zabrał się za wzbogacanie uranu na wielką skalę: MAEA wykryła poziomy powyżej 67 procent, a nawet 90 procent.
Jak wynika z przecieków, Amerykanie byliby gotowi zawrzeć umowę, na mocy której Iran wstrzymuje dalsze wzbogacanie, acz nie powraca do poziomu przewidzianego traktatem wiedeńskim, a sankcje są stopniowo znoszone. To oczywiście byłoby dużo gorsze od traktatu, który Trump pochopnie zerwał, ale Teheran na lepsze warunki zgodzić się nie chce.
Przetrwał sankcje, siłą zdławił ogromny bunt społeczny po zamordowaniu w ubiegłym roku przez policję Kurdyjki Mahsy Amini, zaś sojusz wojskowy z Rosją i układ gospodarczy z Chinami dają rządom ajatollahów długoterminowe oparcie.
Cel Iranu – zniszczenie państwa żydowskiego
Mimo to podpisanie gorszego porozumienia niż to, które same zerwały, byłoby dla USA upokarzające i dlatego mowa o wynegocjowaniu „umowy”, a nie „porozumienia”, bo umów nie trzeba podawać Senatowi do ratyfikacji.
Co jednak dla Ameryki byłoby tylko upokorzeniem, dla Izraela jest zagrożeniem egzystencjalnym. Iran uczynił ze zniszczenia państwa żydowskiego jeden z celów swej polityki, zaś bomba atomowa dała by mu realną możliwość realizacji tego celu. Eksperci oceniają, że prymitywny ładunek jądrowy mógłby obecnie Teheran wyprodukować w kilka tygodni, a rakietową głowicę atomową w dwa lata. Fakt, że odpowiedzią na taki atak byłby miażdżący izraelski odwet rakietami atomowymi odpalonymi z łodzi podwodnych, niekoniecznie musi działać odstraszająco.
W izraelskim odwecie – powiedział w 2011 rou w wykładzie na Uniwersytecie Teherańskim uchodzący za umiarkowanego były prezydent Ali Akbar Rafsandżani – „świat islamu poniósłby jedynie pewne straty”, a problem izraelski byłby rozwiązany raz na zawsze.
Dlatego też Jerozolima – która, jak Trump, potępiała porozumienie wiedeńskie – kategorycznie odrzuca możliwość zawarcia przez Waszyngton porozumienia jeszcze gorszego, zastrzega, że nie będzie nim związana, i podkreśla, że rezerwuje sobie wszystkie możliwe odpowiedzi, ze zbrojnym włącznie. W końcu udane izraelskie naloty zlikwidowały reaktory atomowe w Iraku (1981 rok) i Syrii (2007 rok).
Przeraźliwie kosztowna polisa ubezpieczeniowa
Rzecz w tym jednak, że Iran jest państwem nieporównanie silniejszym niż Syria czy Irak, a jego program atomowy ukryty jest pod ziemią. Niedawno Teheran ogłosił, ze w ośrodku atomowym w Natanz otworzył nowe pomieszczenia produkcyjne, pod 80 i 100 metrami litej skały, i nawet zaprosił MAEA na inspekcję. Najpotężniejsze amerykańskie bomby burzące, na użycie których Izrael liczy w ewentualnym ataku, moją zaś przenikać jedynie do 60 metrów w głąb.
Słowem ewentualny izraelski atak by jedynie irański program atomowy spowolnił, lecz nie zlikwidował.
Wywołałby za to na pewno ogólną wojnę na Bliskim Wschodzie oraz zjednoczyłby Irańczyków w poparciu dla budowy bomby, dziś postrzeganej przez zbuntowane społeczeństwo jako przeraźliwie kosztowną, finansowo i politycznie, polisę ubezpieczeniową dla rządzących ajatollahów, świadomych losu, jaki spotkał Kaddafiego, gdy zrezygnował z programu atomowego i bezpieczeństwa, jakie bomba daje koreańskiej dynastii Kimów.
