Rycina z wizerunkiem Chrystusa według obrazu Philippe’a de Champaigne, The Metropolitan Museum of Arts (domena publiczna)

„Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo Boże. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię!” (Mk 1,15, Biblia Tysiąclecia) – tak brzmią pierwsze zdania, jakie Jezus wypowiada w Ewangelii według świętego Marka, najstarszej z kanonicznych opowieści o życiu Chrystusa, które dziś stanowią część Nowego Testamentu. Czas się wypełnił i bliskie jest królestwo – to znaczy, że formuła rzeczywistości, sposób przeżywania świata, jaki ludzie znają z życia codziennego, wyczerpał się i już za chwilę zacznie się nowa rzeczywistość, zupełnie inna od tej dotychczasowej. Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię – to znaczy, że w obliczu tej zmiany, końca czasu i przyjścia nowej rzeczywistości, musimy radykalnie odmienić swoje życie, przede wszystkim w wymiarze etycznym. Fundamentalna odnowa moralna w obliczu rychłego końca Świata – tak możemy podsumować program, który Jezus przedstawiał swoim zwolennikom od samego początku. Kolejne dwa tysiące lat chrześcijaństwa to próby dostosowania tej nauki do faktu, że koniec Świata wciąż nie nadszedł. A przynajmniej nie taki, jaki sobie wyobrażamy, ostateczny, po którym już naprawdę Świat skończy się w sensie materialnym.

Kolejne etapy w historii religii chrześcijańskiej – zrośnięcie się z imperialnymi strukturami Rzymu, ideologiczny fundament feudalnych państw średniowiecznej Europy, reformacja i dostosowywanie się do nowoczesnej nauki, wreszcie dwudziestowieczne transformacje, jak Sobór Watykański II w Kościele katolickim – pokazują, że chrześcijaństwo jak mało który nurt ideowy potrafił dostosowywać się do zmieniających się okoliczności historycznych i co kilka stuleci wymyślać się na nowo.

Być może reformy ostatniego Soboru okazały się nieudane, a być może po prostu minęło jeszcze za mało czasu, żeby się przyjęły (w kościelnej perspektywie sześćdziesiąt lat to niewiele). Niemniej jednak z wielu stron, zarówno od wiernych, jak i duchowieństwa, słychać głosy, że chrześcijaństwo (a katolicyzm przede wszystkim) musi się fundamentalnie zmienić, że pewna formuła, w jakiej religia funkcjonowała ostatnie kilkaset lat wyczerpała się bezpowrotnie i znów nadszedł przełomowy moment, kiedy trzeba przedefiniować się. Pontyfikat Jana Pawła II, kiedy przywódca Kościoła odgrywał nie tylko rolę ważnego gracza politycznego, ale i medialnego celebryty, okazał się raczej łabędzim śpiewem niż złotym wiekiem starego porządku. Wielkie nadzieje związane z papieżem Franciszkiem rozpłynęły się w żmudnej codzienności i „oporze materii” kurialnej biurokracji. Rosyjski Kościół prawosławny skompromitował się zupełnie współpracą ze zbrodniczym reżimem. Religijna obojętność w krajach protestanckich galopuje w niesamowitym tempie. Jeśli polerowanie formy okazuje się ciągle niewystarczające, to może potrzeba rzeczywiście fundamentalnych reform, które wprowadzą chrześcijaństwo w kolejne tysiąclecie? Kilka wydanych niedawno książek stara się zdiagnozować tę sytuację na różne sposoby.

