Do kogo należy głowa Heleny? – zastanawiałam się, czytając tekst Heleny Jędrzejczak „Kobietobójstwo à la polonaise” w najnowszym numerze „Kultury Liberalnej”. Autorka opisuje, jak na oddziale ratunkowym uzależniono badanie jej głowy tomografem od tego, czy jest w ciąży. Głowa należy do tego, do kogo należy brzuch – w tej sprawie wszyscy się zgodzą. Ale pytanie kluczowe brzmi: do kogo należy brzuch Heleny? I tu dominują dwa przeciwstawne przekonania.

Jedno wyrażają hasła za wyborem typu: „Moja macica, moja sprawa”, „Moje ciało, mój wybór”. Przeciwne przekonanie rzadziej jest wypowiadane wprost, bo raczej mało kto publicznie powie, że „macica kobiety nie należy do niej”, chociaż przyznam, że powiedział mi to kiedyś nagle przy kawie mój religijny znajomy. Politycy czy działacze przeciwko wyborowi używają raczej figur retorycznych, które do tego wniosku mają prowadzić. Powiedzą więc: „ochrona dziecka nienarodzonego” – i trzeba domyślić się, że dobro tego „dziecka” upoważnia do kontrolowania jego środowiska wzrostu, a więc organizmu kobiety. A zgodnie z tą logiką, ktoś inny ma do jego kontroli większe prawo niż ona. Tym kimś są lekarze, prokurator, politycy.

Zawsze można czekać dłużej

W przypadku Jędrzejczak rozdźwięk między tymi przekonaniami prowadził do bezsilności wobec arbitralnej decyzji lekarzy z SOR-u, którzy powołując się na procedury, odmawiali wykonania badania, dopóki nie potwierdzą, że nie jest ona w ciąży. U kobiet, których imiona dołączają do pierwszej znanej powszechnie Izabeli z Pszczyny – czyli u Doroty z Bochni, Agnieszki z Częstochowy, Marty z Katowic, Agaty z Piły – odebranie prawa do decydowania o swoim organizmie sprowadziło się do braku prawa do życia. I to właśnie te śmierci stały się powodem, dla którego w całej Polsce organizowane były wczoraj demonstracje.

Minister zdrowia zapowiedział wprawdzie opracowanie procedur terminacji ciąży w razie zagrożenia życia kobiety, ale to nie rozwiązuje sprawy. Lekarze, którzy nie chcieli zrobić Helenie tomografii, też mieli swoje procedury, a jednak badania odmawiali bez względu na decyzję pacjentki. I, oczywiście, takich procedur w medycynie jest więcej – na przykład nie można sobie robić prześwietlenia rentgenem, kiedy się tylko chce, bo promieniowanie jest szkodliwe dla organizmu. Nie można też oczekiwać od lekarzy, że będą zapisywać kobietom w ciąży szkodliwe dla rozwoju płodu leki, jeśli mogą jej pomóc inaczej albo jeśli dla niej brak leczenia wiąże się z dyskomfortem, a dla płodu z wadami rozwojowymi. To są płynne granice, wybór zawsze jest do pewnego stopnia uznaniowy.

Jeśli jednak zakładamy, że podmiotem tych procedur jest kobieta, zmniejszamy prawdopodobieństwo, że dojdzie do tragedii takich jak w Pszczynie, w Nowym Targu, w Częstochowie, w Katowicach, w Pile – i tam, gdzie stało się to w ciszy. Jeśli tak nie założymy, będą kolejne ofiary, bo personel szpitala, który nie walczy z zasady o kobietę, zawsze może czekać za długo.

Bezwarunkowa podmiotowość

Zasada podmiotowości kobiety jest potrzebna nie tylko podczas poronień, ale i porodów. To ona leży u podstaw „rodzenia po ludzku”. To ją trzeba było wpajać lekarzom i położnym podczas akcji społecznych w latach dziewięćdziesiątych, kiedy polskie porodówki z przemocowych hal do przyjmowania dzieci na świat zamieniały się w szpitale przyjazne rodzicom. Jeśli założymy, że odwiecznym zadaniem kobiety jest wydać z siebie potomstwo, że poród to ból i tak było od czasów pierwotnych, więc ma być tak dalej, że urodzenie dziecka to podstawowe zadanie kobiety – odbieramy prawo do podmiotowości nie tylko tym, które rodzą, ale i wszystkim, bo także tym, które nie chcą albo nie mogą mieć dzieci. Atmosfera na porodówkach to wypadkowa miejsca kobiet w hierarchii społecznej, rozumienia sensu ich istnienia. „Matka i żona” czy „człowiek”?

Jeżeli nie będzie ogólnej zgody, że „człowiek”, a będzie przekonanie, że płód to „dziecko”, to nigdy nie będzie pewności, że życie ciężarnej kobiety jest chronione z należytą starannością. Żadne procedury opracowane na wezwanie ministra tu nie pomogą, bo decyzja lekarzy i pielęgniarek nigdy nie jest podejmowana wyłącznie na podstawie procedur, lecz także na podstawie oceny sytuacji. Tylko zasada, że kobieta należy do siebie samej, że jej brzuch należy do niej, a nie do lekarza czy do płodu, może znacząco ograniczyć takie tragedie.

Bez równości nie ma dzieci

I jeszcze jedno – jeśli życie kobiety nie będzie należało do niej, w Polsce nie będzie rodzić się więcej dzieci. Nie tylko dlatego, że kobiety będą się bać traumatycznych porodów albo tego, że umrą w ciąży, co nie jest wcale obawą na wyrost. Także dlatego, że jak mówiła w jednym z niedawnych numerów „Kultury Liberalnej” profesor Irena Kotowska – decyzja o dziecku zależy też od pozycji kobiet w rodzinie i w pracy. Jeśli więc założymy, że kobiety są powołane do opieki nad dziećmi, ich praca zawodowa schodzi na drugi plan, a w konsekwencji zarabiają mniej, są więc bardziej zdane na mężów. A ci, żeby utrzymać rodzinę, pracują więcej, mniej zaś zajmują się dziećmi. Kobiety, którym zależy już nie tylko na rozwoju zawodowym, ale i na samodzielności, nie decydują się więc na dzieci – bo co będzie, jeśli mąż je porzuci, zachoruje albo straci pracę? Zostaną z dziećmi i z marną pensją? Kto by chciał tak żyć.

Bez równości nie ma życia

Równouprawnienie kobiet, jak widać, sprowadza się więc nie tylko do praw wyborczych czy parytetu w zarządach, ale do życia w ostatecznym i pierwotnym tego słowa znaczeniu. Bez równouprawnienia kobiety umierają w szpitalach, bo nie są traktowane jak ludzie, tylko jak nosicielki człowieka. Bez równouprawnienia boją się porodów i ciąż. Bez równouprawnienia 500 i 800 plus jest nieskuteczne, jeśli ma się rodzić więcej dzieci, a rodzina ma się czuć bezpieczniej. Rodzina, która drży, kiedy kobieta z komplikacjami ciążowymi idzie do szpitala, nie jest bezpieczna z żadnym świadczeniem. U podstaw bezpieczeństwa jest stwierdzenie „życie kobiety to najwyższa wartość”.