68-letni Wagif Chaczaturian ledwie mógł stać, gdy w sobotę został przez azerbejdżańskich pograniczników wyciągnięty na posterunku w Laczynie z konwoju Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, ewakuującego z Karabachu do Armenii pacjentów wymagających natychmiastowej pomocy. Chaczaturian miał mieć w Erywaniu operację serca, nie do przeprowadzenia w Karabachu: ten zamieszkały przez Ormian obszar jest od grudnia ubiegłego roku objęty azerbejdżańską blokadą. Zrazu drogę blokowali rzekomi aktywiści ekologiczni, protestujący przeciwko rzekomemu zatruwaniu środowiska przez kopalnie w Karabachu. Cywilnych Zielonych po pewnym czasie zastąpiły azerbejdżańskie zielone mundury, zaś Karabach pozostaje odcięty od świata. Brakuje żywności, paliwa i podstawowych leków, a o przeprowadzeniu skomplikowanych operacji nie ma co marzyć. Dlatego MCK okresowo ewakuuje najbardziej zagrożonych pacjentów; listy ewakuowanych wymagają aprobaty z Baku, a na posterunku w Laczynie kontrolują ich azerbejdżańscy pogranicznicy.
Wojny o Karabach
Po upadku ZSRR, trzydzieści lat temu, podczas pierwszej wojny o Karabach, ormiańscy mieszkańcy tego położonego w Azerbejdżanie górskiego okręgu skutecznie powstali przeciwko władzy Baku: po rzeziach Ormian w azerskiej stolicy i w Sumgaicie było jasne, że dla Ormian w Azerbejdżanie nie ma przyszłości. Sto tysięcy z nich schroniło się w Armenii; podobna liczba azerskich uchodźców uciekła z Armenii. Podczas walk o Karabach obie strony popełniały zbrodnie: zapewne największą była masakra około sześciuset Azerów w karabachskiej miejscowości Hodżali. Zwycięzcy Ormianie zajęli nie tylko Karabach, ale i jego otulinę, wypędzając około 700 tysięcy jej azerskich mieszkańców: Karabach zyskał, wiodące właśnie szosą przez Laczyn, lądowe połączenie z Armenią. Rada Bezpieczeństwa uchwaliła cztery rezolucje, wzywające Erywań do wycofania wojsk, po czym świat o Karabachu zapomniał, a Ormianie jęli się urządzać w nowej, powiększonej ojczyźnie.
Trzy lata temu, podczas drugiej wojny o Karabach, Azerbejdżan, bogaty dochodami z eksportu gazu i silny sojuszem z Turcją i dostawami broni z Izraela, rozbił siły ormiańskie i odbił niemal całą otulinę i kawałek Karabachu właściwego; tylko dyplomatyczna interwencja Rosji uchroniła Erywań przed całkowitą klęską. W zamian za rosyjskie gwarancje swobody przejazdu szosą laczyńską Ormianie musieli oddać resztę otuliny i obiecać wznowienie azerbejdżańskiego tranzytu przez Sjunik, ormiańską prowincję oddzielającą Azerbejdżan od eksklawy Nachiczewania. Rozmowy w tej ostatniej kwestii ugrzęzły w miejscu, bo Baku żądało eksterytorialności tranzytu, na co Erywań nie chciał się zgodzić. Zaś gwarancje udzielone przez Rosję, od 2022 roku zajętą wojną w Ukrainie, okazały się coraz bardziej iluzoryczne. Stąd posterunek w Laczynie, którego Ormianie nie uznają, dramat Karabachu i tragedia Wagifa Chaczaturiana.
Winny jak Chaczaturian
Prokuratura w Baku zarzuca mu udział w mordzie trzydziestu azerskich cywili we wsi Meszali pod Hodżali podczas pierwszej wojny o Karabach; mieli oni zostać spaleni żywcem. Zbrodnia ta, do tej pory nie była szerzej znana, wspomina o niej ogólnikowo raport rosyjskiego Memoriału oraz źródła azerskie. Opublikowane dotąd przez Baku dowody, łączące ze zbrodnią Chaczaturiana, są wątpliwe. Chodzi o dwie fotografie: jedna, jak ustalili fact-checkerzy, pochodzi z Azerbejdżanu z 1994 roku, a druga z Libanu. Ale słabość dowodów nie jest dowodem niewinności, zaś zbrodnie wojenne i przeciw ludzkości nie przedawniają się. Ani wiek, ani stan zdrowia nie zwalniają z odpowiedzialności za nie, podejrzanych nie chroni też status członka konwoju MCK – wbrew temu, co po incydencie twierdził Erywań. Z drugiej jednak strony, wbrew twierdzeniom Baku, Azerbejdżan nigdy nie wystosował za Chaczaturianem międzynarodowego listu gończego. Akcja wygląda na przygotowaną ad hoc i wymierzoną nie tyle nawet w samego aresztowanego, co w całą ludność Karabachu. „Popatrzcie – mówi Baku – możemy z wami zrobić wszystko”. Już w maju prezydent Ilham Alijew zapowiadał, że „posterunek w Laczynie będzie dla Ormian nauczką i staną tam ze spuszczonymi głowami”. Karabach odrzucił jego ofertę „amnestii” w zamian za ponownie podporządkowanie się mu. No to zobaczą, jak to jest bez amnestii.
