Książka „Złodzieje żarówek”, wydana w tym roku nakładem Wydawnictwa Czarne, to druga powieść Tomasza Różyckiego. Autor opowiada w niej o życiu mieszkańców PRL-owskiego bloku. Struktura fabularna jest tu prosta: tata każe Tadeuszowi iść do Stefana zmielić kawę. Jednak dzięki grom słownym, wielopiętrowo rozbudowanym zdaniom, wydłużającym się dygresjom, retrospekcjom i sąsiedzkim plotkom podróż ta rozrasta się do rozmiarów epopei. Blok jawi nam się tu jako centrum wszechświata, arka dryfującą w nieznanym kierunku niezależnie od niczego i nikogo z mikrospołeczeństwem składającym się z dziwaków, myślicieli i bohaterów będących ucieleśnieniem osiedlowych stereotypów. Różycki trafnie wychwytuje blokowe zjawiska i zamienia je w doskonałą literaturę.
Anna Wyrwik: Jest pan poetą, więc na początek spytam pana o to, jak się poecie pisze powieść? I to powieść z taką liczbą dygresji.
Tomasz Różycki: Źle się pisze powieść. Nie wiem jak inni poeci, ale ja nie umiem pisać powieści. Kiedyś prowadziłem w Stanach Zjednoczonych zajęcia z creative writing, czyli twórczego pisania. W Ameryce mają bardzo dużo podręczników, które uczą, jak pisać powieść, jak tworzyć protagonistę, antagonistę, bohaterów itd., jak stopniować napięcie. To jest cała sztuka, ale dla mnie jest okropne, że takie schematy istnieją. W każdym razie są od tego specjaliści i dobrze im to wychodzi. Ja natomiast tego robić nie potrafię. Natychmiast wpadam – jak pani zauważyła – w dygresje i dla mnie cała zabawa polega właśnie na nich.
Z prozą mam przygodę od pewnego czasu, a konkretnie odkąd napisałem poemat „Dwanaście stacji”. Zależy jak na niego spojrzeć, ale jest on pewnego rodzaju prozą poetycką. Od tamtego czasu stworzyłem kilka takich rzeczy i zawsze obiecuję sobie, że to już będzie ostatnia, bo się do tego nie nadaję. Równocześnie jest jednak we mnie coś bardzo przekornego, taka podwójna natura, i to moje drugie ja na złość temu pierwszemu zabiera się za duże opowieści. Bo o nie tu właśnie chodzi. Moje wiersze, które są ze sobą powiązane w cykle – tak są zresztą często budowane moje książki – też opowiadają dłuższe opowieści z tymi samymi bohaterami.
W przypadku „Złodziei żarówek” jest jeszcze jedna charakterystyczna rzecz. Napisałem ten tekst bardzo szybko, by wydostać się z pewnego kryzysu. Gdy pracowałem nad książką „Ijasz”, miałem wypadek komputerowy – sam sobie niechcący skasowałem pół tekstu. To mnie bardzo przybiło, bo byłem przekonany, że nie uda mi się go odtworzyć. Przez długi czas nie mogłem się zabrać do żadnego innego pisania. Wtedy przypomniałem sobie coś, o czym opowiadali mi amerykańscy studenci, a więc November National Novel Writing Month (NaNoWriMo). Polega to na tym, że uczestnicy instalują sobie w komputerach aplikację liczącą słowa i w ciągu trzydziestu dni listopada, który jest przecież bardzo ponurym miesiącem, mają każdego dnia napisać co najmniej dwa tysiące słów. Po miesiącu wychodzi z tego z sześćdziesiąt tysięcy słów, czyli krótka powieść.
Przypomniałem sobie o tym 29 października i postanowiłem – żeby się trochę rozerwać i wydobyć z kryzysu – że pobiorę tę aplikację i będę sobie stukał, byleby cokolwiek stukać. Wystukiwałem około dwóch tysięcy słów dziennie. Na początku nie wiedziałem, co to będzie, ale z czasem coś się z tego zaczęło wyłaniać. Witold Gombrowicz mówił, że gdy zaczynał pisać książkę, to przez pierwsze dwadzieścia stron nie wiedział, o czym pisze. Po prostu pisał. W trakcie tej pracy wyłaniały mu się pewne wątki, postacie i sytuacje. I tak było w moim przypadku. Postacie bardzo szybko zaczęły żyć swoim życiem, a wszystko na tyle mnie bawiło, że tę historię dokończyłem. Po miesiącu miałem powieść. Potem były jeszcze jakieś poprawki i dopisywanie jednego rozdziału, ale „Złodzieje żarówek” powstali w ciągu jednego miesiąca.