Nie chcemy panowania siły

Francuska konserwatywna filozofka Chantal Delsol zatytułowała swój długi esej jednoznacznie: „Koniec świata chrześcijańskiego”. Przez „świat chrześcijański” autorka rozumie cywilizację, której fundamentem była religia chrześcijańska, pełniąca rolę zarówno najważniejszego źródła zasad moralnych, jak i najważniejszej inspiracji kulturotwórczej. Teraz, zdaniem Delsol, po szesnastu wiekach ta formacja jest w nieodwracalnej agonii. Przypomnijmy najważniejsze fakty historyczne: przez pierwsze trzysta lat po śmierci Jezusa chrześcijaństwo stopniowo rozwijało się jako jedna z religii w Imperium Rzymskim, gdzie zdobywało popularność przede wszystkim wśród ubogiej ludności miejskiej i doświadczało co jakiś czas prześladowań ze strony państwa i innych wyznań. W 313 roku cesarz Konstantyn ogłosił Edyktem Mediolańskim powszechną tolerancję religijną, a przed śmiercią sam przyjął chrzest. W ciągu IV wieku kolejni cesarze (z wyjątkiem Juliana Apostaty) byli chrześcijanami, przez co religia ta zdobywała popularność również wśród elity państwowej, a przywódcy religijni zyskiwali coraz większą władzę polityczną, aż wreszcie w 380 roku cesarz Teodozjusz ogłosił chrześcijaństwo religią państwową. Licząc od tej daty, mija obecnie szesnaście wieków. Dziś chrześcijaństwo przestało pełnić tę fundamentalną rolę źródła moralności i kultury.

Dlaczego tak się stało? Diagnoza Delsol jest jasna: chrześcijaństwo przestało poważnie traktować samo siebie, to znaczy przestało naprawdę wierzyć w zasady, które głosi: „Powodem upadku świata chrześcijańskiego jako osobnej kultury było osłabnięcie fundamentu, który podtrzymywał jego istnienie, czyli wiary w transcendentną prawdę, a w tym przypadku wiary w jedynego Boga, który przyszedł na świat” [s. 29]. To wewnętrzne przekonanie o bezwarunkowej słuszności własnych przekonań jest niezbędnym warunkiem przetrwania: „tym, co tworzy cywilizację, nie jest prawda – gdyż wszystkie pretendują do jej posiadania – ale wiara w prawdę” [s. 62]. Co ważne, wbrew kasandrycznym wizjom niektórych konserwatystów, filozofka wcale nie uważa, że zmierzch cywilizacji chrześcijańskiej jest równoznaczny z końcem cywilizacji w ogóle. Okres, w jaki teraz wchodzimy, to „rewolucja w ścisłym tego słowa znaczeniu”, pełen obrót koła i powrót do innych ontologicznych i etycznych korzeni, z jakich nasi przodkowie czerpali już w przeszłości:

„Przestańmy wierzyć, że wyłącznie my jesteśmy w stanie nadać światu sens. Panowanie chrześcijaństwa już teraz jest zastępowane – nie przez nicość czy zamęt, ale formy dobrze znane z historii, pierwotniejsze i bardziej rustykalne. Po upadku chrześcijaństwa nie widzimy panowania zbrodni, nihilizmu, skrajnego materializmu, ale raczej moralność stoicką, pogaństwo, duchowość typu azjatyckiego” [s. 66].

Nie oznacza to więc, jak przez dziesięciolecia głosili prorocy ateizmu, że wraz z postępem nowoczesnego świata ludzie (a przynajmniej ludzie Zachodu) przestaną mieć potrzeby religijne. Te potrzeby nie znikają, ale są spełniane w innych formach duchowości niż chrześcijaństwo. Wciąż istnieje jednak potrzeba źródła norm dla codziennych zachowań moralnych – zdaniem Delsol, wraz z abdykacją Kościoła, tę rolę coraz bardziej spełnia popkultura i państwo. W tym sensie moralność przestaje być religijna, a zaczyna być na powrót – jak w świecie starożytnym – polityczna. Tak należy rozumieć coraz bardziej wyrafinowaną „poprawność polityczną” w życiu społecznym, regulacje prawne dotyczące mowy nienawiści czy też podejmowanie przez organy polityczne decyzji w sprawach, które są problemami społecznymi, ale mają też fundamentalny wymiar etyczny – jak aborcja czy małżeństwa osób tej samej płci. Wyrocznią w sprawach tego co wypada i tego, czego nie wypada nie jest już ksiądz, ale medialny celebryta; sankcją za przekroczenie norm nie jest już przede wszystkim wieczne potępienie, ale wyrok sądowy i ostracyzm społeczny. Wektor zmian moralnych jest jasny: „ewolucja postępuje prawie zawsze w kierunku większej wolności indywidualnej. Widać jasny cel: dać każdemu dostęp do wszystkiego, co jest technicznie możliwe” [s. 51]. I nie jest to bynajmniej pieśń przyszłości, jakiś spisek antyreligijnej lewicy, która chce zmieniać Świat – ten postchrześcijański świat już tu jest i żadna wielka akcja nie zastąpi tej zmiany. Jak trafnie zauważa filozofka „«Postęp» polega w każdej epoce po prostu na pogodzeniu rzeczywistości (praw, zwyczajów, moralności) z rozpowszechnionymi wierzeniami, które czasami są jeszcze niewyrażone i ewoluują w ciszy” [s. 58–59]. Naczelną zasadę takiego świata postchrześcijańskiego można sformułować w ten sposób: jeżeli chcę, to mogę; ale jeżeli nie chcę, to nie muszę.

