Kilkanaście godzin po rosyjskim ataku rakietowym na Lwów z 6 lipca ostrzelany budynek otoczyły służby. Miejsce, w którym rakieta uderzyła w dach domu mieszkalnego, oklejono taśmą, przy której postawiono wojskowych. Na podwórku rozbito namioty z pomocą humanitarną, paru aktywistów rozdawało paczki. Wokół chodzili sanitariusze i mundurowi.
Co chwilę zatrzymywał się jakiś przechodzień z ulicy, wchodził między budynki i gapił się na zniszczenia. Jako jeden z nich miałem okazję zobaczyć konsekwencje tego, co lwowskie władze nazwały najtragiczniejszym atakiem na miasto od początku wojny. Zginęło dziesięć osób, ostatnie ciała wyciągnięto spod gruzów nad ranem. W porównaniu z całkowitą liczbą ofiar, które pochłonęła ta wojna, to jakiś promil. Widać to praktycznie na każdym ukraińskim cmentarzu, gdzie kolejne groby – szczególnie żołnierskie, przyozdobione niebiesko-żółtymi i często czarno-czerwonymi flagami – pojawiają się w zatrważającym tempie.
Teraz ponownie zaatakowano Lwów, znajdujący się przecież niemal 60 kilometrów od polskiej granicy. Miasto, które na początku wojny pękało w szwach od uchodźców, wciąż uchodzi za jedno z najbezpieczniejszych w kraju. Jeszcze przed jesienną falą ostrzałów rakietowych i nalotów dronami na Ukrainę, większość mieszkańców wzruszała ramionami na dźwięk alarmu, mówiąc, że to codzienność. Niektórzy opracowali gradację zagrożeń, ignorując informacje o wznoszeniu się w powietrze rosyjskich samolotów w Białorusi – dopóki te nie wystrzelą pocisków, które będą nakierowane na południowy zachód.
Na ataki przygotowana jest zresztą i zabytkowa część miasta. Kaplicę Boimów przykryto siatką przeciwodłamkową, mającą uchronić zabytek na wypadek uderzenia pocisku. Podobnie jest z pomnikiem Mickiewicza, którego chronią też rusztowania. Przypominają kraty – tak jakby poeta ponownie został wtrącony do więzienia. I znowu przez Rosjan, tak jak dwieście lat temu.
„Taki Żoliborz”
Wracam jednak myślami do tu i teraz. Patrzę na starsze kobiety, które zamiatają z ostrzelanego podwórza odłamki szkła. Jest względnie cicho, gdzieś z daleka dobiega dźwięk rytmicznych uderzeń młotka. Budynek obok mężczyzna przybija pilśniową płytę w miejsce okna sklepu – fala uderzeniowa wybiła szyby nawet w sąsiednich gmachach.
Uderza mnie paskudne uczucie czegoś znajomego. Chociaż wcześniej bywałem w Kijowie i rozpoznawałem ostrzelane tam miejsca, to wiedziałem, że stolica to przecież jedyne w swoim rodzaju miasto, położone dość daleko od Polski. Podobnie jak wtedy, gdy ogląda się zdjęcia z Donbasu, gdzie ukraińska armia zmaga się z agresorem. Górnicze, industrialne blokowiska oraz ogromne otwarte przestrzenie – służące teraz za pole bitwy – to krajobraz wyjątkowy, a do tego jeszcze geograficznie odległy.
Na położonym obok malowniczego Parku Stryjskiego lwowskim podwórku wystarczy jednak odpowiednio wykadrować obiektyw, aby zniszczenia z lipcowego ostrzału umieścić w którymś z polskich miast. Zbombardowany kompleks mieszkalny wybudowany był w okresie międzywojennym, a lwowski modernizm może z powodzeniem uchodzić za ten warszawski. „Taki Żoliborz”, stwierdził mój znajomy, kiedy pokazywał mi miejsce uderzenia rakiety na mapach Google’a.
Uderzająca jest więc bliskość – nie tylko geograficzna – dotycząca wyobrażonej przestrzeni i znaków ją tworzących. Rosyjska rakieta zaburzyła spokój tego miejsca, przypomniała, że ten wrogi element wciąż tu jest. Nawet pod postacią zdalnie sterowanego pocisku.