Mamy tutaj PRL-owski blok, czyli Polskę Ludową pełną gębą – kolejki, problemy z zepsutą kanalizacją, spóźnionych i podpitych fachowców, tytułowe skradzione z klatki schodowej żarówki… Skąd pomysł na powrót do PRL-u, który nota bene jest dziś bardzo modny?
To nie jest pomysł, to jest po prostu czas, w którym osadzone są wydarzenia. Nie wymyślałem tego tematu w sposób wyrachowany, tylko pisałem o swoim dzieciństwie. Tak naprawdę nic innego nie mamy poza dzieciństwem, bez względu na to, czy było ono dobre, czy złe. To jest wieczne źródło dla prawie wszystkich pisarzy. Można tam zawsze wrócić, coś sobie przypomnieć. Takie powroty są pewnym rodzajem rozliczenia i wspomnienia.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jest to w tej chwili modny temat, ale do mnie przyszedł naturalnie, bo wychowałem się w bloku. Wszystkie historie zawarte w tej książce, postacie w niej występujące, cała fabuła są mniej lub bardziej oparte na rzeczywistych wydarzeniach i utkane zostały z tego, co mnie spotykało. Ale równocześnie jest to powieść, a więc fikcja literacka. To nie jest mój blok. Bohater Tadeusz to nie ja, a jego sąsiedzi to nie moi byli sąsiedzi, tylko wymyślone postacie. Każdy z bohaterów jest tam jak Frankenstein – ulepiony z kilku albo kilkunastu części innych ludzi i ożywiony jako monstrum. Nie miałem zamiaru opisywać w książce moich przyjaciół ani sąsiadów, których zresztą bardzo lubiłem.
Pisze pan: „Należy bowiem zauważyć, że życie w bloku, na wysokości, nie jest przecież całkowicie zgodne z naturą człowieka, który przystosowany jest z grubsza do dotykania ziemi i kontaktu z powierzchnią planety. To sprawia, że jest o wiele spokojniejszy i z większą godnością potrafi przyjąć na siebie ciężary egzystencji i kosmicznego ciążenia”. Ci ludzie, którzy żyją w bloku, na wysokości, są jak wielka rodzina albo mikro społeczeństwo. Wszyscy się znają, znają swoje dziwactwa i upodobania. Jest ten, co pali na balkonie i kaszle, jest ta, co gada bez przerwy, albo ten, co chodzi opalony z łańcuchem na szyi, a w barku ma Ciociosan. Czym ta społeczność bloku różni się od innych zbiorowości?
W tamtych czasach charakterystyczny był brak. Wszystkiego brakowało, więc społeczność wykuwała się na tej zasadzie, że trzeba pożyczyć od kogoś cukier albo patelnię, albo, jak główny bohater książki, pójść zmielić kawę, ponieważ samemu się tego w domu nie miało. Ktoś miał telewizor, ktoś inny nie miał, ktoś znowu miał kolorowy. Blok osiedlowy to jest przeważnie duża jednostka, w której mieszka wiele osób. W moim bloku mieszkało niemal tysiąc. To jakby mała wieś. Ci ludzie spotykają się na schodach, w windach, przy śmietnikach czy na przystankach, słyszą się przez ścianę. To jest właśnie wyróżnik tej społeczności.
Blok charakteryzuje się też tym, że wszystko tu jest takie samo. Gdy główny bohater dociera w końcu do mieszkania Stefana, by zmielić tę kawę, myśli „ich mieszkanie nie dość, że było takiej samej wielkości, to jeszcze miało dokładnie ten sam układ co nasze, stanowiąc jego lustrzane odbicie na drugim końcu bloku. To, co u nas po prawej, u nich wprost przeciwnie – było po lewej. To, co u nas u góry, u nich było u dołu. Czasem od tego kręciło mi się w głowie”.