Jak, zdaniem Chantal Delsol, ma odpowiedzieć na te zmiany chrześcijaństwo? Jeśli nie do uratowania jest jego misja cywilizacyjna, to jak ma przetrwać jako religia? Powrócić do „Prawdy”, ale jednocześnie zmienić sposób, w jaki ją rozumiemy, „zmodyfikować jej status”. Symbolicznym początkiem cywilizacji chrześcijańskiej miałyby być czasy Konstantyna, a przede wszystkim pierwszy Sobór Powszechny w Nicei w 325 roku. Na tym zgromadzeniu biskupów pod przewodnictwem cesarza ustalono dokładnie „w co właściwie wierzą chrześcijanie”, a najważniejsze dogmaty wiary zostały ujęte w Credo, czyli w modlitwie „Wierzę w Boga”, odmawianej w każdą niedzielę. Nowa „Prawda chrześcijaństwa”, zdaniem filozofki, nie może być już zbiorem dogmatów, jednoznacznych zasad, w które się wierzy i wedle których się żyje, ale stać się raczej tym, czym była w czasach przedkonstantyńskich, to znaczy „aureolą światła, drżącą nadzieją, rzeczą nieuchwytną nawiedzającą sny żebraka” [s. 86]. Prawda musi przestać być czymś, co przedstawia się wiernym do bezwarunkowego przyjęcia, ale raczej czymś „utajnionym”, wiecznie poszukiwanym, ale nigdy nieznalezionym.

Innymi słowy, Prawda chrześcijaństwa musi stać się całkowicie irracjonalna. Trzeba porzucić utożsamienie Boga z Logosem, która objawia się nie tylko poprzez emocjonalne relacje i doświadczenia osobiste, ale również w racjonalności przyrody i harmonii całego Świata. „Doprowadziliśmy do profanacji ideę prawdy, pragnąc za wszelką cenę utożsamić wiarę z wiedzą” [s. 88], pisze filozofka i odrzuca tym zdaniem całą tradycję zachodniej teologii z Tomaszem z Akwinu na czele. Odważnie. „Drżącą nadzieję” rzeczywiście trudno ująć w odpowiedzialną dialektykę, może więc ceną za koniec chrześcijaństwa jako cywilizacji jest również koniec teologii.

Taka postawa jednak bardziej odpowiada współczesnej wrażliwości z naczelną zasadą emancypacji jednostki. „Głoszenie Prawdy”, jej „narzucanie” odtrąca wiernych. Dzisiaj chcemy, żeby wszystkie nasze decyzje, przede wszystkim te dla nas najważniejsze, były świadomym i dobrowolnym wyborem, a nie rezultatem jakiejkolwiek formy przemocy czy ulegania czyjejkolwiek władzy. Koniec świata chrześcijańskiego ma oznaczać nie koniec chrześcijaństwa w ogóle, ale raczej chrześcijaństwo niepolityczne, osobiste, czułe. „To już nie świat chrześcijański opuszcza nas – teraz my go opuszczamy. Dlaczego? Ponieważ nie chcemy już panowania siły” [s. 116], podsumowuje Delsol.