Algorytm kryzysowy
Właśnie ze względu na to podobieństwo i bliskość kontekstów ostrzały Kijowa, Lwowa, Charkowa sprzed pięciuset dni tak wstrząsnęły Polską. Doniesienia o walkach, bombardowaniach i bohaterskich czynach Ukraińców czytało się w sposób rozgorączkowany, nie tylko dlatego, że były „świeże”, ale właśnie bliskie, co dodawało patologicznej pikanterii. Alarm powietrzny, brzmiący w Ukrainie, można było usłyszeć i w Polsce.
Po pięciuset dniach trwania tego koszmaru, towarzyszące nam uczucia nie przekuły się jednak na jakość tego, jak przedstawiamy wojnę Ukrainy z Rosją. Kontrast jest szczególnie widoczny pomiędzy tym, co się dzieje na miejscu, a co w polskiej przestrzeni medialnej. Ukraińska reakcja na ostrzał Lwowa była spokojna, metodyczna, jakby podyktowana działaniem algorytmu. Panie zamiatają, wolontariusze pomagają, a gapie się gapią. Z punktu widzenia celów rosyjskiej agresji, bombardowania są przeciwskuteczne, zmagają jedynie wściekłość.
Ten spokój może być szczególnie zaskakujący dla kogoś, kto na wojnę patrzy wyłącznie przez optykę serwowaną przez niektóre, często bardzo popularne, media. Rozgorączkowane, grające na emocjach i operujące sensacją. Każdy kolejny dzień jest tam przełomowy, przynosi nowe rozstrzygnięcia czy kluczowe informacje.
Trudno się temu dziwić, taka jest newsowa logika. Podać jak najszybciej, wyostrzyć tezy. To jednak nie są realia wojny. Szczególnie tej dziejącej się na tyłach, kilkaset kilometrów od frontu. Nowe media, w tym sieci społecznościowe, z influencerami, media workerami i kanapowymi ekspertami z Twittera to współczesny produkt, stworzony dla współczesnych odbiorców. Wojna jest zaś stara jak świat, a dla większości zachodnich społeczeństw odległa i archaiczna.
Znużenie wojną
Opowiadanie o zbrojnym konflikcie dzisiaj często nie ma na celu informowania. Medialną funkcją wojny jest wprawienie odbiorcy w emocjonalny dyskomfort, stan zaszokowania, ewentualnie wywołania wyrzutów sumienia. Polski odbiorca dotychczas obserwował konflikty zbrojne z daleka, w relatywnym komforcie. Problem w tym, że teraz ta bliskość – przestrzenna, geograficzna czy kulturowa – wzmocniła jedynie emocjonalny wydźwięk relacji wydarzeń z Ukrainy.
W logice części mediów, przekaz należy wzmocnić czymś definitywnym, aby teza została zapamiętana. Stąd wszystkie te „doniesienia” – będące w istocie wymysłami – wieszczące o rychłym upadku Kremla, śmiertelnej chorobie Putina czy Łukaszenki. Czy ktoś pamięta jeszcze „łamiące” wieści o tym, jak to Rosjanie na froncie masowo porzucają broń, co doprowadzi do niechybnego załamania się linii defensywnych na okupowanych terytoriach? Albo pogłoski o decydującym uderzeniu Ukraińców, które zaraz nadejdzie, a Putin już się po nim nie podniesie?
A potem przychodzi rzeczywistość, która jest od tego daleka. Ukraińcy wciąż giną codziennie, a prognozy dotyczące dokładnego dnia czy miesiąca, w którym ma dojść do upadku Kremla, są formułowane przez osoby nieodpowiedzialne. Media wysuwające podobne hipotezy przebodźcowują swoich odbiorców i wykształcają w nich znieczulicę na wojnę. Ta może łatwo przekształcić się we frustrację. No bo przecież jak to, od ponad półtorej roku Ukraińcy – w przekazie medialnym – tłuką Rosjan jak leci, a wciąż nie mogą wygrać?
Z realiami zaś trudno dyskutować na miejscu. Jednego lipcowego dnia we Lwowie od uderzenia rakiety zginęło dziesięć osób. Nocą, we śnie, zabito niewinnych ludzi. Totalnie bez sensu. Nie był to przełomowy moment, a po prostu kolejny przykład bandyckiego ataku Rosjan na Ukrainę. Atak, który ani nie przybliżył, ani nie oddalił Ukraińców od zwycięstwa. W całym kraju wciąż rozbrzmiewają alarmy, które brzmią – jak opisała w poruszającym wierszu niedawno zabita przez Rosjan ukraińska pisarka ze Lwowa , Wiktoria Amelina – „tak jakby za każdym razem prowadzono na rozstrzelanie / wszystkich”.