To na pewno jest trochę przerażające i trochę schizofreniczne odczucie. Że mieszkamy w takim orwellowskim mrowisku, zbudowanym przez dziwny automat, który każe ludziom wprowadzać się do jakichś klatek.
Przytoczę kolejny fragment: „W moim kraju żal i zazdrość, atakujące niemal wyłącznie razem, i niemal zawsze nie do rozróżnienia czy oddzielenia, powodowały raczej dalsze zatrucie, zmącenie umysłowe, i widz zamiast refleksji moralnej i poczucia znikomości własnego istnienia wobec wyroków przeznaczenia doznawał raczej poczucia głębokiej niesprawiedliwości, sytuując się pośród jej ofiar, wskazując oskarżycielskim ostrzem jadu w kierunku drugiego, winnego jego nieszczęściu. Bloki były dla tych, którzy z jakichś powodów zostali przez życie źle potraktowani i którym, jakby szydząc z nich, pozostawiono przed nosem całą dzielnicę domków jednorodzinnych pozostających w rękach ludzi uprzywilejowanych”. Dla mnie ta książka jest również o tym, że blok to stan umysłu. Czy to jest typowo polski umysł?
Uwielbiam ukraińskiego pisarza Jurija Andruchowycza, który w wierszu „Old Soldier is Very Drunk” z tomu „Piosenki dla Martwego Koguta” napisał: „No, tylko nie myśl, że jej zazdroszczę, czy powiedzmy, że mi szkoda. To zresztą u Polaków jedno i to samo, wiesz”. Ten zacytowany przez panią fragment to mój ukłon w jego stronę. Wtedy ta uwaga mnie rozśmieszyła, a potem zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem właśnie tak nie jest. W wierszu nie jest jasne, czy mówi Polak, czy ktoś inny, ale i tak wydało mi się zabawne rozwinąć to i sprawdzić, jak to się ma do pewnych sytuacji. Choć ja bym nie przesadzał, że to, co napisałem w „Złodziejach żarówek”, jest jakąś oceną życia w Polsce czy polskiego charakteru narodowego w ogóle. Tego typu sądy wypowiadane w tej książce można traktować z dużym przymrużeniem oka.
Jednak, mimo że nie jesteśmy jedynym krajem na świecie, gdzie budowano bloki, to chyba uważamy, że te bloki są takie polskie…
Polska nie jest wyjątkowa, a my cierpimy – i to też nie jest wyjątkowe – na to, że za bardzo zwracamy uwagę na własne podwórko. Myślimy, jacy to my jesteśmy inni niż pozostali, wyjątkowi i specjalni, ale tak naprawdę wcale tak nie jest. Oczywiście nie da się tymi samymi miarami mierzyć różnych społeczeństw czy narodów, ale czytam teraz książkę świetnego bułgarskiego pisarza Georgija Gospodinowa i tam jest opisane to samo doświadczenie. Wydaje mi się, że Polskę z Bułgarią można by zamienić miejscami i nie zauważylibyśmy różnicy. Więc to nie jest tak, że tylko u nas panują żal i zazdrość. My po prostu tak bardzo lubimy zajmować się naszymi sprawami, że nie widzimy nawet, jak nam rakieta spada pod Bydgoszczą.
W „Złodziejach żarówek” momentami tłumaczy pan rzeczy dość oczywiste. To znaczy oczywiste są one dla pana, urodzonego w latach siedemdziesiątych, czy dla mnie, urodzonej w latach osiemdziesiątych. Czy dla współczesnych młodych to aż tak bardzo odległa kulturowo rzeczywistość?
Jako wykładowca mam do czynienia z wieloma młodymi ludźmi i widzę, jak bardzo tamten świat jest dla nich mało oczywisty. To, co mnie jako dziadersowi wydaje się zaledwie wczorajszą historią, dla nich jest historią przedwojenną. Przypomina to sytuację, w której dziadek czy babcia opowiadali mi o czymś, co dla nich nie wymagało komentarza, a ja się bardzo tym przejmowałem, starałem się w to uwierzyć, ale nie miałem do tego dostępu.