Być chrześcijaninem, czyli czytać na nowo

Podobną diagnozę przedstawia czeski ksiądz i filozof Tomáš Halík. Jego propozycja jest o tyle ciekawsza, że opiera się nie tylko na intelektualnej refleksji, ale i na wieloletniej pracy duszpasterskiej w jednym z najbardziej zlaicyzowanych społeczeństw na świecie. Punktem wyjścia w książce Halíka „Popołudnie chrześcijaństwa” jest metafora Carla Gustava Junga, który porównał różne okresy ludzkiego życia do pór dnia. Przedpołudnie to młodość i wczesna dorosłość, „kryzys południa” to tak zwany kryzys wieku średniego, a popołudnie to czas dojrzałego życia w pełni ukształtowanej osoby. Halík przekłada to na historię chrześcijaństwa – przedpołudnie to czas do początku epoki nowożytnej i reformacji, po którym zaczął się długi kryzys południa, kiedy chrześcijaństwo nie potrafiło wypracować satysfakcjonującej formuły współistnienia z nowoczesnością, a teraz, zdaniem autora, stoimy wreszcie u progu popołudnia, kiedy chrześcijaństwo może przyjąć już w pełni dojrzałą postać. Pozwoliłbym sobie dodać jeden element do tej przenośni – jeśli „przedpołudnie” to okres budowania instytucji i rozwoju doktryny odpowiadający młodości, to być może okres przedkonstantyński można określić jako „niewinne dzieciństwo” lub poranek chrześcijaństwa?

Obrazowa metafora jest dla Halíka fundamentem do dalszych rozważań. Autor używa przy tym terminu „religia” w innym znaczeniu niż Delsol czy tym, jakie występuje w języku potocznym. Odwołuje się do łacińskiej etymologii słowa „religia”, które pochodzi od czasownika religare, czyli „łączyć na nowo”. Religio w tym sensie jest przede wszystkim najważniejszym spoiwem społeczeństwa, systemem zasad i ceremonii, których główna rola to łączenie w całość wspólnoty politycznej w wymiarze ideowym i duchowym. Taki był sens przedpołudnia chrześcijaństwa, średniowiecznej Christianitas, kiedy chrześcijaństwo było przede wszystkim ideowym fundamentem systemu społeczno-politycznego. Takie znaczenie chrześcijaństwa kończy się w XVI wieku, wraz z rozpadem europejskiej wspólnoty religijno-politycznej w wyniku reformacji oraz rozwojem nowoczesnej nauki, a więc procesem nazwanym przez Maksa Webera „odczarowaniem świata”. Rolę religio, siły spajającej wspólnotę, przejmowały stopniowo nauki przyrodnicze, sztuka, a wreszcie nowoczesne ideologie polityczne.

Czym więc było chrześcijaństwo w okresie swojego „kryzysu południa”, jeśli nie było już religio? Światopoglądem, argumentuje Halík, zbiorem przekonań na temat świata i życia człowieka. Przekonania te obejmowały przede wszystkim zagadnienia etyczne i społeczne, ale już nie problemy przyrodnicze, jak we wcześniejszej epoce. Kiedy chrześcijaństwo w postaci Kościoła instytucjonalnego próbowało odbudowywać swoją doczesną pozycję jako cywilizacyjne religio, kończyło się to zawsze porażką – „katolicyzm” tracił wtedy swoją duchową wyjątkowość i stawał się po prostu kolejnym nowoczesnym „izmem”.

Ale w okresie popołudnia i to nie wystarcza. Chrześcijaństwo, aby odpowiedzieć na trapiący je kryzys, musi dokonać samoprzekroczenia, w którym kluczowe są czyny, a nie deklaracje. Autor przedstawia swoje stanowisko jasno: „Przez wiarę rozumiem postawę życiową, orientację, sposób, w jaki istniejemy w tym świecie, jak go rozumiemy, a nie po prostu przekonania religijne i poglądy; bardziej interesuje mnie faith niż beliefs” [s. 14]. Dlatego w dzisiejszym świecie, chrześcijaństwo nie powinno być ani religio, ani światopoglądem, ale „duchowością”, stylem życia wiary, która realizuje się nie w dogmatach, ale w codziennych wyborach moralnych i relacjach z innymi. Zdaniem Halíka przyszłość chrześcijaństwa nie zależy od tego, w co chrześcijanin będzie wierzyć, ale jak będzie żyć, „na ile wiara przeniknęła i zmieniła jego życie, jego serce” [s. 34]. Przyszłością chrześcijaństwa byłby więc ewangeliczny lifestyle, całość naszych codziennych zachowań, zarówno publicznych, jak i prywatnych.