W końcu zarzuty, takie jak Chaczaturianowi, Baku będzie, jeśli zechce, mogło postawić każdemu mężczyźnie w Karabachu, bo każdy walczył w pierwszej lub drugiej wojnie. Azerbejdżan nie jest państwem prawa, o czym przekonali się jego aktywiści ekologiczni, gdy – ośmieleni przykładem Laczynu – zaczęli protestować przeciwko zatruwaniu środowiska w Azerbejdżanie – i wylądowali pod pałami, a potem w areszcie. Zaś na uczciwe śledztwo i sprawiedliwy proces nie może tam zwłaszcza liczyć żaden Ormianin. Po azerskim internecie krążą filmy z torturowania ormiańskich jeńców. A państwowe media opublikowały niedawno komentarz zatytułowany „Hitler był większym humanistą niż jakikolwiek ormiański przywódca”. Po protestach organizacji żydowskich, oburzonych użyciem słowa „humanista” na określenie przywódcy III Rzeszy, tytuł zmieniono na „Wszyscy ormiańscy przywódcy są równie źli jak Hitler”.
Samotność Armenii
W kryzysie karabachskim próbuje mediować i UE, i USA, i Rosja. Ale Bruksela jest zależna od dostaw azerskiego gazu, mającego zastąpić rosyjski. USA nie chcą zbyt irytować Baku, którego bliskie stosunki z Izraelem i wrogość wobec Iranu czynią zeń cennego sojusznika. Zaś Rosja nie może zrazić sobie Turcji, która jest też patronką Azerbejdżanu. Dlatego tydzień temu szef rosyjskiego MSZ Sergiej Ławrow oznajmił nieoczekiwanie, że „prawa i bezpieczeństwo ludności Karabachu należy rozpatrywać w kontekście integralności terytorialnej Azerbejdżanu”. Do tej pory Moskwa zawsze dodawała tu słowa o konieczności utworzenia „międzynarodowego mechanizmu” gwarantującego te prawa i swobody. Ławrow wyjaśnił rezygnację z tego żądania tym, że Armenia „uznała Karabach za część terytorium Azerbejdżanu”, a tym samym „kardynalnie zmieniła fundamentalne warunki” wynegocjowanego przez Moskwę w 2020 roku zawieszenia broni. Tak więc rosyjskie gwarancje tranzytu przez Laczyn już nie obowiązują, a w ogóle, skoro skapitulowaliście, to radźcie sobie sami – wasza wina.
Premier Armenii Nikol Paszynian istotnie wyraził gotowość uznania Karabachu, przyznanego przez Stalina sto lat temu Azerbejdżanowi, za część jego terytorium. Tak stanowi prawo międzynarodowe, a Erywań nie ma ani własnej siły, ani mocarnych sojuszników, by się temu przeciwstawić. Ale gotowość to jeszcze nie uznanie, Erywań chciał uzyskać za nie jakieś gwarancje dla Ormian Karabachu, których musiał porzucić. Wolta Moskwy nie pozostawia mu złudzeń: Karabach dostanie to, co Alijew zechce mu dać. Oznaczać to będzie zapewne exodus większości tamtejszej ludności do Armenii: jak po rzeziach roku 1990 i 1921, i 1915. Do tego spłachetka Armenii, który pozostał. Zaś Wagif Chaczaturian, którego MCK odwiedził w szpitalu w Baku, gdzie go skierowano, może liczyć tam na lepszą zapewne opiekę medyczną niż w Erywaniu. Władzom Azerbejdżanu będzie wszak zależało, by w dobrym zdrowiu dożył procesu i wyroku za winy, które popełnił lub nie. Zwycięzców za to się nie sądzi. Sądzą oni.