W „Kampanii zimowej” pisał pan, że „świat nam się zepsuł”. Z kolei w „Złodziejach żarówek” czytamy: „Wyzwania, jakie może sprawiać życie w bloku, są wciąż niesłusznie niedoceniane: a przecież była to prawdziwa szkoła życia, może komunistyczna, ale szkoła”. Z jednej strony to życie nie było proste, ale z drugiej było pouczającym doświadczeniem. Co mamy dziś w zamian?
Poczucie, że świat się zepsuł jest leitmotivem, który się dziś bez końca powtarza. Ale rzeczywistość wokół nas w dalszym ciągu jest piękna i staje się coraz piękniejsza. To poczucie końca świata związane jest pewnie z nostalgią, i tym, że się człowiek starzeje. Pewne rzeczy odchodzą i po prostu trzeba się z nimi pożegnać. Jednak za każdym razem, gdy żegnamy jakąś epokę, to witamy kolejną. Ja jestem nieustannie zafascynowany tym, co się dzieje, więc mam nadzieję, że jeśli świat się kończy, to równocześnie się zaczyna.
Rzeczywistość w pańskiej powieści widziana jest oczami dziecka. Dzięki temu jest łatwiejsza do zniesienia, momentami bywa nawet zabawna. Wciąż jednak jest to rzeczywistość odczłowieczona, bo przecież ci ludzie w bloku są stłamszeni i źle potraktowani. Panują tu „duszna beznadzieja, ponura groza, nuda i smutek”. A pan im tu nagle serwuje i Biblię, i starożytną filozofię, i bogów… Jaka jest rola tych ostatnich w życiu mieszkańców PRL-owskiego bloku ze „Złodziei żarówek”?
Dla mnie to, że jest to opowieść z perspektywy dziecka, jest bardzo istotne. Ono widzi tylko tyle, że mieszka wysoko i ma całe miasto pod sobą, co daje wrażenie odrealnienia, dryfowania gdzieś w przestrzeni ponad dachami. W greckiej mitologii bogowie byli psychiczną mapą ludzkich namiętności, szaleństw, zła oraz tego wszystkiego, co wychodziło poza schemat i normalność. Doprowadzali do tego, że ludzie robili bardzo dziwne i okrutne rzeczy. W takim duchu utrzymana jest ta opowieść o bogach. Ale wciąż chodzi tu o blok z czasów PRL-u i historię trochę w stylu Barei. Więc jest równocześnie poważnie i niepoważnie, trochę groźnie, ale nie do końca, bo ta groza widziana jest właśnie oczami dziecka.
„Złodzieje żarówek” to pana druga powieść. Pierwszą było wydane w 2012 roku „Bestiarium”. Mnie ten tytuł kojarzy się z Juliem Cortázarem, który zatytułował tak jedno ze swoich opowiadań. Z Cortázarem kojarzy mi się też obecny w pana powieściach realizm magiczny. W „Bestiarium” wydarzenia rozgrywają się w kamienicy, w „Złodziejach żarówek” – w bloku. W obu opowieściach mamy do czynienia z surrealizmem, oniryzmem, realizmem magicznym. Czy inspirował się pan jakimiś konkretnymi dziełami?
Miałem kilka bezpośrednich inspiracji, które nie tyle podpowiedziały mi konkretne rozwiązania fabularne, co ośmieliły mnie do tego, by tak a nie inaczej moją powieść napisać. Jedną z głównych był film, który obejrzałem w tamtym czasie. Chodzi o „Ostatnią rodzinę” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego, poświęconą rodzinie Beksińskich. Akcja rozgrywa się na blokowisku. To życie na blokowisku wydało mi się bardzo prawdziwe.
Myślę, że wśród inspiracji są też na pewno książki Romaina Gary’ego, również te wydane pod pseudonimem Émile Ajar, czy wielka powieść Pétera Nádasa „Pamięć”. Jednak ktoś musiałby mnie chyba zahipnotyzować na kozetce, by wyciągnąć ze mnie opowieść o wszystkim, co mnie zainspirowało w trakcie pisania moich prozatorskich książek.
Książka:
Tomasz Różycki, „Złodzieje żarówek”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023.