„Największym wyzwaniem dla współczesnego kościelnego chrześcijaństwa jest przejście od religii ku duchowości” [s. 229], bo tylko taka formuła pozwoli w możliwie inkluzywny sposób odpowiedzieć na potrzeby współczesnego człowieka. Chrześcijaństwo powinno zatem być przede wszystkim duchowym towarzyszeniem poszukującym sensu, propozycją atrakcyjną nie tylko dla wierzących, ale też dla „poszukujących”, których współczesna socjologia religii określa z angielskiego jako nones. Ci ostatni nie identyfikują się z żadnym wyznaniem ani nie deklarują się jako ateiści. Co ważne, chrześcijaństwo po takiej transformacji powinno zachować ciągłość z wielowiekową tradycją. Jak już wspomnieliśmy, religio zazwyczaj wywodzi się od religare (łączyć na nowo), ale może też znaczyć relegere (czytać na nowo) [por. s. 92]. W takim kontekście, należałoby interpretować na nowo przesłanie Ewangelii w nowych czasach i nowych wyzwaniach, jakie przynosi epoka „popołudnia”.

Hipokryzja Kościoła w Polsce

Ciekawym uzupełnieniem tekstów Delsol i Halíka jest najnowsza książka Tomasza Terlikowskiego „Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła”, która analizuje problem kryzysu chrześcijaństwa w kontekście Polski. Tekst ten, pełen opisów osobistych doświadczeń, to zarówno przegląd najważniejszych wydarzeń ostatnich trzydziestu lat w historii polskiego katolicyzmu, jak i swoiste świadectwo utraty czegoś ważnego i – do pewnego stopnia – poczucia porażki, wynikającej z tego, że życie społeczne w Polsce tak bardzo oddaliło się od nauczania Kościoła. Terlikowski opisuje „złoty wiek” ostatniej dekady PRL-u, kiedy katolicyzm rzeczywiście dzierżył rząd dusz, a który załamał się szybko po 1989 roku wraz z zaangażowaniem politycznym Episkopatu i sporem o aborcję. Potem przyszły skandale lustracyjne, finansowe, seksualne, aż wreszcie galopująca laicyzacja ostatnich dziesięciu lat, przede wszystkim wśród młodego pokolenia, czego dobitnym wyrazem były czarne marsze po zapowiedzi zaostrzenia prawa aborcyjnego w 2020 roku.

Przy czym, zdaniem autora, laicyzacja w Polsce ma jeszcze głębsze znaczenie niż w innych krajach Europy, przede wszystkim za sprawą szczególnej roli, jaką w polskiej tożsamości narodowej odgrywa chrześcijaństwo (a właściwie katolicyzm). Terlikowski wpisuje się w romantyczną tradycję, która głosi, że „tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska jest Polską, a Polak Polakiem”. Warto zwrócić uwagę na jedno ze sformułowań, w którym publicysta powtarza tę tezę: „Ujmując rzecz prostszym językiem, można powiedzieć, że – w pewnej mierze – sensem historii Polski jest uczestnictwo w Jedynej Ofierze Jezusa Chrystusa” [s. 14]. Nie wiem, z której strony odwołanie do wyrafinowanej koncepcji teologicznej „Jedynej Ofiary Chrystusa” jest „ujęciem prostszym językiem”, ale zapewne bardziej wyrobieni eklezjalnie czytelnicy rozumieją to przynajmniej intuicyjnie.