Groźba ataku, podobnie jak groźba atomowego odwetu, pełni raczej funkcję odstraszającą. Jerozolima liczy raczej na dyplomatyczne narzędzia presji na Iran ze strony Waszyngtonu oraz równie przez Teheran zagrożonej Arabii Saudyjskiej.
Netanjahu za płotem Białego Domu
Tyle że USA nie zależą już od bliskowschodniej ropy naftowej, wycofały się z Iraku i – kompromitująco – z Afganistanu, a kolejne uwikłanie na Bliskim Wschodzie byłoby ostatnią rzeczą, na którą mają ochotę.
Co więcej, obecny rząd izraelski jest w Waszyngtonie mocno nielubiany. Za swą próbę zamachu na praworządność premier Benjamin Netanjahu ma oficjalnie ogłoszony szlaban na wizytę w Białym Domu. Republikańska większość w Izbie Reprezentantów być może ponownie, jak za Obamy, powitałaby jego wystąpienie krytykujące demokratycznego prezydenta, ale ceną byłoby wzmocnienie lewego skrzydła demokratów, już dziś nieżyczliwego nie tylko Netanjahu, ale i Izraelowi w ogóle.
Możliwe byłoby lobbowanie Pentagonu, także nieufnego wobec Iranu – ale Netanjahu zabronił swemu ministrowi obrony składania wizyt w USA, dopóki on sam ma szlaban, więc perspektywy takich rozmów osłabły.
Arabia Saudyjska wyciąga wnioski
Zaś Rijad, który przez lata znajdował się z Teheranem na krawędzi wojny i który w dziedzinie bezpieczeństwa współpracuje ściśle, choć nieoficjalnie, z Jerozolimą, wyciągnął wnioski z bliskowschodniego odwrotu Waszyngtonu.
Korzystając z pośrednictwa Pekinu, wynegocjował wznowienie stosunków dyplomatycznych z Iranem, za co zapłacił przywróceniem krwawemu syryjskiemu dyktatorowi Assadowi, wasalowi Teheranu (i Moskwy), syryjskiego członkostwa w Lidze Arabskiej; Saudowie wcześniej mocno wspierali jego pokonanych dziś przeciwników.
Izrael ogromnie liczył na to, że Rijad, który pobłogosławił porozumienia abrahamowe, w końcu do nich dołączy: pojednanie z Saudami byłoby dla Netanjahu zwieńczeniem kariery. Następca tronu Mohammad bin Salman zapewne chciałby; byłoby to potwierdzeniem zwrotu kraju ku nowoczesności, któremu patronuje. Ale nie chce dawać USA tej satysfakcji: Biden, po morderstwie dziennikarza Dżamala Chaszukdżiego w Turcji groził, że uczyni z Arabii Saudyjskiej „pariasa”.
Dobre miny do złej gry
Musiał zamiast tego pojechać do Canossy, czyli Rijadu i przybić z MbS-em żółwika w nadziei, że ten zwiększy wydobycie ropy, by zaszkodzić Moskwie. MbS za to wydobycie ograniczył, czym Moskwę w obliczu amerykańskich sankcji wsparł i nie dał Amerykanom prezentów.
Co więcej, postęp w relacjach z Izraelem nie jest możliwy bez znaczącego ustępstwa Jerozolimy w kwestii palestyńskiej. Tu obietnice, jakie dostały przez podpisaniem porozumień Emiraty, nie wystarczą: Emiraty pozostały z obietnicami w ręku, a Jerozolima szykuje nowe osiedla. Zarazem istotnie nie tylko po stronie izraelskiej, ale i palestyńskiej, nie ma z kim rozmawiać: Hamas w Gazie pozostaje wierny terroryzmowi, a prezydent Abbas nikogo oprócz samego siebie już na Zachodnim Brzegu nie reprezentuje.
Negocjując z Iranem niedobrą umowę, Waszyngton robi dobrą minę do złej gry. Złośliwi powiedzą: było nie zrywać reguł gry, kiedy były lepsze.