Bardziej współczesnym niż polski romantyzm wyrazem tej więzi polskości i katolicyzmu był oczywiście pontyfikat Jana Pawła II, którego Terlikowski tytułuje „niekoronowanym królem”. O ile w sytuacji politycznego ucisku był on przyjęty przez poddanych z otwartymi ramionami, o tyle po odzyskaniu niezależności traktowano go bardziej jak brytyjskiego monarchę, który panuje, ale nie rządzi. Wielkie polityczne marzenie Karola Wojtyły, aby nowa Polska była wzorcową „chrześcijańską demokracją wartości”, gdzie podstawą systemu prawnego jest katolicki „ład moralny”, skończyła się fiaskiem. Złudna była też nadzieja na to, że religijność Polaków będzie inspiracją dla odnowy chrześcijaństwa w całym świecie Zachodu. Autor nie ucieka od krytyki polskiego papieża, szczególnie w kontekście wiadomości z ostatnich lat o skandalach seksualnych. Stara się jednak argumentować, że po okresie bezkrytycznego uwielbienia dla Jana Pawła II nie można popaść w drugą przesadę – krytykowania wszystkiego. Należy postarać się możliwie uczciwie ocenić dobre i złe rzeczy w tym długim pontyfikacie. Niestety, argumentuje Terlikowski, polityka kościelna w tej sprawie jest na razie kontrproduktywna, a popkultura powoli doprowadza do tego, że Jan Paweł II dla najmłodszego pokolenia „staje się kimś, jak Lenin dla pokolenia moich rodziców” [s. 264].

Kościół i wersja chrześcijaństwa, która zdaniem Terlikowskiego „wygasa”, jest zdecydowanie formacją z czasów „świata chrześcijańskiego” opisywanego przez Delsol. Nie jest to jednak w żadnym wypadku Kościół masowy czy też wulgarna teokracja. Chrześcijaństwo, do jakiego tęskni autor, to raczej prawdziwa wspólnota – grup oazowych dla młodszych i neokatechumenatu dla starszych – gdzie wiara religijna jest ważna nie tylko punktowo, podczas wydarzeń takich, jak chrzciny, śluby i pogrzeby, ale przez cały rok, podczas którego wybija rytm codziennego życia: od wielkopostnych gorzkich żali, przez nabożeństwo majowe, sierpniowe pielgrzymki, październikowy różaniec po adwentowe roraty i pasterkę. To taki chrześcijański świat, gdzie ksiądz proboszcz jest nie tyle liderem lokalnej społeczności, co bliskim przyjacielem domu. Jest to pewien model „stylu życia” w sensie, jaki „duchowości” nadaje Halík. Ale dlaczego nie jest on już atrakcyjny?

Terlikowski podsuwa nam klucz interpretacyjny w komentarzu do afer związanych z konserwatywnym ośrodkiem Ordo Iuris. Największe oburzenie opinii publicznej wywołała przecież hipokryzja bohaterów skandali, rażąca sprzeczność między deklarowanymi wartościami a praktyką postępowania. Prowadzi nas to do jednego z najważniejszych filozoficznych problemów współczesności, niezależnie od tego, czy mówimy o chrześcijańskiej duchowości, zaangażowaniu wielkich firm w walkę ze zmianami klimatu czy transpłciowych nastolatkach. Chodzi o „autentyczność”, czy też „autentyzm”:

„Autentyzm jako miara znaczenia relacji, a niekiedy nawet moralności, prowadzi zaś do wniosku, że największym grzechem, najstraszliwszym wypaczeniem moralnym jest z jednej strony właśnie brak autentyczności (aktualnie przeżywanej prawdziwości emocji), a z drugiej hipokryzja (czyli życiowe zaprzeczanie deklarowanym wartościom czy normom).

W aksjologię tego rodzaju wpisana jest jeszcze jedna zasada – że to jednostka jest miarą rzeczywistości, jej emocje, jej dobro, jej samorealizacja staje się głównym źródłem norm moralnych” [s. 189].

Religia dla elit?

To jest również sedno sprawy, jeśli chcemy zrozumieć projekt „chrześcijaństwa jako duchowości”, który proponują Delsol i Halík. „Duchowość” miałaby być właśnie chrześcijaństwem autentycznym, głęboko zinternalizowanym, szczerym, bez hipokryzji i gorszących dwuznaczności. Postchrześcijański świat miałby różnić się od chrześcijańskiego świata tym, że prawa Ewangelii miałyby odzwierciedlenie w ludzkich sercach, a nie w kodeksie karnym. Wydaje się, że zakłada to również – chociaż żaden z autorów nie mówi tego wprost – prawdziwe „wypłaszczenie” hierarchii kościelnej, gdzie całe duchowieństwo, łącznie z biskupami i papieżem, będzie traktować wiernych bardziej po partnersku. Księża przestaliby wtedy być „pasterzami stada”, jak tradycyjnie ujmowały to biblijne metafory, ale zamieniliby się w prawdziwych „towarzyszy podróży”, idących ramię w ramię z innymi, a nie wskazujących kierunek. Piękna i szlachetna wizja. Ale jednocześnie bardzo wymagająca.

„Autentyczność” takiej duchowości niesie ze sobą dwojakiego rodzaju zagrożenia. Jeżeli w przypadku aksjologii autentyczności jednostka jest miarą rzeczywistości, to duchowość chrześcijańska może zrelatywizować się w subiektywnym doświadczeniu każdej jednostki. Koniec końców tylko ja sam mogę osądzić, czy przeżywane przeze mnie emocje są autentyczne. W konsekwencji bez powszechnie uznanego minimum wspólnych standardów „chrześcijańskość” życiowego doświadczenia rozmywa się całkowicie i traci swoją wyjątkowość; wszystko może zostać nazwane „chrześcijaństwem”. Z drugiej strony, istnieje ogromne ryzyko, że bardziej charyzmatyczne jednostki ulegną pokusie władzy i prędzej czy później wykrystalizuje się nowa rygorystyczna „doktryna”, która będzie surowo oceniać „autentyczność” duchowej postawy wiernych. Jak dobitnie pokazują współczesne spory o cancel culture, wrażliwość na różne sprawy zmienia się szybko, a taka postawa zostawia mało przestrzeni na potknięcia, słabsze momenty. Autentyczność wymaga totalnej spójności naszych poglądów i żelaznej konsekwencji w naszych zachowaniach. Przy „autentycznym chrześcijaństwie” udziela się przebaczenia bardzo ostrożnie, dlatego jest to raczej wizja gwardii bezgrzesznych świętych niż inkluzywnej wspólnoty. Historia różnych odłamów protestantyzmu w epoce nowożytnej daje mnóstwo przykładów obu scenariuszy.

Czy da się skutecznie nawigować między tymi zagrożeniami? Jeśli w chrześcijaństwie-duchowości kluczowe ma być towarzyszenie wątpiącym w ich poszukiwaniach, to nawet jeśli nie trzeba trzymać się sztywno wskazówek kompasu (doktryny), warto się zastanowić, czy w tej wędrówce chodzi tylko o drogę, czy jednak gdzieś na końcu powinien być jakiś cel? Czy ta mapa podróży – jeśli dobrze rozumiem intencje autorów, oparta przede wszystkim na wartościach Ewangelii – pomimo tego, że ma rozrysowanych wiele ścieżek, wskazuje ostatecznie drogę do jakiegoś skarbu, do którego naprawdę chcemy dojść?

Marcin Król przywoływał kilkukrotnie anegdotę o Tocqueville’u, który miał powiedzieć, że człowiek jest w stanie poradzić sobie w życiu bez wiary religijnej, ale potrzeba do tego trzech rzeczy: inteligencji, czasu i pieniędzy. Podobnie jest z wizją przyszłości chrześcijaństwa, jaką proponują Delsol i Halík. To projekt bardzo elitarny, wymagający od wierzących wielkiej dojrzałości emocjonalnej i mądrze ułożonych relacji z najbliższymi i z samym sobą. Jest to wspaniały ideał mądrej osoby, ale przecież bardzo trudny do realizacji, nawet na niewielką skalę. Przypomina to wizję „religii dla oświeconych”, zarysowanej szerzej w pismach Spinozy, a w bardziej systematyczny sposób przedstawionej w tekstach Karla Jaspersa. Zdaniem tych filozofów „prosty lud”, niewykształcony i niepodejmujący pogłębionych refleksji, potrzebuje zorganizowanej religii, coniedzielnego kazania, które przypomni najważniejsze zasady moralne panującego światopoglądu, potrzebuje obrzędów i ceremonii, bo bez takiej religio wspólnota się rozpadnie. Elita oświeconych może z kolei obyć się bez tego i bezpośrednią relację z Absolutem osiągnąć poprzez indywidualne, pogłębione życie duchowe oraz dojrzałość emocjonalną, a więc „wiarę filozoficzną”. Przypomina to religijną wersję Unii Wolności.

Cudownie, jeśli świat zewnętrzny pozwala nam praktykować taką religijność. Chantal Delsol zauważa w pewnym momencie, że w liberalnych demokracjach „religii zakazano podboju, tak jak zakazano go państwom” [s. 106]. Jak w przypadku każdej innej wartości, w świecie racjonalnej, liberalnej agory, do wartości chrześcijańskich należy przekonać argumentami i postawą życiową, pokazując, że to atrakcyjny styl życia, który warto przyjąć jako swój. Znowu jednak, doświadczenia ostatnich lat dobitnie pokazują, że nie każdy stosuje się do tych zasad – państwa próbują znowu podbijać inne państwa. Czemu nie miałyby postępować tak religie? Jeśli elitarna wersja duchowego chrześcijaństwa nie będzie potrafiła zaproponować jednocześnie wersji religii dla mas, to rezultatem może być nie pokojowe współistnienie uduchowionych chrześcijan i tolerancyjnych, pluralistycznych niechrześcijan, ale nowa hegemonia kogoś trzeciego, kto nie będzie miał oporów przed „panowaniem siły”. Może to być albo zwulgaryzowana, agresywna wersja chrześcijaństwa, albo inny system religijny. Historia idei również dostarcza mnóstwa przykładów, że siła racji musi się wspomagać racją siły. W przeciwnym wypadku koniec świata chrześcijańskiego może oznaczać koniec chrześcijaństwa w ogóle.

Co z tych rozważań może wyciągnąć dla siebie czytelnik?

Jeśli jest niewierzący, powinien przyjąć koniec świata chrześcijańskiego z ulgą i nadzieją. Może to wreszcie początek dojrzałego popołudnia ludzkości, kiedy człowiek poradzi sobie z życiowymi doświadczeniami bez odwoływania do pozaludzkiej, transcendentalnej rzeczywistości? Może dzięki temu nauczymy się wreszcie prawdziwie humanistycznej moralności, znajdziemy źródło sensu i szczęśliwego życia w autentycznych, bezpośrednich relacjach z innymi ludźmi, a nie z abstrakcyjnym Bogiem, do którego dostać się można tylko przez wyświęconych pośredników? Może to czas, żeby pójść dalej i wziąć wreszcie pełną odpowiedzialność za siebie i świat, bez złudnej pociechy, że zawsze czuwa nad nami jakaś wszechmogąca Opatrzność?

Jeśli ktoś jest wierzący, to chyba również powinien przyjąć koniec świata chrześcijańskiego z ulgą i nadzieją. Bo przecież od samego początku, nie o to w tym wszystkim chodziło. Być może „świat chrześcijański” był od samego początku aberracją tego, czym ma być chrześcijaństwo, choć trwało to bardzo długo: „Oto nadchodzi godzina, a nawet już nadeszła, że się rozproszycie – każdy w swoją stronę, a Mnie zostawicie samego. Ale Ja nie jestem sam, bo Ojciec jest ze Mną. To wam powiedziałem, abyście pokój we Mnie mieli. Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” (J 16, 32-33, Biblia Tysiąclecia).

Może dla wierzących koniec świata chrześcijańskiego to czas, żeby się nawrócić i uwierzyć w Ewangelię? Może to znak, że rzeczywiście bliskie jest Królestwo?

 

Książki:

Chantal Delsol, „Koniec świata chrześcijańskiego. Inwersja normatywna i nowa era”, przeł. Piotr Napiwodzki, WAM, Kraków 2023.

Tomáš Halík, „Popołudnie chrześcijaństwa. Odwaga do zmiany”, przeł. Tomasz Maćkowiak, WAM, Kraków 2023.

Tomasz P. Terlikowski, „Wygasanie. Zmierzch mojego Kościoła”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023.